•płatek dziewiąty•

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     — A ten? — Mały palec z nierównymi paznokciami przejechał po książce, zatrzymując się przy kolejnym obrazku. Żółte skrzydła lśniły na błyszczącym papierze, a tułów przyjemnie bawił się z okiem.
— Niedzwiedziówka Krasa. Jeden z moich ulubionych.
Agata przechyliła głowę, wpatrując się w barwne kolory.
— Mój chyba też.

❁❁❁

     Po raz pierwszy zaczyna podziwiać motyle w wakacje, które, jak mogła się pochwalić, były jej siódmymi. Wpatruje się w ich lekkość, kiedy w gorące dni przysiadują na przyciągających kwiatach. Bierze wtedy kapelusz, kalosze, by żadne kolce jej się w nogi nie wbiły, a jej mama słyszy tylko:
— Tato, tato, chyba widziałam tego, wiesz, tego ładnego żółto-czerwonego.
Jej ojciec siada na rozkładanym leżaku, wyciągając papierosa oraz gazetę. Jednym okiem spoglada na córkę, chociaż i tak cała jego uwaga jest skupiona na każdej innej rzeczy. Nie można mu jednak tego odmówić; raz na jakiś czas wbija swój wzrok na Agatę, przyglądając się jej każdemu ruchowi.
Pomimo braku okularów, dokładnie wypatrzył moment, w którym motyl rozłożył swe skrzydła, a wraz z nim zniknęła kolorowa paleta.
— Gdybyś nie była taka gruba, może być go dogoniła — mruczy, nie wiadomo, czy do papierosa, czy do córki.
Papieros pali się, ikrząc jasnym ogniem, a Agata na początku nie rozumie, co do niej powiedziano. Dopiero potem zdaje sobie sprawę, że mimo iż czuje się jak najlżejszy motyl, jej skrzydła jej nie uniosą.
Prochy spadają na spodnie ojca, zostają też zaraz przez niego strzepane.

     Nienawiść do motyli przychodzi z czasem, nie spiesząc się, dokładnie tak, jak przykre słowa przyjaciół. Zakorzeniają się, powoli zapewniając sobie doskonałe miejsca w niepewności Agaty. Rozgrzebują stare rany, by, dalej powoli, zrobić tuż obok nich kolejne. Patrzy na koleżanki i zadziwia ją, jak bardzo zazdrość może boleć. Odwraca wzrok, ale i tam napotyka przeszkodę: lustro wsiąka jej wcześniejszą wesołość.
Wysysa z niej wszystkie emocje, nie widać temu końca. Nie, żeby ją to zdziwiło. W końcu lustrzana tafla ma czym się nakarmić.

     Gdyby miała wskazać momenty, których nienawidziła najbardziej, to bez zwłoki przyszłyby jej na myśl chwile, kiedy myślała o sobie, jak o istocie ładnej. Nie-chudej, ale nie-za-grubej. Czuła wtedy wolność, jakby w końcu zalążki jej własnych skrzydeł zaczęły się rozwijać.
Zostawały one wyrywane raz za razem, krwawiąc i brudząc czerwienią wszystko dookoła.

❁❁❁

— Idziemy do KFC?
— Nie, tam za drogo, chodźmy gdzie indziej.
Frytki jeszcze nigdy nie były tak złośliwie kuszące.

❁❁❁

     Chęć zostatnia motylem nie jest zaskoczeniem.
Agata zaczyna go coraz bardziej przypominać. Kompletuje sobie to, czym  owady tak często się chwalą. Barwy na ich skrzydłach stają się rozlanymi plamami siniaków na jej plecach; podobieństwa kolorów nie można im odmówić. Puste oczy stają się łudząco podobne, przerażające.

— Dwieście. Dwieście jeden. Dwieście dwa. — Spierzchnięte usta łapczywie nabierają powietrza, cicho wymawiane liczby mieszają się z potem. Nogami wstrząsa ból i Agata, po raz pierwszy od dawna, nie daje rady zrobić swoich normalnych ćwiczeń. Woda szybko się leje, wydaje kuszące dźwięki, a dziewczyna nie dba, że oprócz ust, moknie również podłoga.
To nie było zaplanowane. Jest na siebie wściekła, ma ochotę krzyczeć, to niesprawiedliwe, tak bardzo niesprawiedliwe. Strumienie, które teraz się leją z dwóch źródeł, trudno od siebie odróżnić. Wstaje chwiejnie, pozwala kościom wydać nieprzyjemny dźwięk. Zbliża się do umywalki i przemywa ręce, szoruje je, jakby zaległy na nich brud i bakterie.
Szoruje je, jakby nie wiedziała, że myśli zmyć nie można, mimo iż one i brud to prawie to samo
Konwulsje również przychodzą nagle.
ledwo udaje jej się dobiec.
Pozbywa się wszystkiego, mimo iż tak naprawdę nie ma niczego.

❁❁❁

     — Słyszałeś?
— Co? — Po zapiekance przejeżdża ostrze, dzieląc ją na pół. Daniel wkłada jedzenie do ust, po czym wyciera je serwetką. — O czym słyszałem?
— O tej dziewczynie z pierwszej a. Zemdlała, kiedy wchodziła po schodach. Patrycja mówiła, że jeszcze nigdy nie słyszała takiego trzasku kości. — Chłopak się wzdryga, a jego policzki wypełniają się chlebem. — Pynia mówiła też w tym swoim języku Mickiewicza, wiesz — Macha rękoma — zaczęła nawijać metaforami, a że była cała roztrzęsiona, to dwa razy trudniej było ją zrozumieć.
— Co mówiła?
— Że przez chwilę ta dziewczyna, leżąc wyglądała jak motyl. Tak samo ulotny, jak on, czy inne bzdury.

     Po drugiej stronie stołu zapada cisza.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro