Rozdział 10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy tylko Cody z Phoenix wrócili, obsydian podziękował wszystkim klejnotom za to co dla niego zrobiły. To był najbardziej szczodry gest jakiego doświadczył. Więc niedługo potem, Kam mogła wrócić na Ziemię. Ku jej zdziwieniu, zaczynało się już zmierzchać a przecież nie była na Homeworld'zie tak długo. Gdy tylko weszła do domu, usłyszała chichot jej siostry oraz dwójki klejnotów.

- Sandra, wróciłam.- powiedziała.

- Och, Kam. Jesteś już. Spinel, Volleyball i ja sobie gawędziłyśmy.- odparła Sandra.

- Cieszę się, że jednak miło spędziłaś czas zamiast się boczyć.

- A właśnie Kam, co tak nagle musieliście polecieć na Homeworld? Coś się stało?- wtrąciła się Spinel.

- Nah, nic wielkiego. Klejnoty, którym wcześniej Cody pomógł odbudowały i rozbudowały jego labo. Sam Cody był natomiast bardzo wzruszony.- odpowiedziała Kam.

- Jaki to szczodry gest. Miło, że te klejnoty tak o nim pomyślały.- odparła Volleyball.

- Tak, nawet bardzo. Dzięki, że przyleciałyście dotrzymać towarzystwa mojej siostrze.

- Nie ma sprawy. My będziemy już wracać na Homeworld. Ale wpadniemy jutro.

- Jasne, nie ma problemu.

Gdy klejnoty wróciły na swoją planetę, Kam i Sandra położyły się do łóżek. Nazajutrz, jak Spinel powiedziała, przyleciała z Różową Perłą i dotrzymały młodszej z sióstr towarzystwa. Kam w tym czasie wybrała się na spacer. Chciała przemyśleć sobie kilka rzeczy. Jeśli naprawdę bezkształtne klejnoty samym dotknięciem infekują te zdrowe, to znaczy, że mają do czynienia z jakimś nowym, zupełnie nieznanym im wirusem.

/[Cody powiedział, że jeden zdrowy klejnot musi zostać złapany przez grupę tych zainfekowanych, aby infekcja przeszła i na ten klejnot. Ale jak to działa? Wystarczy, że zdrowy klejnot zostanie otoczony i złapany za ręce, nogi itd? A może by infekcja w pełni oddziałała na zdrowy klejnot jeden z tych zainfekowanych zadrapie bądź ugryzie ten zdrowy? To był miało o wiele większy sens.]/ - pomyślała.

Dwudziestolatka szła przed siebie rozmyślając, gdy zauważyła jakiegoś chłopaka, który bardzo dziwnie się zachowywał. Kam wyczuwając kłopoty poszła za nim w bezpiecznej odległości. Idąc za tajemniczym chłopakiem, dotarła za nim do starego magazynu na obrzeżach miasta.

- Po co ten chłopak tutaj przyszedł?- zastanowiła się nad tym.

Brunetka weszła do magazynu i zaczęła się uważnie rozglądać. Ostrożnie stawiała kroki, gdyż każdy większy dźwięk mógłby spłoszyć tajemniczego chłopaka. W pewnym momencie Kam usłyszała ciche miałczenie, więc skierowała się w kierunku źródła dźwięku.

- Ćśś, już spokojnie maleńki. Spokojnie.- padło.

Kam schowała się za skrzyniami i lekko wychyliwszy, zobaczyła malutkiego kociaka. A tajemniczy chłopak, delikatnie głaskał zwierzaka po grzbiecie. Kociątko miało na oko kilka może kilkanaście miesięcy, było poranione, wychudzone i na pewno odwodnione.

- Przyniosłem ci trochę jedzenia, musisz coś zjeść inaczej nie wydobrzejesz.- mówił chłopak.

/[Ten chłopak chce pomóc temu maluchowi. Ale nawet ja stąd widzę, że ten maluch jest umierający. To przykre, że dzieciak się stara a zwierzak umiera na jego oczach. Taka jest ta okrutna rzeczywistość.]/ - pomyślała ponownie.

Dwudziestolatka wyszła z swojego ukrycia i podeszła.

- No dalej, zjedz. Po tym poczujesz się lepiej.- powiedział chłopak.

- To nic nie da młody. Ten kot umiera. Już mu nie pomożesz.- odezwała się Kam.

Zaskoczony chłopak odskoczył w bok, a kaptur od bluzy, który miał na głowie mu spadł. Kam ujrzała niewysokiego, szczupłego, na oko jedenasto może dwunastoletniego chłopczyka.

- Kim pani jest?- spytał chłopiec.

- Jestem Kamiley. A ty?- odpowiedziała.

- John, mam na imię John.- odparł chłopiec.

- Zatem John, jak już mówiłam wcześniej. Ten kot umiera, więc już mu nie pomożesz. Odpuść i pozwól mu odejść.

- Co? Nie! Nie mogę! On ma się dobrze, wiem to.

- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? On umiera, nie pomożesz mu.

- Muszę próbować, starać się. Do skutku, nie mogę dać mu umrzeć. Babcia zawsze mi powtarzała, że każde życie jest cenne i trzeba robić co się da by je ocalić.

- Ale tego życia już nie ocalisz, odpuść. Zrobiłeś co mogłeś. Daj mu odejść z tego świata. To nic ci nie da.

- A-ale ......

- Wybacz dzieciaku, jednak taka jest brutalna rzeczywistość. Dusza tego kociaka trafi w lepsze miejsce, gdzie będzie szczęśliwy. Przykro mi, on już nie żyje.

Po policzkach dziecka płynęły słone łzy. Załamany i w milczeniu wpatrywał się w zimne ciało zmarłego kociaka, którego tak pragnął ocalić i przygarnąć. Kam wzięła jakiś kawałek materiału, w który zawinęła zmarłe zwierzątko i wzięła na ręce.

- Chodź, zorganizujemy mu pochówek. To wszystko co możesz dla niego zrobić.- powiedziała.

Chłopiec otarł łzy i poszedł z Kamiley do lasu, by pochować kociaka. Poszli bardzo daleko, jednak gdzieś w połowie drogi byli śledzeni przez Jaspis. Kwarcowa wojowniczka nie wiedziała czemu Kam idzie z jakimś dzieciakiem do lasu, ale postanowiła pójść za nimi by się tego dowiedzieć. Gdy dotarła za nimi na jakąś polanę zobaczyła, że Kam wykopuje dziurę w ziemi. A dzieciak trzyma w ramionach zawiniątko, z którego wystawał koci ogon. Gdy grób został wykopany, John przekazał kotka Kam, a ona ostrożnie włożyła ciało do dołu.

- Spoczywaj w pokoju, maluchu.- powiedziała.

Po tych słowach zaczęła zakopywać ciało zmarłego kociaka. Po wszystkim otarła pot z czoła i spojrzała na chłopca. Był załamany. Bardzo chciał przygarnąć zwierzaka i mieć przyjaciela, niestety zawiódł.

- Wiem, że to może słabe pocieszenie, ale zawsze możesz adoptować jakiegoś kotka ze schroniska.- zwróciła się do chłopca.

Chłopiec nic nie odpowiedział. Wiedział, że jego rodzice się na to nie zgodzą. Gdy powiedzą stanowcze "nie" to nie ma takiej siły, która przekonałaby ich do zmiany zdania. W pewnym momencie poczuł dłoń kobiety na swojej głowie i spojrzał na nią. Kam uśmiechnęła się ciepło do chłopca, co on odwzajemnił.

- Wracajmy już do miasta. Twoi rodzice pewnie się niepokoją.- powiedziała.

John przytaknął i oboje skierowali się w drogę powrotną do Beach City. Kiedy tylko pojawili się w mieście, przed nimi stanęła dwójka ubranych w garnitury mężczyzn. Mieli na nosach też ciemne okulary.

- Paniczu John, gdzie byłeś?- spytał mężczyzna z lewej.

- "Paniczu"? Jesteś jakimś arystokratą?- Kam zwróciła się do chłopca.

- Nie. Ale moi rodzice prowadzą bardzo dużą firmę w Empire City i stać ich było na zatrudnienie ochroniarzy.- odpowiedział cicho chłopiec.

- Rozumiem.- odparła Kam. - A co do wcześniejszego pytania to John był ze mną. Pokazywałam mu okoliczny las.- dodała, zwracając się do mężczyzn.

- Oczywiście. Więc teraz Panicz John pójdzie z nami. Zaprowadzimy go do jego rodziców.- odpowiedział mężczyzna z prawej i podszedł.

John z lękiem schował się za Kamiley. Kurczowo trzymał się nogi kobiety i nie chciał puścić. Kam lekko się schyliła i pogładziła Johna po głowie.

- Idź z nimi John.- powiedziała do niego łagodnie.

John pokręcił głową i bardziej przylgnął do nogi kobiety. Może ci ochroniarze byli wyrozumiali i dziecka by nie uderzyli, ale budzili w Johnie duży strach. Bał się ich. Bardzo się bał. W końcu Kam zaproponowała, że ona w towarzystwie ochroniarzy odprowadzi Johna do jego rodziców. Mężczyźni chociaż niechętnie, ale zgodzili się i Kam prowadziła chłopca za rękę. Beach City nie było dużym miastem, więc znalezienie rodziców chłopca nie było trudne. Kam już po ubiorze i biżuterii matki Johna domyśliła się, że pieniędzy to oni mają jak lodu albo nawet więcej.

- Dzień dobry.- powiedziała uprzejmie Kam.

Rodzice dziecka nic nie powiedzieli tylko spojrzeli na nią.

- Przyprowadziłam państwa syna. Poprosił mnie abym pokazała mu nasz okoliczny lasek. Zrobił przy tym słodkie, szczenięce oczka, że nie mogłam mu odmówić. W każdym razie chłopiec wraca do państwa cały i zdrowy.- dodała.

Matka Johna wstała z krzesła, na którym siedziała i spojrzała na dwudziestolatkę z wyższością.

- A kim ty w ogóle jesteś, że prowadzisz gdziekolwiek naszego syna bez naszego zezwolenia?- spytała.

- Jestem Kamiley i mieszkam tu od jakiegoś czasu. Znam miasto i okolice na wylot, więc to dla mnie nie problem.- odpowiedziała Kam.

- Nie interesuje mnie to. Powinnaś była najpierw spytać o zezwolenie, a nie prowadzić nasze dziecko gdzie tylko ci się podoba.- odparła oburzona kobieta.

- Słucham? Może pani powtórzyć? Chyba niedosłyszałam tego co pani do mnie mówiła.

Kam zacisnęła dłonie w pięści. Gdy ktoś się ponad nią wywyższał, momentalnie gotowała się jej krew w żyłach. John widząc, że Kam szykuje się do fizycznego ataku na jego matkę, podskoczył i chwycił za bluzę kobiety. Spadając, jednocześnie pociągnął ją w dół. Kam momentalnie otrzeźwiała i spojrzała na chłopca. Ten patrzył na nią z niemą prośbą w oczach aby nie robiła nic głupiego, bo wpakuje się w nieodwracalne kłopoty.

- Tym razem się pani upiekło. Ale jak jeszcze raz się pani tak bezczelnie do mnie odezwie, to nie ręczę za siebie.- warknęła i poszła.

Po dotarciu do teleportera, przeniosła się na podniebną arenę. Potrzebowała się wyżyć i wyrzucić z siebie gniew jaki się w niej zebrał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro