Rozdział XIX. Głos wolności.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Już niedaleko — powiedział Remus, choć bardziej starał się przekonać sam siebie.

— Idziemy znacznie dłużej niż poprzednio — jęknął Peter.

— Wiedziałeś przecież, że to będzie wyczerpująca droga — skarcił go okularnik.

— Ale nie, że aż tak.

— Wspaniale! Dochodzimy już do końca i znów...

— Zamknijcie się! — zawołał głośnym szeptem Syriusz.

Pozostała trójka jak na komendę zatrzymała się i wszyscy spojrzeli nań pytająco. Nie uzyskali jednak odpowiedzi, bo Black tylko stał nie poruszając się.

— Odbiło ci czy jak? — zapytał James zaniepokojonym głosem.

— Nie słyszysz?

— A niby czego? — powiedział Remus z powątpiewaniem.

Ale w tym momencie zamarł, nasłuchując. Dało się słyszeć ciche, nierytmiczne stukanie. Zbyt niewyraźnie by rozpoznać, co mogło być przyczyną, ale mimo szumu fal nie mogli stwierdzić, że tylko im się to wydaje. Stukot nie narastał, ale i nie ustawał. Jednak z mieszaniny dźwięków można było odróżnić jeszcze fragment, który przypominał... ludzki głos?

— Czy... ktoś tu jest? — powiedział Remus, nawet nie oczekując odpowiedzi.

— To wydobywa się jakby z tej ściany — szepnął Black.

— Jak to możliwe? — zdziwił się Peter.

— A może ktoś tam rzeczywiście jest?

— Nie dowiemy się, jeśli nie sprawdzimy — mruknął James, celując różdżką w ścianę.

— Chcesz to rozwalić?! A jak zwali nam się na głowę?!

— Spokojnie, nic się nie zawali. To wygląda na trwałą konstrukcję — zapewnił.

Kiedy tak się sprzeczali, Syriusz odszedł od nich o kilka kroków i spojrzał niewidzącym wzrokiem w dal. On jeden zastanawiał się nad losem Iriny. Nie czuł strachu, myśląc o niej, ale dręczyła go myśl, że nikt nie wie, co się z nią stało. Ann mówiła, że nie wróciła do dormitorium. Wiedział, że dla dobra sprawy musi przemilczeć to jak najdłużej, ale gdyby coś jej się stało to, byłaby jego wina.

— Bombarda maxima! — wrzasnął James.

W jednej chwili wszyscy mieli wrażenie, że świat stanął w miejscu. Siła zaklęcia sprawiła, że upadli, patrząc z przerażeniem jak potężna skalna ściana rujnuje się. Gruzy wpadały do wody, ochlapując ich, a warstwa kurzu drażniła płuca i wywoływała napady kaszlu...

~*~

W głowie Iriny panował taki zament, że przez dłuższą chwilę wlepiała zbaraniałe spojrzenie w chłopaka, który tylko uśmiechał się triumfatorsko. Brat... Fryderyk Marquez miał brata... który... Czy to oznacza, że Francis jest jego potomkiem? Świat stanął na głowie... Ale jeśli wiedział, czego szuka i kim byli jego przodkowie, to znaczy, że nie przypadkiem znalazł się właśnie w tym roku w Hogwarcie. A więc...

— Widać sprytny jesteś — zaczęła mówić głosem tak zmienionym, że kamienną twarz chłopak wykrzywił okropny grymas.

Poczuła przemożną chęć pokonania go choć raz. Delany a w zasadzie Marquez czytał z niej jak z otwartej książk,i a teraz musiała tu siedzieć, przegrana nie wiedząc, czy nie jest to ostatnia jej godzina, a on? Zrobił ze wszystkich kretynów, ponieważ cholernie dobrze grał.

— A więc to ty włamałeś się wtedy do dormitorium chłopców. No tak — prychnęła — przecież po to wyczarowaliście te kolorowe szaty i włosy. Dlatego Dryblas i mnie oskarżył, bo przeraził się, że jednak McGonagall wam nie uwierzy, ale mieliście szczęście, że wtedy Slughorn wtrącił się. Podczas kolacji mogliście się wymknąć i przeszukać co trzeba.

— Tego nikt już nie będzie pamiętał. Kiedy weźmiemy złoto i kosztowności, raz na zawsze odetniemy Marie Adelaide od świata, a ty — spojrzał jej w oczy — staniesz się częścią jej historii.

Jego słowa znów wzbudziły w Irinie przerażenie. Zrobiło jej się słabo na samą myśl o nadchodzącym losie. Nie chciała tak kończyć. Nie teraz, nie w otoczeniu tych strasznych ludzie. Nie chciała zginąć na tym statku otoczonym ponurą tajemnicą i jakby ciemną kurtyną makabrycznych wspomnień, przez co został zapomniany na setki lat.

Irina poczuła palące jej powieki łzy. Jej zaciętość ustępowała. I kiedy już czuła, że nie wytrzyma dłużej, że zaraz straci zmysły, oszaleje z bezsilności i pozwoli, aby powchwyciły ją ręce szaleństwa i odcięły od rzeczywistości... rozległ się potężny huk.

Dziewczyna mimowolnie krzyknęła. Duża część kamiennego usypiska runęła w ciemną otchłań wody. Ogromne głazy przewaliły się na rufę, Irina uderzyła potylicą o maszt. Żagle rejowe zaczęły poruszać się gwałtownie.

Przez dłuższą chwilę nie wiele dało się zobaczyć. Francis upadł, klnąc pod nosem, różdżkę wciąż trzymał w garści, ale różdżka Iriny, która dotychczas była w jego kieszeni, wypadła i potoczyła się. Z dołu rozległ się głos Dryblasa, który krzyczał: Co się dzieje do cholery?! Ale mimo całego zamieszania dziewczyna usłyszała jeszcze coś. Głos, który nie należał do Ślizgonów. To był głos wolności.

Irina nie mogła się powstrzymać od uśmiechu. Widok tej czwórki sprawił, że dostała przypływu energii. Francis wstał, omiótł dzikim spojrzeniem całą scenerię. Kiedy dojrzał sylwetki Huncwotów, uśmiechnął się powątpiewająco do Iriny i rzucił się do schodów, które były teraz w takim stanie, że ledwo można było je rozpoznać.

Remus jako pierwszy odważył się zrobić pierwszy krok. Otwierał oczy coraz szerzej, bowiem chciał w jednej chwili pochłonąć ten niesamowity widok. Jakże piękny musiał być ten statek w czasach swojej świetności, jak potężny i szybki, ociekający złotem. Patrzył na tę ruinę, którą teraz opanowała wilgoć, brud i chłód wzrokiem niezrozumiałym dla pozostałych.

Syriusz, Peter i James w końcu ruszyli za nim. Oderwali wzrok od zniszczonego górnego pokładu.

Irina widziała jak podchodzą coraz bliżej, ale potem nie mogła dostrzec, gdzie są. Byli blisko - to się liczyło. Chciała krzyczeć, wzywać pomocy, chciała, żeby jak najszybciej ją zauważyli. Niestety jej świadomość wciąż balansowała na granicy szaleństwa, a siły, dzięki którym walczyła sama ze sobą, opadały.

I kiedy przestała się szarpać i zaczęła osuwać się po ziemnym wilgotnym drewnie, utkwiwszy wzrok gdzieś dalej niż na tym okropnym miejscu, czując, że odpływa tak, jak nigdy nie mogła Maria Adelaide...

Poczuła palące ciepło rozchodzące się wokół jej lewej dłoni. Wzdrygnęła się gwałtownie i z przerażeniem spojrzała do tylu. W jednej chwili w pełni wróciła do rzeczywistości, jednak już nie tak złej i ponurej bowiem widok tych szarych oczu sprawił, że na nowo rozpalił się w niej ogień nadziei.

Syriusz wypowiedział cicho zaklęcie, które sprawiło, że lina znacznie się rozluźniła. Ręce Iriny bezwładnie przylgnęły do jej boków. Kiedy jednak minęła ta chwila błogiego spokoju, przeszył ją dreszcz i powiedziała cichym, przepełnionym przerażeniem głosem:

— Musimy uciekać. Francis i Lillie tu są. Ukryli się pod pokładem, gdzie jest złoto. Idź ich ostrzec.

Kiwnął głową.

— Dasz sobie radę?

— Tak, idź już — odparła, chociaż prawda była zupełnie inna.

Po chwili już go nie było. Irina dźwignęła się na nogi i wciąż zataczając się, szukała swojej różdżki.

— Irina! — usłyszała głos Remusa — Co ty tu robisz? Co się stało?! Co tu robi Delany?!

Przytulił się do niej. Irina stała jak kołek wciąż, nie mogąc zbytnio ruszać rękami.

— To nie jest Delany — szepnęła — to Marquez.

Remus musiał odsunąć się na pewną odległość i spojrzeć jej w oczy bowiem nie był wstanie uwierzyć.

— Marquez? Ale... to nie możliwe. Przecież...

— Nie ma na to czasu, oni tu są i gotowi nas pozabijać. Uciekajmy stąd!

Właśnie wtedy pojawiła się pozostała trójka. Ale ich oczy utkwione były w zupełnie innym miejscu...

— To aż zaskakujące, że tu dotarliście — rzekł Francis, który wraz z Dryblasem ustawił się po drogiej stronie.

Huncwoci jak na zawołanie wycelowali różdżki w przeciwników, ale ich broń wcale nie mierzyła w pięć postaci z przerażeniem ukrytym pod maską zaciętości.

— Reducto! — zawołał Dryblas, mierząc w pokład.

Irina miała wrażenie, że wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Że siła zaklęcia wyrywa dziurę. Że grunt ucieka spad jej stóp. Że z jej piersi wyrywa się przeszywający krzyk, a potem... Potem już tylko topiła się w bezkresnym oceanie bólu, który napierał na nią z każdej strony, aby w końcu poddała się.

— Conjunctivitis! — zawołał Remus, ogarnięty trudnym do opisania uczuciem, jakby przemożną chęcią zadania im bólu. Czuł się tak jak James w dniu przegranego meczu, tyle że teraz chodziło o coś więcej niż złapanie znicza. Teraz chodziło o śmierć lub życie.

Francis odparł zaklęcie, by po chwili wdać się w pojedynek z Remusem. Syriusz także nie tracił czasu. Wystarczyło jedno spojrzenie na nieruchome ciało dziewczyny, żeby wstąpiła w niego nowa fala energii. Celowo wpadł na Jamesa i możliwie jak najciszej powiedział mu:

— Peleryna! Sprowadź pomoc!

Jamesowi tyle wystarczyło. Kierował się coraz bardziej na bok, podczas gdy Syriusz stanął do walki z Dryblasem, a Peter wspomógł Remusa, w którego bez jakiejkolwiek kontroli ciskał zaklęciami Francis. Potter okrył się płaszczem i posłał ostatnie spojrzenie w kierunku walczących aby upewnić się, czy nikt go nie dostrzegł i zaczął biec ile sił w nogach.

Za tydzień w piątek już ostatni rozdział i w sobotę epilog!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro