Rozdział XX. Łabędzi śpiew.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Deportował się tuż przed wejściem do Wrzeszczącej Chaty, a potem jak burza wpadł do środka i do przejścia. Oddychał ciężko, tracił siły, próbując jak najszybciej przedostać się przez wąski i niski tunel. Wiedział jednak, że to na jego barkach może spoczywać los przyjaciół. Wypadł na błonia i pobiegł w stronę drzwi wejściowych. Nie zwracał uwagi na woźnego, który zaczął wykrzykiwać w jego stronę pretensję i groźby. Nie miał okazji spojrzeć na zegarek, ale nie była to jeszcze pora kolacji. Musiał za wszelką cenę odnaleźć McGonagall albo Dumbledora. Chyba pierwszy raz zależało mu na spotkaniu któregoś z nich.

— Potter! Na miłość boską zatrzymaj się!

Na korytarzu pojawiła się właśnie McGonagall, a jej usta stały się bardzo cienką linją. Natomiast James, który normalnie byłby niezadowolony z jej obecności i pewnie zrobiłby jej jakiś głupi żart, teraz miał ochotę podziękować jej za patrolowanie korytarzy.

— Pani profesor, musi mi pani pomóc. Stało się coś strasznego!

— Och, Potter, jeśli to jakiś głupi dowcip to wiedz, że tym razem ci nie podaruję. Dostaniesz szlaban - powiedziała lekko znudzonym tonem.

— To nie jest żart! — krzyknął tak, że aż podskoczyła — Ja wiem, że brzmi nierealnie, ale Peter, Remus, Syriusz i Irina walczą o życie na tym cholernym statku!

Profesor McGonagall poczuła przemożną chęć oparcia się o coś. Niestety nic w pobliżu nie było, dlatego wzięła dwa głębokie wdechy i powiedziała głosem, który tylko jej wydawał się rzeczowy:

— Panie Potter, nie wiem, o jakim pan statku mówi, ale...

— Idę do Dumbledora! — przerwał jej James, który nie był w stanie ustać w miejscu a co dopiero sprzeczać się czy może mówi prawdę czy nie.

Odwrócił się tak gwałtownie, że... wpadł na kogoś. Ku swojemu szczęściu lub nieszczęściu okazał się być to właśnie dyrektor, odziany w ciemnoniebieski płaszcz podróżny.

— Podobno masz do mnie sprawę, młodzieńcze — powiedział spokojnie, przyglądając mu się znad okularów połówek.

— Panie profesorze — zaczął okularnik, czując, że aż się w środku gotuje — proszę mi uwierzyć, ale moi przyjaciele naprawdę są teraz na tym statku, Marie Adelaide czy jak mu tam, i ten cholerny dupek i jego przyjaciel ich zaatakowali i...

— Maria Adelaide? — Dumbledore uniósł brwi — Czy to nie o tym statku krąży wiele legend o ukrytym skarbie?

— Tak! Ale pan wie, pan musi znać prawdę! Marquez go szukał, ale nie dał rady, zginął. Jeśli mi pan nie pomoże, to oni podzielą ten sam los — urwał, ponieważ nie mógł wymyślić nić więcej, co sprawiłoby, żeby mu uwierzył... a może nie był w stanie nic więcej powiedzieć, zbyt przerażony losem czyhającym na jego przyjaciół...

— A więc gdzie on się znajduje? — usłyszał pytanie.

W jednej chwili pobladł ze szczęścia, czując, że nie wszystko jeszcze stracone.

~*~

Irina poczuła, że na jej oczy napiera niezwykle jasne światło. Błogi stan nieświadomości powoli odchodził w zapomnienie. Zaczęła otulać ją jedynie płachta niekończącego się bólu. Z trudem otworzyła oczy, mrugając gwałtownie, ale nawet drobny ruch głową sprawiał jej ból nie do zniesienia. Wciąż mocno przytłumiony umysł pracował na najwyższych obrotach. Powoli docierało do niej, co się właściwie wydarzyło. Wyrwał dziurę w pokładzie. Musiałam więc tu spaść - pomyślała.

Powoli, wykrzywiając się przy prawie każdym ruchu, znalazła się w pozycji siedzącej. Omiotła wzrokiem miejsce, w którym się znajdowała. Pokład dolny, a raczej to, co z niego zostało, musiało być niegdyś pięknym miejscem. W końcu właściciel był obrzydliwie bogaty. Ale były tam nie tylko pozostałości czegoś, co musiało być przepięknym gobelinem, aksamitnymi fotelami czy czymś równie wymyślnym. Tu kryły się wspomnienia wielu ludzi, którzy nie zasługiwali na taki los. Kto wie, czy nie zmarli właśnie tutaj? Dla Iriny stało się w pewnym momencie oczywiste, że nigdy nie opuścili pokładu tego statku. Na tym właśnie polegała ta klątwa - teraz zaczynała to rozumieć.

Jęknęła cicho, kiedy podjęła się próby dźwignięcia się na nogi. Okazało się, że jedna z desek, które spadły na nią w chwili upadku, wbiła się w jej prawą nogę, pozostawiając ogromną, głęboką ranę ciągnącą się od kolana prawie, że do kostki. Krew sączyła się cały czas. Mimo to postanowiła nie poddawać się tak łatwo. Dostrzegła swoją różdżkę, oddaloną jedynie o kilka metrów.

Nie będąc w stanie podnieść się, odnalazła ustęskniony przedmiot szurając dłońmi po drewnianych deskach.

— Lumos — szepnęła.

Różdżka zabłysnęła bardzo jasnym światłem, wręcz jaskrawym. Irina wytrzeszczyła oczy jak sowa, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Złoto, góry złota. Ciągnące się długimi rzędami skrzynie, z których wystawały kamienie szlacheckie. Kolczyki, naszyjniki z pereł, pierścionki, broszki wysadzane taką ilością rubinów, szafirów, topazów i cyrkonii, że w jednej chwili mogło przyprawić o zawrót głowy. Skrzynie, beczki i szkatułki miały na sobie ślady, co oznaczało, że ktoś, a zapewne był to Dryblas, otworzył to, co miało największą wartość. Inne skrzynie mogły być wyładowane różnymi materiałami lub czymś równie ważnym i cennym w tamtych czasach.

Irina była tak zafascynowana tym widokiem, a jednocześnie przerażała ją myśl, że to wszystko mógłby zabrać Francis i Lillie, że przez kilka minut mogła tylko wpatrywać się w jeden punkt. Ciąg dręczących ją myśli przerwał się dopiero, gdy drobna deseczka spadła jej prosto na głowę.

Klnąc pod nosem, spojrzała w górę. Przez niewielki otwór dostrzegła rozbłyski świateł, a z oddali dało się słyszeć niezrozumiałe krzyki. Dotarło do niej, dlaczego wtedy zniszczył część pokładu. Chciał pozbyć się jak największej liczby osób, żeby wygrać w walce, ale dlaczego do jasnej cholery to tyle trwa skoro ich jest dwóch, a przeciwko nim stoi czwórka Huncwotów?!

Irina z trudem wróciła do miejsca, w którym cała konstrukcja się zawaliła. Dostrzegła sylwetki Ślizgonów. Za daleko by celnie trafić w nich jakimś zaklęciem. W tej sytuacji istniało jedno wyjście. Za wszelką cenę należało uchronić statek przed ich złodziejskimi łapami, ale uda się to tylko wtedy, kiedy będzie to pyrrusowe zwycięstwo.

Dziewczyna westchnęła cicho, powtarzając sobie w myślach, że tylko tak ocali swoich przyjaciół, wykorzystując jedyny element zaskoczenia, jaki jej jeszcze pozostał.

— Reducto — powiedziała, zamykając oczy, ale tym razem nie była pewna czy kiedykolwiek je jeszcze otworzy...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro