XII. Baczyński gówno wiedział o życiu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

3 sierpnia, Kościół Świętego Krzyża

    — Kurwa! — wyrwało się Leonowi, który stanął nad ciałem Antka. Na podłodze widniało kilka kałuż, choć nie padał deszcz. Padł tylko jeden z aniołów. — Mam dość! — krzyknął, a echo jego słów rozniosło się po ruinach kościoła. — Mam dość tej wojny! — wrzasnął, zatykając dłońmi uszy. — Jesteśmy harcerzami, nie powinniśmy zabijać! Nie powinniśmy... — Usiadł na posadzce, chowając głowę między kolanami. — Jesteśmy harcerzami... — powtórzył, trzęsąc się w kałuży krwi.

     Karolina, która stała za nim, tylko przełknęła z trudem ślinę, patrząc na martwego Antka. Strzelił sobie w głowę pod ich nieobecność. Cholera, wyszli tylko na kilka minut, by sprawdzić, co z Fiołkiem, a ten... Nie potrafili czuwać. A on już nie miał na swoją wartę siły.

      — Najpierw Mała, teraz on... — Wyliczała, patrząc na zrozpaczonego Lwa. Czeremcha zacisnął usta w wąską linię i wytarł oczy, nie mogąc oderwać ich od ciała przyjaciela. Blada dłoń Antka zacisnęła się na kolbie pistoletu tak, jak małe dzieci chwytają dłonie matki. Nadzieja. Cholerna Nadzieja matką głupich. Czy Antek Warecki był głupi?

     — Straciliśmy strzelca i łącznika — rzekł poważnie Amnezja, nie mogąc patrzeć na młodego chłopaka. Cenił Aniołka niemalże na równi z Fiołkiem i obu traktował jak synów. Wesoły blondyn był jego pociechą i nadzieją w konspiracji. Ale to żywi nie tracą nadziei. Martwi tracą wszystko. Takie jest nie-życie. — Ale mimo to musimy przedostać się dalej — dokończył, na co Leon zerwał się gwałtownie i szarpnął nim za koszulę.

     — Dalej?! — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Dalej?! Nie ma żadnego dalej, Amnezja! — Puścił go i odszedł kilka kroków. — To powstanie nigdy nie będzie jak tamto! Jesteśmy tylko dziećmi, które nagrywały relacje na Instagrama i robiły zdjęcia z durnymi hasztagami, zanim się to wszystko zaczęło. Jesteśmy dziećmi, które oglądały śmieszne koty w wolnym czasie i śmiały się z obrazków z podpisami, zamiast uczyć się dzieł sztuki. Jesteśmy straconym pokoleniem, a Baczyński gówno wiedział o życiu, pisząc wtedy ten wiersz. Mógłby zostać wróżką albo jasnowidzem, ale nie kronikarzem. To my jesteśmy straconym pokoleniem. I to z własnej woli. — Spojrzał na martwego przyjaciela i schował twarz w dłoniach. Jesteśmy straconym pokoleniem...

    Karolina poczuła, że jej serce uderza mocniej. Nie lubiła angażować się emocjonalnie w to, co działo się w oddziale i zawsze się od tego odcinała, jednak z Leonem czuła dziwne powiązanie. Zgadzała się z chłopakiem — byli straconym pokoleniem. Jednak to oni pociągali za (wisielcze) sznurki. To była ich rola i mogli ją zmienić, gdyby tylko obalili Reżysera. Ale czy tak łatwo pozbyć się Wojny? Niewiele myśląc, podeszła do chłopaka i położyła mu dłoń na ramieniu. Popatrzył na nią szklistymi oczyma i pokręcił z rozpaczą głową.

    — Musimy iść, Lew — powiedziała cicho i stanowczo, siląc się na brak emocji. — Miejsce trupów jest na cmentarzu, a jemu nic po nas, skoro jeszcze żyjemy. Musimy iść, zanim zniszczą do końca kościół. Trzeba przedostać się w kierunku pałacu prezydenckiego i kolumny Zygmunta. Ostrzał pójdzie z Pragi w kierunku Mariensztatu, a my przejdziemy w stronę Barbakanu. Na rynku są snajperzy, będziemy bezpieczni.

     — Podczas wojny nikt nie jest bezpieczny, Karo — szepnął, patrząc głęboko w jej oczy. Gdyby nie była sobą, najpewniej zarumieniłaby się pod wpływem tego spojrzenia i odwróciła wzrok. Ona jednak patrzyła na niego w konsternacji, próbując wyczytać coś z tych leonowych oczu. Bał się? Nie. On po prostu słabł. Nie miał siły. Druh, który powinien być zawsze gotowy do służby. Jednak komu się służy na Wojnie? — Nie chcę stracić was wszystkich... — Poczuła jego palce na swojej dłoni i ciarki przebiegły jej po plecach.

     — Idziemy! — Amnezja przerwał ciszę pomiędzy nimi; Zawadzka odwróciła się w jego stronę.

    — Co z Fiołkiem i Dzwoneczkiem? — zapytał Leon, podchodząc do niego. Dowódca zmarszczył brwi.

     — Będą musieli włączyć się do Słonecznika lub Bratka. Róża musi iść dalej, zanim odkryją naszą lokalizację. Patrz. — Wyjął telefon i pokazał mu screena mapy. — Główne oddziały niemieckie będą szły od strony Świętokrzyskiej. Dzięki temu lekarzowi, jak mu tam było... Erikowi... Wiemy, że przesuną się tak jakby za nami w kierunku placu zamkowego. Sęk w tym, że musimy być tam pierwsi. Jeśli zostaniemy tu dopóki dopóty nie zoperują Fiołka, stracimy cenny czas. I życie. — Uniósł nieco głowę, a Leon poczuł się malutki pod tym spojrzeniem.

     — "Harcerz postępuje po rycersku"... Chcesz go zostawić? — Westchnął głęboko, czując złość. — To według ciebie jest rycerskie?

     — Jak już mówiłem, na wojnie nie ma żadnego prawa, Lew — odparł spokojnie mężczyzna. — Gdybyś się do niego stosował, nie zabijałbyś, bo "harcerz w każdym widzi bliźniego". Gdybyś je miał stale przed oczyma, wiedziałbyś, że "harcerz jest karny i posłuszny wszystkim swoim przełożonym". Więc wykonuj moje polecenia, druhu. — Ostatnie słowo zabrzmiało tak obco, jakby ktoś mówił o życiu nad stosem trupów.

***

4 sierpnia, Krakowskie Przedmieście

     Zuzia obudziła się na pustym łóżku pachnącym krwią i ubraniami Krzyśka. Ludzie wokół niej spali, opierając głowy na zabandażowanych dłoniach. Ich poranione klatki piersiowe unosiły się miarowo wraz z oddechem, a gdzieś na korytarzu kłębił się dym z papierosów. Szatynka podniosła się na łokciu i przetarła oczy, patrząc na zegarek. Od operacji Fiołkowskiego powinno minąć już około pięciu godzin. Przeczesała palcami włosy i otrzepała sukienkę, przechodząc pomiędzy łóżkami; końcówka bandaża w jej kieszeni zawirowała na wietrze.

     Wyszła na korytarz, rozglądając się uważnie; zamieniony w szpital uniwersytet wciąż jeszcze tętnił atmosferą wykładową; przy biurkach paliły się biblioteczne lampki i widać było książki studentów sinologii. Pachniało kawą i papierosami; przerwą między zajęciami. Dzwoneczek poprawiła opaskę na ramieniu i wyminęła grupkę pielęgniarek, które jak gdyby nigdy nic popijały kawę z Costy obok. Groteska, pomyślała harcerka. Kawa w przerwie od patrzenia na umieranie.

     Pchnęła drzwi auli, którą zamieniono na salę operacyjną, lecz nim zdążyła dopatrzeć się Krzyśka, doktor Erik Witt stanął naprzeciw niej.

     — Dokąd to? — zapytał, uśmiechając się przelotnie. Dziewczyna poczuła się nieswojo.

    — Czy Krzy... ten chłopak z czarnymi włosami... co z nim? — Postanowiła nie zdradzać danych chłopaka, choć dobry Niemiec zarzekał się, że jest "po ich stronie".

     — Wszystko w porządku — odparł beznamiętnie mężczyzna, po czym sięgnął do kieszeni. — Twój dowódca kazał ci to przekazać. — Podał jej jakąś kartkę, po czym skierował się w stronę jakiegoś pacjenta. Zuzia rozłożyła bilecik i usiadła na schodach przy jednym z rozkładanych krzeseł, czytając nakreślone na szybko słowa.

     Zuzka, Krzysiek,
kilka ważnych spraw. Aniołek nie żyje. Reszta oddziału idzie dalej. Będziemy przechodzić w kierunku Placu Zamkowego. Dołączcie do nas w miarę sił, uważajcie na niemieckie oddziały od strony Saskiego.
Musieliśmy iść.
Trzymajcie się,
Amnezja

    Wypuściła ze świstem powietrze i zacisnęła usta. Musieli iść. Teraz zaś ona i Fiołek musieli przeżyć. Przymknęła oczy, powtarzając sobie w myślach ósme prawo, po czym wstała i wróciła do sali, gdzie spała. Zabrała bluzę chłopaka, którą była okryta i swoją torbę sanitarną; przeliczyła bandaże i resztę zawartości apteczki, po czym odłączyła telefon od ładowania i schowała go do jednej z mniejszych przegródek.

    — Nie idź, dziecko. — Usłyszała obok siebie beznamiętny głos. Zwróciła oczy w stronę dźwięku i zatrzymała swoje jasne oczy na postaci około trzydziestoletniej kobiety z przestrzeloną ręką. Miała poranioną twarz i drżące ręce; Erik powiedział komuś, że zgwałcono ją na ulicy Tamka w godzinę po wybuchu powstania. Przeżyła. Inne kobiety powieszono na sygnalizacji świetlnej — nikt się już nie zatrzymał na czerwonym. — Zabiją cię... — dodała, po czym obróciła ku niej głowę i posłała dziewczynie puste spojrzenie. — Zabiją was wszystkich, dzieci... — szepnęła i znów zwróciła twarz ku sufitowi, nad którym pochylało się zachmurzone, sierpniowe niebo.

     — Ale nie zabiją tego, co w nas — odparła pokornie i z łagodnością Zuzanna, wkładając dłoń do kieszeni i przytrzymując bandaż. Oderwała z niego cienkie pasmo i zawiązała na palcu jak obrączkę. — Za śmierć tego, co w środku odpowiadamy tylko my sami. A my... nie poddamy się.

     — Nie teraz — odparła kobieta, lecz nie z kpiną, a z jakimś dziwnym przekonaniem, że jej słowa są prawdziwe.

    Zuzia nic nie odpowiedziała. Musiała iść.

    

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro