Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

każdemu, kto lubi się bać. 

a jeszcze bardziej tym, którzy wchodzą w takie prace z czystego masochizmu.

Już uciekasz?

Szkoda. Miałem nadzieję, że zostaniesz ze mną nieco dłużej, pięknookie stworzonko. A ty nic, tylko biegniesz przed siebie, lawirujesz pomiędzy sterczącymi z ziemi korzeniami drzew, których gałęzie tworzą niemal idealnie okrągły tunel ponad nami oboma. O, potykasz się chyba. Zdzierasz skórę z obu dłoni, padając na ziemię, ale zaraz potem podrywasz się z powrotem w górę, desperacko wierzgając nogami w próbie ustabilizowania własnej pozycji. Nie śmieszysz mnie, prędzej wzbudzasz litość, bo wiem, że twój bieg nie ma żadnego znaczenia. Dostanę cię.

Mgła tuli nas w swoich masach dłoni, jak czuły, trupi kochanek, zimną namiastką oddechu wślizgując się do twoich nozdrzy. Ma w sobie ciekawą, ostrą nutę, prawda? A może to sprawka tego, że twoje wnętrzności płoną – niestety, nie wydaje ci się – od tak długiego biegu i chcą niezwykle, żeby wszystko na ich drodze uległo zmianie w garstkę nieistotnych popiołów. Nie, nie ma co się bać. Zatrzymaj się. Potem chodź do mnie.

Nie chcesz? Dlaczego biegniesz? Na początku z twojego gardła wydobywał się jeszcze całkiem niezły przeraźliwy wrzask, szkoda, że każde struny głosowe po pewnym czasie się zdzierają, jak stary, słaby materiał. Wiesz, kim jestem, a mimo to biegniesz. Jakbyśmy nie znali się od twoich najwcześniejszych lat. Mogłem zmiażdżyć twoją niemowlęcą główkę, a zamiast tego pomogłem jej przybrać dorosły kształt po kilku dobrych latach pracy. Nie chciałbym powodować zbędnego przerażenia.

Prawda, te dwa rogi na mojej głowie co jakiś czas zahaczają o gałęzie drzew ponad nami i powodują, że rośliny w tych miejscach butwieją, finalnie odpadając od macierzystego konaru i lądując gdzieś za mną. Nie mam tak pięknych oczu jak ty, bo w ogóle takowych nie posiadam, co nadrabiam jedynie wysuszoną skórą nieudolnie naciągniętą z płaskiej czaszki na ludzką szczękę. Dobrze widoczny szkielet też mógłby uchodzić za człowieczy, gdyby nie blisko dwukrotnie większy od przeciętnego wzrost, na który składają się głównie przesadnie (jak na nieszkodliwą osobę) wydłużone kończyny. To kwestia moich dłoni o powykręcanych palcach, pachnących jak suchy piach, który mógłby utknąć ci w krtani i uniemożliwić, co tam trzeba?

Masz całkowicie białe włosy, kontrastujące z czarnym strojem, tak jak każdy, kto tutaj trafia, kim muszę się zająć. Wiesz, nie ma cię tu fizycznie. To po prostu coś w rodzaju twojego jestestwa, które rosło razem z tobą, stanowi idealnego doppelgängera. Wiesz, taki nieoficjalny bliźniak. Widzisz go dopiero w chwili śmierci i zawsze, zawsze jest z tobą identtczny, ale ma białe włosy. Całe twoje życie pasma bieleją równomiernie, jak klepsydra odliczająca czas miarowymi odbarwieniami kosmyków, nawet jeżeli urodzisz się albinosem.

Nie jestem pewien, czy nie jest możliwe trafienie tutaj we snach. Nawet jeżeli widzisz to z wyprzedzeniem, na głowie twojego astralnego duplikatu nie pozostał już ani jeden włos, który mógłby się komuś skojarzyć z siwieniem albo farbowaniem. O, nie. Czuć, że nadchodzi twój rychły koniec, a ja chcę tylko pomóc. Przecież i tak się nie obudzisz, a przy zasypianiu nie było dla ciebie wiadome, że zobaczysz w swoim śnie akurat mnie. A teraz uciekasz, bo domyślasz się moich zamiarów.

Wciąż biegniesz, bo chyba rzuciło ci się w te śliczne oczy spore jezioro zalegające pomiędzy starymi, bezlistnymi drzewami. Idę za tobą i myślę, jakie mogło być twoje nastawienie do zbiorników wodnych. Woda zawsze była twoim wybawieniem czy to czysta desperacja? Nie wiem. Choć z pewnością byłoby ciekawie zagłębiać się dla kaprysu w życiorysy tych, na których tutaj trafiam. Bo o ile u niemowlęcia z główką bielutkich włosów nie ma co liczyć na rozbudowane informacje personalne w rodzaju wspomnień, tak u ciebie na przykład... Tak, byłoby ciekawie. Przynajmniej umiliłbym sobie tym etap pościgu za każdym z was. Przeklęte ludzkie instynkty.

Chyba nie rozumiesz ironii kalającej ostatnie trzy słowa tamtego akapitu, co? Nie winię cię, bo jesteś prawie przy jeziorze, czerń twojego ubrania miesza się z czernią jego toni, na której gdzieś w dali znajduje się parka stoicko spokojnych łabędzi. Splatają ze sobą długie szyje i duszą się nawzajem w tańcu pełnym przywiązania. Wiesz, łabędzie dobierają się w pary na całe życie. Nawet, jeżeli te tutaj nie do końca łabędziami. Dla każdego są czymś innym.

Podążam za tobą nieustępliwie, kiedy w pełnym pędzie wbiegasz do wody, oczekując, że sięgnie ci stopniowo do kostek, potem do łydek, kolan i tak dalej. Niestety, to jezioro jest głębokie w każdym swoim segmencie, każdym miejscu, które tylko zakrywa ciemna tafla, marszczona tylko dzięki podrygom oddalonych od nas, tak zgrabnie duszących się wzajemnie łabędzi.

Wpadasz do niego w całości. Szlamowate zimno o konsystencji gnijącego owocu otacza cię całkowicie, wpada w uchylone po biegu usta, paraliżuje ruchy rąk i nóg. Przekrzywiam głowę, kiedy staję w końcu na samym brzegu akwenu, widząc jak prawie udaje ci się wypłynąć na powierzchnię, mimo narastającej paniki. Jezioro jest jednak moim sprzymierzeńcem, który ma za zadanie cię przytrzymać aż do nadejścia właściwego czasu.

Wkładam do niego dłoń o długich palcach, a wieloletnia wprawa daje o sobie znać, kiedy zaciskam ją na twojej twarzy i szarpię w górę. Wyciągam ponad ciemną taflę tylko głowę, szyję i maleńką część torsu, ot tak do obojczyków. Nic nie zdziałasz samemu, możesz jedynie rozszerzać te urocze oczęta i starać mi się wyrwać, czuję to wyraźnie.

Dołączam do uścisku na twej twarzy drugą rękę, jednocześnie korygując położenie tej pierwszej. Długie, suche palce powoli wślizgują się jak węże w twoje usta, nozdrza i uszy, pozostawiając wolnymi jedynie twoje nietuzinkowe oczy. Czujesz, że smakuję pleśnią i wilgocią, pachnę rozkładem, a w uszach dzwoni ci cisza i zaraz coś trzaśnie, bo zbliżam się do bębenków usznych. Twój własny jezyk wpycham ci do gardła, przemykając bokami palców po twoich zębach, sprawiając że każdy z osobna zaczyna boleć jak starszy brat zwyczajnej nadwrażliwości szkliwa.

Gdybym mógł, oblizałbym moje nieistniejące usta. Zaczynam robić się głodny, jak zwykle w momencie kulminacyjnym mojego spotkania z człowiekiem takim, jak ty. Jednak to jeszcze nie ta pora. Wrócę do ciebie, obiecuję, ale najpierw muszę dokończyć swoje. Razem z tlenem i mieszanką nieciekawych wydzielin chce uciec z ciebie cała siła i buta. Wymiociny utykają w twoim doppelgängerowym gardle, nie wiedzieć czemu wdzierając się grząskim ciepłem między moje palce, przemykają przy twoim języku, który notabene jest już niemal wyrywany z jamy ustnej. Ciekawe, czy czujesz idącą razem z nimi gorzką żółć.

O, zobacz, po krzyku. Po małych dziesięciu minutach agonii już cię nie ma, a ja wyciągam z ciebie dłonie i oddaję cię jezioru, na którym wciąż dryfują duszące się wzajemnie łabędzie. Opadasz na dno, pusta skorupa istoty ludzkiej, obok niezliczonych swoich poprzedników.

Nie ma co się bać. Nadszedł twój czas i musiałem zainterweniować, bo tak robiłem od zawsze. Nie przewiduję odstępstw od tej reguły, pracując w mojej części metafizycznej klepsydry, jaką stanowi nasz świat. Nadszedł twój czas. Ja jestem tym Czasem.

A ty, skąd wiesz że nie zobaczysz mnie tej nocy? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro