Rozdział 41

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Halo? — wymruczał zaspany głos mojego najlepszego przyjaciela — Dlaczego dzwonisz do mnie w środku nocy? 

— Stary, co ja odwaliłem? — zapytałem.

Patrzyłem na własne bose stopy i zastanawiałem się, co się wydarzyło; czułem się, jakbym przeszedł drogę cierniową. Czułem się, jakbym przeszedł prawdziwy koszmar. Mnóstwo pytań zalewało moje myśli, kłębiące się w obolałej głowie, która lada moment mogła eksplodować. Dlaczego byłem cały w siniakach, dlaczego miałem obitą twarz, dlaczego miałem zdarte gardło i ledwo mogłem mówić, dlaczego byłem półnagi we własnym łóżku? Jak znalazłem się w domu, jak znalazłem się w tak kiepskim stanie, jak do tego doszło? Mnóstwo pytań, a na żadne nie umiałem znaleźć odpowiedzi. Najgorsze było to, że czułem tak duże poczucie winy, jakbym zrobił coś strasznie strasznego, że nie dawało mi to spokoju i musiałem dowiedzieć się, co się stało kilka godzin temu. Niewiele pamiętałem; tak naprawdę przebłyski z wydarzeń, których zresztą obraz nie był mi do końca jasny. Byłem przestraszony, bo nie wiedziałem, czy nie zrobiłem czegoś złego. Byłem przestraszony, bo nie wiedziałem, czy swoim zachowaniem kogoś nie skrzywdziłem. Byłem przestraszony, tak bardzo przestraszony

Była czwarta nad ranem i siedziałem zgięty na krawędzi łóżka, z drżącą dłonią utrzymując komórkę przy uchu. Ból, który towarzyszył mi w każdej części organizmu, był ostry, pulsujący i piekący, jakbym palił się od środka. Kiedy próbowałem wyprostować plecy, tak piorunowało mnie od czubka głowy aż po stopy bolesne ukłucie; kiedy próbowałem poruszyć zwinnie rękoma bądź nogami, tak czułem to samo. Każdy ruch przyprawiał mnie o raniący skręt wewnętrzny wszystkich organów. To nie był normalny zjazd, to było coś przerażającego. Patrzyłem tępym spojrzeniem na bose stopy, przestraszony i wyczerpany, usiłując znaleźć odpowiedź na moje zmartwienia u najlepszego przyjaciela w środku nocy; chciałem dowiedzieć się za wszelką cenę, czy zrobiłem coś złego, czy kogoś skrzywdziłem, czy przede wszystkim nie stało się coś, czego bym srogo żałował.

— A którego momentu nie pamiętasz? — zapytał, wzdychając głęboko. Było mi go szkoda, że obudziłem go o czwartej nad ranem, a na ósmą mieliśmy do szkoły. Z drugiej jednak strony byłem tak przestraszony własnym stanem i tym, co mogłem odwalić, że musiałem się z nim skontaktować i dowiedzieć absolutnie wszystkiego. 

— Odcięło mnie po tym, jak mnie zostawiłeś na parkingu — wykrztusiłem z obolałego gardła. Moje struny głosowe nie nadawały się do niczego, jak tylko do śmietnika. Usłyszałem kolejne westchnięcie po drugiej stronie rozmówcy; przez chwilę między mną a Adamem zapadła cisza. — Stary, czy ja coś odwaliłem? — zapytałem, przerywając milczenie.

— Nie wiem, co było z tobą potem, Sebastian — odezwał się cienkim głosem — Spotkałem cię potem na skateparku. Byłeś z Amandą. Nie wiem, czego od niej chciałeś, musisz się jej zapytać, ale radziłbym też ją przeprosić, bo ją wyszarpałeś — powiedział. 

Wstrzymałem na krótki moment oddech, nie mogąc uwierzyć w jego słowa. To znaczy wierzyłem, ale nie mogłem uwierzyć w to, że JA to zrobiłem. Pomasowałem obolały kark, po czym przetarłem twarz, jakbym chciał zmazać wstyd i żal.

— Kurwa — rzuciłem załamany, nie wiedząc nawet, co powiedzieć. 

— No, nieźle cię zmiotło — zaśmiał się cicho, ale mnie wcale nie było do śmiechu. — Musiałeś nieźle odpierdolić na mieście. 

— Niczego nie pamiętam — zaznaczyłem. W końcu zebrałem w sobie resztki sił i uniosłem głowę, przenosząc wzrok na plecak, który leżał niedbale na krześle przy biurku. — Ty, słuchaj, a co... z towarem? — zapytałem niepewnie, przełykając ślinę. Skrzywiłem się, kiedy poczułem szarpiący ból. 

— Powinienem cię opierdolić, ale nie chce mi się, bo jest, kurwa, czwarta nad ranem i powiem to spokojnie: jesteś idiotą, Sebastian. Kiedy zemdlałeś, to z Andy odprowadziliśmy cię do domu. Twój samochód był zaparkowany po skosie przy wjeździe do garażu, a zgadnij co było w środku — opowiadał spokojnym tonem. Kiedy usłyszał ode mnie skromne ''Nie wiem'', odpowiedział z powagą w głosie: — Towar leżał na widoku, idioto. Czy ty masz pojęcia, jak to mogło się skończyć? 

— Ja pierdolę — wyszeptałem załamany, przymykając powieki. — Wziąłeś go? Przestawiłeś samochód? — dopytywałem prędko.

— Wziąłem, jest u mnie, i tak, przestawiłem — odparł. Oboje umilkliśmy, a ja nie mogłem pozbierać chaotycznych myśli, załamując się z każdą sekundą coraz bardziej. Byłem idiotą, jestem idiotą i idiotą będę już na zawsze. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię i nigdy z niej nie wstać. Boże, byłem taki załamany. — Słuchaj... jest jeszcze coś — odezwał się.

— Co? Cholera, Adam, nie wiem, czy chcę wiedzieć — wymruczałem jak kompletna łamaga, opierając czoło o rękę. — Boże, czy to coś związane z Alanną? — zapytałem.

— Nie, nie, ale o tym też będziemy musieli porozmawiać — odpowiedział, a ja kolejny raz przełknąłem ślinę, krzywiąc się po uderzającym bólu. Popatrzyłem na podłogę, przelotnie lustrując porozwalane po niej rzeczy. — Kiedy wchodziliśmy do twojego domu, to obudziliśmy twojego tatę — powiedział. 

O mój Boże.

— Nie był zadowolony z twojego wyglądu. 

O mój, kurwa, Boże.

— Boję się, że może coś ogarnąć. Stary, ty nie możesz doprowadzać się do takich stanów, a już zwłaszcza wracać w nich do domu — ostrzegł mnie. 

— Wiem, kurwa, wiem! — warknąłem, czując niewytłumaczalne zdenerwowanie. Na krótką chwilę nastała cisza z obu stron, a ja po ochłonięciu zdałem sobie sprawę, że nie mogłem być wnerwiony na przyjaciela. — Boże, wiem — dodałem spokojniej, biorąc głęboki oddech. 

Umilkliśmy, ale nie na długo, bo ja nie potrafiłem swobodnie oddychać i żyć ze świadomością, że mogłem zrobić coś złego najważniejszej osobie w moim życiu. Musiałem dowiedzieć się kluczowej rzeczy: czy przede wszystkim skrzywdziłem Alanne w jakiś sposób. Chodziło to po mojej głowie od momentu przebudzenia i była to najcięższa z natrętnych myśli.

— Hej, a czy ja... zrobiłem coś Alannie? Czy ją skrzywdziłem? — odezwałem się z wahaniem. W całym pokoju, w którym cisza była dotychczas jedynym brzmieniem, tym razem było słychać mój nerwowy oddech. 

— Oprócz tego, że powiedziałeś mi o waszym związku, to nie zrobiłeś nic więcej — odpowiedział, a ja odetchnąłem z ulgą, przymykając powieki. Znowu nastała cisza; relaksowałem się w uczuciu, które napłynęło i zalało mnie odprężeniem, wtem Adam postanowił mi ten relaks przerwać: — Chciałbym, żebyś mi o tym opowiedział — rzucił, brzmiąc delikatnie i zachęcająco. — Żebyś mi opowiedział o was, wiesz, jak to się zaczęło — sprostował.

— Możemy kiedy indziej o tym porozmawiać? — poprosiłem. Czułem, że wreszcie mogłem zasnąć spokojnie z myślą, że nie skrzywdziłem nikogo więcej; że nie skrzywdziłem mojej słodkiej, słodkiej Alanny. Tak jakoś poczułem się o niebo lepiej. — Nie wiem, co odjebałem na mieście; nie wiem, czy się z kimś pobiłem, nie wiem. Niewiele pamiętam, ale najważniejsze jest to, że nikogo nie zraniłem, Adam. Chciałbym teraz iść spać, nie obrazisz się? — zapytałem. 

— Pamiętaj, żeby przeprosić Amandę — wspomniał. 

— Jasne, będę o tym pamiętał — odpowiedziałem, wzdychając głęboko. Przez jakiś krótki czas pomilczeliśmy, nie rozłączając się. Patrzyłem na stopy, obciągając palce i puszczając, obciągając i puszczając, i tak w kółko, starając się przypomnieć jakiś moment. W końcu udało mi się dotrzeć do głęboko ukrytego wspomnienia, niestety pamiętając go jak przez mgłę. Nie mogłem się nie uśmiechnąć, mówiąc o nim: — Ty, słuchaj, coś mi świta z glinami — odezwałem się, przerywając ciszę. Zaśmiałem się, kiedy Adam prychnął z rozbawieniem. — Stary, ja chyba uciekałem, kurwa, przed nimi oknem. 

— Ja pierdolę, co ty gadasz — śmiał się razem ze mną. Bolały mnie płuca, brzuch i gardło, ale powstrzymać śmiechu nie mogłem. Chichraliśmy się jak pojebani. — Gościu, co ty odjebałeś? Gdzie ty natrafiłeś na gliny i jak mogłeś od nich spierdalać? — nie dowierzał. 

— Nie wiem, kojarzę jakiś kibel i okno, przysięgam — śmialiśmy się. 

— Dobra, stary, weź już idź spać, bo pierdolisz głupoty — ciągle się śmiał, a ja razem z nim. — Do jutra, Ian, na razie — pożegnał się zmęczonym głosem. 

— Ej, Adam — zatrzymałem go. 

— Co? — zapytał, wzdychając głęboko. Chciałem już coś powiedzieć, nawet rozchyliłem usta, ale szybko się wstrzymałem przed wypowiedzią. Nie wiem, dlaczego. — No gadaj, chcę iść spać — naglił. 

— Dzięki — rzuciłem, lekko speszony. Adam nie odpowiedział, a ja, oblizawszy spierzchnięte wargi, dodałem: — Po prostu dzięki za taki odbiór, wiesz...

— Nie ma sprawy, Ian — przerwał mi, zrozumiawszy, o co chodzi. — A ja przepraszam cię jeszcze raz. No wiesz, za to, że cię...

— Nie ma sprawy — tym razem ja mu przerwałem. Umilkliśmy, bez słów doskonale rozumiejąc wszystko, co nie zostało wypowiedziane. Cieszyłem się. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułem się tak szczęśliwy, jak właśnie teraz. To było, jakbym zdobył szczyt Mount Everest, jakbym okrążył ziemię i znalazł Eurekę, jakbym znalazł mityczną Atlantydę, jakbym, jakbym... Jakbym zbudził się po setkach lat i poczuł, jak to jest żyć na nowo. Tak naprawdę nie umiałem opisać tego, jak się czułem. Gdybym starał się nawet przedstawić to w ten sposób: kajdany zostały  w r e s z c i e  zdjęte, a ja mogłem robić, co tylko mi się żywnie podoba – i tak niewiele osób by poczuło, jak to jest. Byłem szczęśliwy, najszczęśliwszy, a jaki spokojny. Tak, ten spokój był jedyny w swoim rodzaju. Nigdy go nie czułem i nie mogłem się doczekać pójść spać, by po tak długim czasie zasnąć, otulony przyjemnością i odprężeniem, jaki ten spokój za sobą niósł. 

— Dobranoc, Sebastian — powiedział.

— Dobranoc — pożegnałem się, po czym usłyszałem, jak Adam się rozłączył. 

Popatrzyłem chwilę na komórkę, nie wiedząc, czemu, wprawiając palce w kolejny ruch; wszedłem w wiadomości z Alanną, wypisując do niej krótką wiadomość: 

Sebastian
Chcesz coś z avonu? 

Nie umiałem być poważny. Parsknąłem pod nosem i odłożyłem telefon pod poduszkę, wstając na równe nogi. Kiedy tylko to zrobiłem, poczułem, jak momentalnie zebrało mnie na wymioty. Moja głowa utonęła pod ciężarem fal, a ciało porozbijało się o nieistniejące klify. Byłem milionem małych kawałków. Zatoczyłem się w miejscu, wyłapując szybkich wdechów. Próbowałem złapać się czegokolwiek bliskiego mnie, jednak wszystko nagle znalazło się tak dalekie, jakbym był na innej planecie. Przez przypadek przewróciłem lampkę z nocnej szafki, przez przypadek przewróciłem krzesło, przez przypadek potknąłem się o plecak i ledwo doczołgałem się do toalety. Zanurzyłem głowę w ubikacji, wyrzucając z siebie całe toksyczne gówno, które we mnie tkwiło.

Rzygałem. Rzygałem, rzygałem i rzygałem, czując łzy na policzkach, dreszcze na całym ciele i potworne upokorzenie samym sobą. Będąc kompletnie trzeźwym taki stan i widok był o wiele, wiele bardziej upodlony i obrzydliwy. Nie mogłem na siebie patrzeć. Klęczałem przed kiblem, ledwo utrzymując równowagę; bałem się, że lada moment mogłem wpaść do muszli. Lecz nie to okazało się moim zmartwieniem, a niespodziewany głos mojej młodszej siostry:

— Sebastian? — zapytała cichutko Jade, jakby się wahała. Zastygłem w pozycji, nawet na nią nie spoglądając. Boże, byłem tak skrępowany samym sobą, że nie chciałem patrzeć na własne odbicie w lustrze, a co dopiero na nią. — Wszystko z tobą w porządku? 

— Tak, wszystko ze mną w porządku, Jade, idź z powrotem do łóżka — odezwałem się zmarnowanym głosem, który wydobył się donośnym brzmieniem prosto z muszli. Splunąłem resztkami, dziwnie się wzdrygając. — Nie patrz na mnie — poprosiłem. 

Usłyszałem, jak wybiegła z mojej łazienki. Ostatni raz splunąłem i wynurzyłem głowę z ubikacji, zmęczony wpadając prosto na szafkę obok. Oparłem plecy o mebel, nabierając głębokich oddechów. Boże, tak bardzo czułem się skompromitowany i upokorzony. To było naprawdę obrzydliwe, naprawdę złe. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się na trzeźwo dostać takich wymiotów, jednak w stanie upojenia lub nagrzania to co innego; wtedy człowiek ma gdzieś, gdzie to zrobi i jak będzie wyglądał, no bo przecież to niby normalne w takim stanie. Nawet potrafią cię poklepywać po plecach, śmiać się albo współczuć. Wszystko to w pozytywnym tego znaczeniu, a ty wówczas czujesz się jak gówno. A gówno jest negatywne. Co za żałosna ironia. Teraz czułem się jak to gówno gówna. 

Ku mojemu niezadowoleniu – bo czułem się poniżony – aczkolwiek zaskoczeniu, Jade wróciła ze szklanką wody w dłoni. W milczeniu spojrzałem na siostrę, kiedy kucnęła obok i wystawiła naczynie w moją stronę. 

— Masz, weź i się napij — powiedziała z troską w głosie, przyglądając się mojej twarzy. Chyba posmutniała, ale wcale się nie dziwiłem, bo zawsze smuciła się, kiedy widziała moją obitą twarz. — Kto ci to zrobił? — zapytała przejęta.

— Nie patrz na mnie — poprosiłem półszeptem, odwracając głowę w bok. Nie mogłem na nią patrzeć. Nie dlatego, że nie chciałem, a po prostu wstydziłem się jak nigdy przedtem. Jade ani razu nie widziała mnie w takim okropnym stanie. Jasne, że potrafiłem przychodzić nietrzeźwy do domu, ale w życiu nie doprowadzałem się do takiego wyglądu, a zwłaszcza nie doprowadzałem do sytuacji, by ktoś jeszcze z rodziny to widział.

— Sebastian, co się z tobą dzieję? — nie odpuszczała, a w jej głosie było słychać coraz bardziej smutek. — Dlaczego jesteś taki dziwny? — niespodziewanie jej brewki zadrżały, jakby była na skraju płaczu. 

Spojrzałem na siostrę, nie wiedząc, dlaczego, czując się winny i odpowiedzialny za jej rozpacz. A konkretniej, to poczułem przeszywający ból każdy zakamarek mojego organizmu, bo po raz kolejny zawiodłem wszystkich. W szczególności moją rodzinę. Chciałem, żeby moja młodsza siostra była dumna z tego, jakiego miała starszego brata; chciałem być jej wzorem do naśladowania; chciałem, żeby zawsze mogła na mnie liczyć; chciałem, żeby mnie podziwiała – tymczasem siedziałem przed nią kompletnie zmarnowany i znowu pobity, czując się najgorzej na świecie. Miałem wrażenie, że ciążyło nade mną paskudne fatum. 

— To nic takiego, Jade, wracaj do łóżka — odezwałem się dosyć stanowczym tonem, lecz mój kiepski wygląd psuł temu powagę. Napiłem się wody, którą mi przyniosła, poczuwszy od razu ulgę. Następnie próbowałem wstać z podłogi, jednak paraliżujący ból sprawił, że zdecydowałem pozostać na miejscu. Parsknąłem, unosząc kącik ust. — Przepraszam.

— Za co? — zapytała, zabierając ode mnie puste naczynie i odkładając na umywalkę. 

— Że nie świecę przykładem dobrego brata — odparłem, lekko zawstydzony.

Jade umilkła, przyglądając się mnie ze współczuciem. Spojrzałem na nią, ciężko oddychając. Była uroczym dzieckiem i bardzo podobnym do naszej pięknej mamy.

— Obyś się nie zmarnowała jak ja — powiedziałem, obserwując ją. 

— Przestań tak gadać! — rzuciła z rozpaczą, uderzając mnie w ramię. Widziałem, jak chciała płakać, a to jakoś dziwnie raniło moje serce. — Przestań! — poprosiła.

— Idź spać, ja się chyba tutaj prześpię — oznajmiłem, rozglądając się po pomieszczeniu. To było absurdalne, ale naprawdę nie miałem siły wstać.

— Nie ma mowy! Pomogę ci, choćbym miała nawet złamać kręgosłup! — jęknęła przez lekki płacz, prędko zabierając się do pomocy. Przysunęła się i przerzuciła moją rękę przez swoje drobne ramiona, po czym o drżących nogach próbowała nas unieść. Boże, ale ona była dzielną dziewuchą. 

Widząc, jak moja młodsza siostra walczy o mnie bardziej niż ja sam, postanowiłem zebrać w sobie resztki sił i podnieść nas z tej nieszczęsnej podłogi. Przed wyjściem z łazienki, przemyłem jeszcze twarz i przepłukałem buzię oraz umyłem zęby, a wszystko to wciąż z pomocą Jade, która zaopiekowała się mną tak, jak kiedyś opiekowała się zabawkowymi dziećmi. Położyła mnie do łóżka i usiadła obok, krótką chwilę tak patrząc i obserwując z troską.

— Dlaczego uważasz, że jesteś zmarnowany? — zapytała słabym, smutnym głosem.

— Jesteś dobrą dziewczyną, Jade — odezwałem się, nie odpowiadając jej na pytanie. Tak właściwie, to chciałem go uniknąć jak ognia. — Nigdy nie idź w moje ślady — dodałem, naciągając kołdrę aż po samą szyję.

— Przecież ty też jesteś dobry, Sebastian... — wychlipała, a mnie nagle zebrało się na płacz, widząc jej łzy. Odchrząknąłem, nabierając głębokiego oddechu. — Dlaczego masz takie straszne zdanie o sobie? Jak tak możesz? — nie dowierzała, ścierając łezki z policzków.

Zawsze starałem się przed nią udawać twardego i odważnego brata, ale właśnie teraz odkryła we mnie słabego i zbyt wrażliwego człowieka. Nie chciałem do tego dopuścić, nie chciałem, żeby w ogóle ktokolwiek odkrył we mnie kogoś takiego. Oprócz mojej siostry, to jeszcze Alanna przeczesała moją duszę na wylot swymi baśniowymi oczętami, akceptując wszystko, co najgorsze.

—Czasami tak po prostu mam, Jade, wiesz? Ale przejdzie mi, to chwilowe — odpowiedziałem spokojnie, starając się ją pocieszyć. Oczywiście, że ją okłamałem, ale dłużej nie mogłem patrzeć na jej rozpacz. — Hej, a wiesz co? Alanna jest moją dziewczyną — oznajmiłem. 

— Naprawdę? Naprawdę Alanna jest twoją dziewczyną? — starła łzy i spojrzała na mnie, od razu promieniejąc na twarzy. Kiwnąłem głową, po czym dodała: — Boże, no nareszcie! — ucieszyła się, co mnie zadowoliło; ochłonąłem z emocji, kiedy dostrzegłem w niej radość. — A jak było na randce? — zapytała z uśmiechem.

— Fatalnie — parsknąłem, a ona znowu pochmurniała. — Ale wiesz, to chyba dzięki twoim radom zbliżyliśmy się do siebie — dodałem, okłamując ją tylko po to, by pocieszyć – udało się, bo momentalnie uniosła kąciki ust. — Jade, nie chcę być niemiły, ale chodźmy już spać, dobrze? — zaproponowałem.

— Dobrze — odparła, wstając z materaca. Skierowała się do drzwi, przed wyjściem dodając jeszcze spokojnym głosem: — Jesteś dobrym człowiekiem, Sebastian. Tylko musisz trochę w siebie uwierzyć — uśmiechnęła się, spoglądając na mnie. — I przestań powtarzać, że się zmarnowałeś, bo w końcu naprawdę w to uwierzysz.

— Przepraszam — rzuciłem półgłosem.

Jade spojrzała na mnie ostatni raz, a następnie wyszła i zamknęła delikatnie drzwi. Odwróciłem głowę w stronę ściany, patrząc na plakaty. W pokoju panowała grobowa cisza, a moje myśli – jak co noc – osiągnęły masę równej tony i rozpoczęły życie własnymi ścieżkami. Co najgorsze, to głośne, chaotyczne, natrętne, nieprzyjemne, uciążliwe, straszne, złe, smutne; mógłbym tak wymieniać cały czas, lecz sens tego każdy znał, kto wiedział, jak to jest czuć sztywność i niepokój w ciele, a w głowie prawdziwe szaleństwo myśli. Patrzyłem na plakaty i analizowałem rozmowę z młodszą siostrą, nagle zdając sobie sprawę, że tak jakoś była to jedna z najsmutniejszych rozmów, jakie przeszedłem z Jade. Nagle tak jakoś zebrało mi się na płacz, i nagle tak jakoś się popłakałem.

~*~

Chyba nie musiałem opowiadać, jak bardzo poranek był ciężki. W sumie, to od momentu wyjścia Jade nie spałem, a błądziłem myślami przy uciążliwych wyobrażeniach i niepotrzebnych przemyśleń, dochodząc do wniosku, że naprawdę było ze mną coś nie tak. To ci dopiero – kiedy myślałeś, że po zdjęciu solidnych łańcuchów twoje życie zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. Tymczasem czułem, że nic a nic się nie zmieniło, no chyba że mogłem nareszcie pocałować moją Alannę przy wszystkich. 

Byłem w kiepskim samopoczuciu i stanie, dlatego dogadałem się z Adamem, że dzisiaj on wsiądzie za kółko i podwiezie nas do szkoły. Kiedy byłem coraz bliżej wyjścia i coraz bliżej spotkania się z Alanną, tak czułem skurcz w podbrzuszu i rosnący stres. Nie wiem, czym to było spowodowane: czy tym, że bałem się, iż mogła być na mnie zła za to, jak ją obojętnie potraktowałem, czy może ekscytowałem się na myśl, że nareszcie pocałuję ją przy wszystkich i nie wiedziałem, jak ona zareaguje. Poza tym – jak ja jej powiem, że Adam w końcu wie? Przecież Adam miał nie wiedzieć! 

Jednak nie tylko to powodowało u mnie dziwne napięcie – mój tata szykował się do pracy, w ogóle nie zwracając na mnie uwagi. Zakładałem buty, kurtkę, szalik i czapkę, i robiłem to najpowolniej, jak tylko potrafiłem, żeby w końcu spojrzał w tę stronę i zaczął rozmowę – nawet mógł być to opierdol z góry do dołu, cokolwiek – byleby zwrócił na mnie uwagę. Krzątał się po salonie, kuchni i innych pomieszczeniach, aż nagle wyszedł z domu drzwiami od garażu. 

Poczułem nieprzyjemny i bolesny ucisk w klatce piersiowej. Zawiesiłem się na kilka sekund, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. On nawet nie spojrzał. On nawet się nie odezwał — myślałem, a moją głowę zalewało dziwne poczucie, że dzisiejszej nocy zrobiłem coś nie tak. Zacząłem mieć okropne myśli, że może rzeczywiście odwaliłem coś strasznego, o czym sam Adam mógł nie wiedzieć razem z Amandą. Z otępienia wyrwał mnie głośny i dość agresywny klakson samochodu, który najpewniej dochodził od Lutchera. Poprawiłem niedbale szalik, czapkę pośpiesznie założyłem na głowę, a kiedy chciałem już wyjść z domu, tak zatrzymał mnie głos mamy:

— Sebastian! — zjawiła się obok. Odwróciłem głowę w drugą stronę, za wszelką cenę nie chcąc się jej pokazać. Boże, nie podchodź tu, nie podchodź — błagałem w myślach, nie chcąc, żeby tu podeszła i spojrzała na moją twarz. Dobrze znałem moją mamę – ona znowu się załamie, kiedy zobaczy mnie w takim stanie. — Sebastian, jak ty wyglądasz? Taki ładny szalik, a tak go nosisz, no wiesz ty co! — powiedziała i podeszła, a kiedy to zrobiła, tak zatrzymała się przede mną i zmarszczyła brwi. Jej milczenie aż krzyczało niedowierzaniem i cierpieniem. Przymknąłem powieki, kiedy złapała mnie za podbródek i odwróciła w swoim kierunku. — Co się z tobą stało?! — krzyknęła, zrozpaczona. — Matko Święta, Sebastian, jak ty wyglądasz! 

— Muszę już iść — rzuciłem niewyraźnie, wyrywając się od niej. 

— Dlaczego jesteś znowu pobity, Sebastian?! — krzyczała, prawie wpadając w płacz. Moje serce właśnie krwawiło, kiedy do moich uszu docierał zrozpaczony głos matki. Ona drżała, nie mogąc się uspokoić. — Boże, dziecko, co się z tobą stało?! Co się z tobą stało, Sebastian?! 

W międzyczasie Lutcher kolejny raz zatrąbił. 

— Muszę już iść, mamo, to nic takiego! — warknąłem nieprzyjemnie. 

Między nami zapadła cisza. Spojrzałem na mamę, która nabrała głębokiego oddechu i zamilkła, zdecydowanie nie spodziewając się takiego zachowania po mnie. Ja też się tego nie spodziewałem. Patrzyliśmy na siebie, nie mówiąc niczego, zaś doskonale czując i rozumiejąc krzyk rozpaczy, który chciał wydostać się z gardła. Nie wiem, co we mnie wstąpiło; nigdy taki nie byłem wobec własnej mamy. Momentalnie pożałowałem swojego zachowania, ale nie umiałem przeprosić. Nie umiałem się odezwać. Nie umiałem.

— O rany — odezwał się pan Winston, którego klatka była na wprost nas. Przelotnie obejrzałem się za ptakiem, który tylko podniósł mi ciśnienie.

— Muszę już iść — odezwałem się chłodno, ostatni raz przyglądając się czekoladowym oczom mojej mamy. Odwróciłem się, otwierając drzwi do wyjścia.

— Nie podoba mi się to, Sebastian, nie podoba! — jęczała z głosem pełnym desperacji, w dodatku jakby czuła się bezsilna wobec mnie. — Ostatni raz cię takiego widzę, rozumiesz to?! Sebastian, ostatni raz! — krzyczała za moimi plecami.

Wyszedłem z domu bez słowa, a ona zaraz za mną zamknęła drzwi z hukiem. Przeszedł mnie dreszcz tak mroźny i nieprzyjemny, że miałem ochotę zapaść się pod ziemię; albo przeszedł przez mój organizm ogromny wstyd i doskwierający boleśnie żal. Coś bardzo gorzkiego, dołującego, coś strasznego. Nie chciałem tego czuć i nie życzyłbym tego nawet najgorszemu wrogowi. Kiedy wyszedłem, a zimne powietrze uderzyło w moje nozdrza, nabrałem głębokiego oddechu i spojrzałem na wzbite na samym szczycie słońce, które świeciło jak w środku gorącego dnia lata. Jednak nie był to środek lata, a końcówka jesieni i początek zimy, toteż wszystko dookoła było pokryte białym puchem. Przelotnie obróciłem się za garażem, ale był już zamknięty, a po moim tacie ani śladu. Miałem wrażenie, że wszystko waliło się w moim życiu i to wszystko było moją winą. Świat rozpadał się na małe kawałki w moich własnych dłoniach. Usłyszałem, jak Lutcher kolejny raz zatrąbił, jakby chciał o sobie przypomnieć. Ruszyłem w jego kierunku, słysząc pod stopami szelest śniegu. 

— No nareszcie! — wyrzucił z siebie Adam, obracając się za mną, kiedy wszedłem do auta. — Ileż można na ciebie czekać, skurwysynie? — zapytał zirytowany, a Amanda zachichotała pod nosem, siedząc na przodzie. Zmarszczyłem brwi i obejrzałem się dookoła, opierając ręce o zagłówek Lutchera. Poczułem lekką panikę, że miałem siedzieć z Alanną z tyłu we dwójkę.

— Z-zaraz, a może się zamienimy, Andy? — zaproponowałem nieśmiało, lecz bez wahania zaprotestowała, wydymając usta. 

— Nie ma mowy! — uśmiechnęła się, kręcąc sprzecznie głową. — Jazda po Aly! — rozkazała, a Adam z piskiem opon ruszył po kuzynkę, aż mnie odrzuciło na oparcie fotela.

Okej – mój poziom stresu sięgnął zenitu. Adam jechał tak szybko, że nawet nie miałem chwili spokoju, by przemyśleć, jak zachować się przy Alannie. Nim mrugnąłem trzeci raz, tak zorientowałem się, że byliśmy pod domem numer trzynaście. Mój oddech przyspieszył, a ciało pod tak grubą warstwą ubrań zalało się potem. Natłok myśli był ogromny – zastanawiałem się, co zrobić jako pierwsze, co powiedzieć i jak się zachować, ale, gdy tak myślałem, zacząłem dochodzić do wniosku, że przecież ona nie potrzebowała fikuśnych, bajecznych i całych tych dziwacznych traktowań – ona przecież polubiła mnie za to, jaki jestem. 

Polubiła mnie za to, jakim jestem głupim chłopakiem ze specyficznym poczuciem humoru. Polubiła mnie za to, że jestem zwykłym gościem. Lubiła moją wrażliwą duszę, skomplikowane emocje i szaleństwo. Czasami zastanawiałem się, czy może zachować się inaczej, może udać dojrzalszego i pewniejszego siebie gościa, ale byłoby to bezsensu, bo ona właśnie uwielbiała mnie takim, jakim jestem. Gdy tak docierało do mnie, że rzeczywiście ja nie potrzebowałem żadnych wyuzdanych zachowań, tak z transu wybudził mnie trzask samochodowych drzwi, a obok pojawienie się Alanny. 

Słyszałem, że witała się ze wszystkimi, po czym jej wzrok zawiesił się na mnie. Była w dużej uszatej czapce i była najpiękniejsza. Mówiła coś do mnie, chyba z przerażeniem skanowała twarz i komentowała rany, ale nie do końca rozumiałem przez natłok myśli, który przyćmiewał świat dookoła. Teraz, to jakbym zamykał nas w bańce, w naszym świecie z dala od ludzi i wszelkiego zła. Miałem aktualnie gdzieś, co mogła pomyśleć o mnie i jak wyglądałem (ale zdawałem sobie sprawę, że czekało mnie wymyślanie kłamstw na ten temat). Gdy tak oglądałem ją w milczeniu, a ona nie dawała za wygraną odnośnie mojego stanu, nagle dotarło do mnie, że była naprawdę piękną dziewczyną. I nareszcie mogła być moja; pozbywając się w tym wszelkich ograniczeń, barier oraz przeszkód. Nareszcie miałem ją na wyłączność i mogłem swobodnie robić absolutnie wszystko, co tylko chciałem. Przy niej zapominałem o rzeczach, które były negatywne. Czułem się tak bardzo źle, a ona to zło absorbowała. Czułem się tak bardzo zniszczony, a ona mnie naprawiała. Kiedy jej potrzebowałem, ona zawsze przy mnie była. Właśnie – potrzebowałem Alanny. Bez słowa ująłem jej policzki i rzuciłem się do pocałunku warg niczym płatki róż, całując je z utęsknieniem i cudownym poczuciem wolności, że nareszcie mogłem to zrobić.

— C-co ty robisz, Sebastian?! — pisnęła półszeptem z przerażeniem, oglądając się w stronę kierowcy. — Przecież tu jest Adam! — napomniała.

— On wie — odpowiedziałem z uśmiechem, oglądając jej nagłe zaszokowanie. Z każdą sekundą jej wyraz twarzy nabierał jakby kolorów, a może dopiero życia. Baśniowe oczy zalśniły i rozszerzyły się do granic możliwości, co było niesamowitym widokiem. — Adam wie. Powiedziałem mu. 

Przez kilka chwil była sztywna w moich ramionach, jakby analizowała każde słowo. Przelotnie obróciła się za swoim kuzynem i przyjaciółką, którzy parskali cichym śmiechem. Jej policzki nabierały słodkich rumieńców, a usta kierowały się ku uśmiechowi. Spojrzała na mnie, a następnie wydała okrzyk radości, szarpnęła za kołnierz kurtki i pociągnęła w swoją stronę, obsypując moją twarz milionem pocałunków. I tak przez całą drogę nie wypuszczała z objęć, a ja nareszcie mogłem oddać całą przyjemność, zamykając nas w naszym świecie i zapominając o krzywdzącej rzeczywistości.

~*~

 — Co się z tobą stało? — zapytała zatroskana moja kosmiczna przyjaciółka, przyglądając się mnie. Delikatnie dotknęła mojej dłoni, którą zdobiły zadrapania. Westchnąłem i zaczesałem jej długie kosmyki włosów, przelotnie obracając się za resztą przyjaciół, którzy stali przy swoich szkolnych szafkach. Chłopaki razem z dziewczynami głośno żartowali, a ja z Alanną trzymaliśmy się na uboczu, chcąc spędzić ze sobą jak najwięcej czasu. A przynajmniej ja chciałem, bo dawno jej nie widziałem i bardzo zatęskniłem za baśniowym spojrzeniem, pięknym uśmiechem i kojącym dotyku. Ależ ten jej dotyk sprowadzał na mnie falę przyjemności. 

— Długo opowiadać — zacząłem, nawinąwszy makaron na jej uszy. Źle się z tym czułem, że musiałem ją okłamywać, ale nie mogłem powiedzieć jej prawdy. — W skrócie: wiesz, wczoraj z Adamem byłem u starych znajomych na mieście. Było trochę wódki i wiesz... czasami się po niej odpalam — mówiłem, drapiąc się po głowie. Alanna spojrzała na moją twarz i uważnie słuchała, a ja momentalnie zgubiłem wątek, odczuwszy dziwne wyrzuty sumienia. Boże, jej oczy lśniły wszystkim co miłosierne i słodkie, a ja okłamywałem ją tak okrutnie: — I wiesz, no... Był taki jeden gościu, który działał mi na nerwy... Trochę się posprzeczaliśmy. 

— To wtedy, kiedy do ciebie zadzwoniłam? Byłeś wtedy taki dziwny... — powiedziała pochmurnie, spuszczając wzrok na nasze ręce, których palce bawiły się ze sobą. 

— Tak, tak, to było wtedy, Al — odparłem, z jednej strony czując ulgę, że uwierzyła w to z taką łatwością, zaś z drugiej ogromne poczucie winy. — Przepraszam cię — złapałem jej dłoń i uniosłem, czule muskając wargami ciepłą skórę. Alanna zadrżała, na krótką chwilę zachowując milczenie. Nie przejmowałem się tym, że Adam, który stał obok, mógł to w każdym momencie zobaczyć (co zresztą pewnie już zobaczył). Nareszcie się tym nie przejmowałem. 

— A co miał znaczyć ten Avon? — zapytała, parskając słodkim śmiechem. Uniosłem kąciki ust, zalewając się rumieńcem. 

— Nie wiem, nie mam pojęcia — prychnąłem, samemu do końca nie wiedząc, o co mi wtedy chodziło. — Obudziłem się około czwartej i tak jakoś pomyślałem, że do ciebie napiszę. No i napisałem w sprawie Avonu. To co, maleńka, chcesz coś z Avonu? — zapytałem szarmanckim głosem, podpierając rękę o szkolną szafkę. 

— A jakieś promki są? — zapytała z uśmiechem, rozbawiona 

— Ej, Romeo i Julia, co wyście się nie chwalicie, co?! — krzyknął Lloyd, który pojawił się jak błyskawica razem z resztą przyjaciół. Zawiesił się na moim i Alanny ramieniu, spoglądając na naszą dwójkę. — To kiedy ślub, co?! — zapytał, uśmiechnięty od ucha do ucha. 

— Hej, przystojniaku — odezwała się Jennifer w moim kierunku. — Jeśli złamiesz tej istotce serce, to pamiętaj, że nie tylko z Adamem będziesz miał do czynienia, jasne? — zagroziła i zarzuciwszy kruczoczarne, długie włosy na plecy, uśmiechnęła się do mnie. 

— A jak ta istotka złamie mi serce? — zapytałem i spojrzałem na Alanne, która wyrównała ze mną kontakt wzrokowy. Tak jakoś nie mogłem oderwać od niej oczu, kiedy pytałem.

— To będzie miała ze mną do czynienia! — wtrącił Adam, machając żartobliwie palcem wskazującym. 

I tak rozmowa wśród wszystkich nabierała tempa; każdy gratulował nam, jakbyśmy właśnie wzięli ślub. O uszy obiło mi się, że rzeczywiście dziewczyny zaczęły planować jakieś spotkanie ślubne, ale chyba mi się przesłyszało. Wokół tego chaosu, który zgromadził się dookoła mnie i Alanny, nie mogłem nawet przy niej być, bo każdy zagradzał mi drogę. Boże, czułem się tak niekomfortowo i niezręcznie jak nigdy przedtem. Ukradkiem patrzyłem na Alanne, która również zerkała w moją stronę i oboje nie mogliśmy wytrzymać tego natłoku. Choć było to świetne uczucie móc pocałować i przytulić ją przy wszystkich, tak poczułem się, jakbyśmy byli wystawą w muzeum. Już wolałbym żyć w ukryciu, niż żyć w takim gwiazdorstwie.

— A, h-hej, Andy... — zaczepiłem Amandę, która stała obok i rozmawiała o czymś z Isabellą. Gdzieś w tle słyszałem, jak żartobliwie Lloyd razem z Eliotem tłumaczyli Alannie ''obsługę penisa'', za co Adam dostawał białej gorączki i wydzierał się na chłopaków. 

— Tak? Co się stało? — zapytała z uśmiechem, odwracając na mnie swoje duże, niebieskie oczy. Poprawiła torebkę na ramieniu i włosy, lustrując moją twarz pełną siniaków i zadrapań. — Rany, Sebastian, i ty jutro występujesz z zespołem? — nie dowierzała. — Kurczę, nie wyglądasz... apetycznie — mruknęła.

— T-tak, ale to nie ważne, słuchaj... — rzuciłem, ignorując temat. Nabrałem głębokiego oddechu i westchnąłem, zbierając w sobie mnóstwo odwagi po tak upokarzającym wczorajszym wieczorze. — Przepraszam cię. Przepraszam za wczoraj...

— Nie ma sprawy, rozumiem — zatrzymała mnie gestem ręki, uśmiechając się. Boże, odetchnąłem z ulgą, że miałem to za sobą, a co najważniejsze, to ona to rozumiała. Co jak co, ale Amanda rozumiała wybryki każdego z nas. No chyba że w grę wchodziła krzywda wobec drugiego człowieka – to zawsze takich pomysłów nie popierała. — Może będzie to brutalne, ale cieszę się, że masz to w końcu za sobą. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach to przebiegało — parsknęła śmiechem, co również skomentowałem wstydliwym rozbawieniem. — Tak ci kibicowałam, Sebastian! — wyszeptała pełna optymizmu, unosząc kciuki. — I nawet nie masz pojęcia, jak długo na to czekałam, no! 

— Ta... Ja trochę też — odparłem nieśmiało, drapiąc się po głowie. Obróciłem się w stronę Alanny, która stała przy swojej szkolnej szafce, otoczona chłopakami i kuzynem. Przelotnie zerknęła w moim i Amandy kierunku, a po chwili zaśmiała się, kiedy Lloyd klęczał nad Eliotem i udawał seks oralny, chyba w ten sposób edukując Clooney. Każdy dokoła wpadł w śmiech, jedynie Adam był zirytowany i wściekał się jak sam Diabeł na chłopaków, którzy wygłupiali się na korytarzu wśród innych uczniów. Do mnie zaś zaczęło docierać, że tak naprawdę nigdy nie rozmawiałem o tym z Alanną. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co nas łączyło; coś poważnego na miarę związku – n i g d y. Wszystko działo się tak spontanicznie, przypadkowo i jakby mechanicznie, jakby dane nam było być razem. Wówczas od początku między nami były niewinne żarty, jednak te niewinne żarty przerodziły się w coś głębszego, czego jednak głośno i oficjalnie nie przedyskutowaliśmy. Domyślałem się, że ona o tym wiedziała – o tym, że nawet nie rozmawialiśmy o związku, a każdy nam go gratulował. My tylko  ż a r t o w a l i ś m y, ale w obliczu tych żartów ja czułem, że patrzyłem na moją dziewczynę numer jeden, na moją przyszłość, na moją muzę, serce i duszę. 

~*~

— Stary, co się z tobą stało? U Eddiego byłeś zdrowy jak ryba, co jest, napadli na ciebie? — zapytał zaskoczony Lloyd, obok którego siedziałem na matematyce. 

— Wczoraj trochę się najebałem i niewiele pamiętam — skłamałem w połowie, bo na prawdę niewiele pamiętałem z wczorajszego wieczoru. — Jakiś koleś mnie wkurwił — dodałem z uśmiechem, nie ukrywając rozbawienia sytuacją. 

— No, ale do wesela się zagoi, co nie? — rzucił, uśmiechając się głupkowato. Czułem, że był to podtekst odnośnie Alanny, co mu nieźle wyszło. — I co, to już oficjalnie, tak? — zapytał — Ty z Alanną jesteście razem? — nie dowierzał. 

— Tak — odparłem dumnie, bawiąc się długopisem nad zeszytem. Pani Flinch stała tyłem do klasy, wykonując na tablicy jakieś równanie. Sranie w banie – tak myślałem o tym zadaniu. Nie powiem nie, że byłem cały w skowronkach, a nawet podnieceniu, i ani mi się śniło zawracać głowy jakimiś pieprzonymi matematykami czy innymi. Myślałem tylko o mojej dziewczynie numer jeden

 — To wy nie byliście ze sobą już wcześniej? — zmarszczył brwi, czując się zdezorientowany. Kiedy zapytał, tym razem ja poczułem się zdębiały, nie wiedząc, co miał na myśli.

— Zaraz, co? Skąd taki wniosek? — spojrzałem na Cartera. 

— No, jak to skąd? Każdy widział, jak się ślinicie do siebie, nie wiedziałeś? — powiedział, wyrównując ze mną kontakt wzrokowy. — Zaraz, a może wy... Wy ukrywaliście się?! — dodał, a po chwili roześmiał się i marnie starał zachować powagę. — Ukrywaliście się przed Adamem? — zapytał, rozbawiony.

— Ćśśś! — potargałem jego ręką, obracając się dokoła. — Co ty pieprzysz, czarnuchu, żadne ukrywanie się... My tylko... — wyszeptałem, spalony ze wstydu nawet nie wiedząc, co mu odpowiedzieć. — No może coś tam się ukrywaliśmy — rzuciłem, wzdychając głęboko.

— O stary, wiedziałem, wiedziałem! — cieszył się, aż prawie podskakiwał na krześle z ekscytacji. — Masz moje słowo, że milczałem jak grób i nic nie mówiłem Lutcherowi! — zapewniał.

— Koleś, nawet nie masz pojęcia, jakiego mi przypału narobiłeś, jak kiedyś wspomniałeś mu, jak spotkałeś mnie i Alanne w sklepie! Boże, miałem ochotę cię zabić, przysięgam — wspomniałem, śmiejąc się razem z nim. 

— Widzę, że do odpowiedzi pchają się bardzo państwo z ławki na końcu... — odezwała się pani Flinch, której wzrok był wbity prosto na naszą dwójkę. Oboje momentalnie umilkliśmy, odwracając się do nauczycielki. — Jeśli którykolwiek rozwiąże to zadanie przy tablicy, to jutrzejszy targ i ewentualną poprawkę semestru ma z głowy — oznajmiła z cwanym uśmiechem, powoli kierując się do swojego potężnego biurka na środku sali. 

Przełknąłem ślinę i spojrzałem na Cartera, który w tym samym czasie spojrzał na mnie. Nie minęła sekunda, a wystartowaliśmy z prędkością światła z siedzenia, kłócąc się i szarpiąc po drodze, który pierwszy rozwiąże równanie. Ale żadnemu z nas nie udało się sprostać zadaniu, bo mnie wyszedł trzy tysiące czterysta dwa, Lloydowi sto siedemdziesiąt siedem, a wynik to okrągłe zero. Pani Flinch zrobiła z nas totalnych idiotów, jednak śmialiśmy się, a co najważniejsze, to ona razem z nami.

~*~

Wszyscy wspólnie siedzieliśmy na szkolnej stołówce, jak nigdy przedtem tworząc paczkę najlepszych przyjaciół, wówczas my tylko opracowywaliśmy szczegółowy plan urodzin Adama. Przed rozpoczęciem tej rozmowy nie obyło się od pytań na temat mojego wyglądu; zalewali mnie nimi jak fala tsunami, a ja starałem się uniknąć szczegółów, by nie mieszać się w opowiadaniach, jakie powiedziałem Alannie i Lloydowi. Zresztą, tak naprawdę sam nie pamiętałem, dlaczego byłem w takim a nie innym stanie. 

Powiedziałem Lutcherowi, żeby przed lunchem wpadł do biblioteki, bo miałem mu coś ważnego do przekazania – koleś wciąż tam był, a minęło chyba z dziesięć minut. Przy stoliku siedziały Andy z Jennifer i Isabellą, obok Eliot z Lloydem, a bez żadnego wstydu i skrępowania przed wszystkimi dookoła Alanna wdrapała się na moje kolana, wtulając się niczym dzieciątko. Trzymałem ją w objęciach, karmiłem kradzionymi nuggetsami Cartera i co chwilę całowałem w czoło, czując się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Cholera, gdybyście nas tylko widzieli. To, jak słodko się uśmiechała, jak promieniała radością, jak niewinnie chichotała pod nosem, Boże! Miałem ochotę ją rozszarpać, a najlepiej pochłonąć duszę w całości, lecz czułem, że i tym bym się nie nasycił. 

— Dziewczyny, wy tylko zajmujecie się zaproszeniami, jasne? My ogarniemy resztę — powiedział McCartney, oglądając się za wszystkimi. 

— Masz to jak w banku, kowboju — odpowiedziała mu cwanie Jenny, mrugając powieką. 

— Cholera, to już za tydzień! — odezwał się Lloyd, przeżywając to tak, jakby nadchodziło trzęsienie ziemi. — A macie już prezent, macie?! — podpytywał z paniką.

— Wyluzuj, stary. Jak zobaczy apartament i to, jak się przy tym napracowaliśmy, to prezenty będą ostatnią rzeczą, o jakich pomyśli — odparłem, wkładając do ust Alanny nuggetsa. Żartobliwie mruczała, zajadając się kurczakiem. Nagle Carter zorientował się, że przez cały ten czas podkradaliśmy mu jedzenie:

 — Ej, to moje! — zajęczał, rozglądając się po swojej pustej tacy. 

— Dobra, wszystko jest jasne? — wtrącił ostatecznie Eliot, który przejął inicjatywę w tłumaczeniu planu. — Laski – zaproszenia, my – alkohol, trochę zielska i... resztę. — dodał, oglądając się za nami. Przelotnie obejrzałem się za Lloydem i McCartney'em, którzy złapali ze mną kontakt wzrokowy. 

— Kurwa, Adam tu idzie! — rzuciła Andy. 

A szedł tak, aż się za nim kurzyło. Nie wiem, dlaczego, ale nie mogłem powstrzymać śmiechu; zacząłem się chichrać, a razem ze mną podśmiechiwała reszta. Adam wyglądał, jakby ktoś go właśnie oszukał znanym sposobem na Cygana, a on dał się nabrać. Było mi gościa szczerze szkoda, ale za cholerę nie potrafiłem się nie śmiać. 

— OLIVERS! — krzyczał na całą stołówkę, aż większość uczniów rozejrzała się z zaciekawieniem. — Olivers, ty skurwysynie! — szedł zmachany, żwawo stąpając po białych kafelkach. — Czekałem na ciebie dziesięć minut, ty idioto! — rzucił, kiedy zatrzymał się tuż przed nami. Każdy wybuchł śmiechem, a Lutcher obejrzał się po każdym z nas: — A wy co, piknik urządzacie i nawet mnie nie zaprosiliście?! — powiedział załamany. 

— Zwierzętom wstęp wzbroniony — odezwała się żartobliwie Alanna, po czym znowu wybuchliśmy śmiechem. 

— Ty mała cipo, zjeżdżaj od mojego chłopaka, ale już! — zapiszczał kobiecym głosem i zamachał stanowczo palcem, a następnie zjawił się obok nas i zaszarpał swoją kuzynką, wciskając swój zgrabny tyłek na moje kolana. Kłócili się, a my wszyscy nie mogliśmy przestać się śmiać. 

Czułem się szczęśliwy, najszczęśliwszy. Po jednej stronie miałem swoją dziewczynę numer jeden, moją Alannę, a po drugiej najlepszego przyjaciela, mojego Adama. Nie potrzebowałem niczego więcej; bo tego właśnie pragnąłem najbardziej na świecie – akceptacji, zaufania, wolności. Tak bardzo bałem się otworzyć przed uczuciami, a co najważniejsze, to otworzyć się przed Adamem, którego reakcji unikałem jak ognia. Myślałem, że kiedy dojdzie do wyjawienia mu prawdy, tak absolutnie wszystko się pogorszy: nasze stosunki, przyjaźń, być może nawet relacja z Alanną, jednak to były tylko moje głupie i jakże absurdalne wyobrażenia. Tak naprawdę, to wystarczyło jedno słowo, jedna chwila, jeden moment – tak krótki i spontaniczny – że niespodziewanie okazał się być to właśnie krok ku lepszej zmianie i przyszłości. 

Czułem się szczęśliwy, najszczęśliwszy. 

~*~

Adam chodził za mną jak cień i truł dupę przez cały pieprzony czas: ,,A o czym rozmawialiście?'', ,,No, nie powiesz mi?'', ,,Coś ukrywacie przede mną, tak?'', ,,No mordo, jestem twoją mordą czy nie?'', ,,Ej, jestem twoim najlepszym przyjacielem'', ,,NO POWIEDZ, NO!'' — jęczał, a ja w końcu nie mogłem wytrzymać i wygadałem się, że chodziło o jego urodziny. I powiedziałem to tylko dlatego, żeby zamknął pysk, bo ujadał jak najgorszy pies! On zaś, kiedy to usłyszał, poprosił tylko, i to dosyć poważnie, żeby nie zamawiać panienek. No rzesz, i cały plan w pizdu! 

A tak na poważnie, to i tak go nie posłucham, bo balanga szykowała się najgrubsza ze wszystkich do tej pory. Panienki to niejedyny as w rękawie, jaki dla niego mieliśmy. Nie mogłem doczekać się weekendu. 

— Słuchaj, skoczę z tym na miasto, okej? — zaproponował Lutcher, zatrzymując się obok mnie. Oboje obróciliśmy się wokół, by mieć pewność, że nikt poza nami nie słyszał rozmowy. — Rory chyba chciał kolejną działkę, może chłopaki wezmą sporą ilość — dodał, opierając się o swoją szafkę. 

— Poradzisz sobie sam? — zapytałem dla pewności, wertując w rękach karteczki z zamówieniami na towar. Cholera, tego było tyle, a byłem kompletnie spłukany. Chyba pora odwiedzić babcie, bo od Eddiego wszystko poszło dla Frankiego i Kosy. 

— A nie? Przecież mam takich akcji za sobą i to dość sporo — zapewnił chełpliwie, co zmierzyłem z niezadowoleniem. — No co? — zapytał, zauważając po mnie rozbicie.

— Wiesz, że obawiam się tego — wspomniałem mu. Adam spojrzał na mnie, wzdychając głęboko, lecz doskonale rozumiał, że bałem się powrotu do przeszłości. — Nie chciałbym, żebyś robił to sam.

— A mamy wybór? — westchnął, przelotnie oglądając się za moimi plecami. Zanim mogłem odwrócić się, gdzie jego ciekawski wzrok patrzył, usłyszałem głos Cartera:

— Stary, to co, jaja naszykowane?! — zaśmiał się czarnuch, zjawiając się obok. Żartobliwie poklepał mnie po tyłku, a ja zamruczałem i wzdrygnąłem się, co oczywiście było żartem. Chociaż, gdy czułem, że ten cały Gianni zachowywał się wobec mnie tak dziwnie i dwuznacznie, tak nagle wygłupianie się w ten sposób było trochę krępujące.

— Razem z bitą śmietaną! — zaśmiał się Eliot, na co wszyscy wybuchli śmiechem. 

Nagle dostrzegłem Alannę razem z Amandą przy swoich szkolnych szafkach. Rozmawiały o czymś, ale nie do końca mogłem usłyszeć o czym, bo gwar dookoła i śmiech chłopaków zagłuszał rozmowę. Dostrzegłem, jak Alanna otwierała swoją szafkę, a z niej wypadło kilka karteczek, które prędko pozbierała jakby z przerażeniem. 

— Lloyd, poczekaj chwilę, zaraz przyjdę — odezwałem się do Cartera, który skinął głową i powrócił do rozmowy z chłopakami. Przed pójściem do dziewczyn, odwróciłem się jeszcze do Adama i powiedziałem: — Dobra, to leć sam — rzuciłem, lecz w moim głosie było słychać niezadowolenie. Adam spojrzał na mnie i nic nie powiedział. Kiedy skierowałem się w stronę dziewczyn, nie minęła chwila, a za plecami usłyszałem, jak Lutcher żegnał się z Lloydem i Eliotem.

— No powiedz mu, bo to już przesada! — usłyszałem, jak Amanda namawiała do czegoś Alanne.

— Nie, nie ma mowy — odpowiedziała Clooney, trzymając kurczowo w dłoniach garść białych karteczek. Kiedy zatrzymałem się obok, dziewczyny spojrzały na mnie, a Alanna jakby zastygła w miejscu, czerwieniąc na twarzy. Andy obróciła się za mną i uśmiechnęła się, jakbym właśnie nakrył je na spiskowaniu.

— Cześć — przywitałem się mile, z zainteresowaniem spoglądając na ręce Alanny. — Co tam masz ciekawego? — zapytałem, powoli sięgając po karteczkę. 

Nagle Alanna z pośpiechem wcisnęła garść kartek do buzi, szokując mnie i przyjaciółkę, lecz tym samym rozbawiając. Przeżuwała z trudem papier, zalewając się rumieńcem na policzkach. 

— Alanna! — zawołała Andy, nie spodziewając się tego. Nie ukrywała rozbawienia, patrząc na Clooney. 

Spojrzała na mnie, a ja ledwo powstrzymywałem śmiech. Na dodatek uśmiechnęła się szeroko, co jeszcze bardziej zwaliło mnie z nóg. Boże, ona była taka urocza i zabawna.

— Co tam ukrywasz, słodka? — zapytałem, czochrając czubek jej głowy. 

— Mm, nic! — wykrztusiła z pełną buzią, przeżuwając papkę. Po chwili wyciągnęła dłoń i splunęła białą, mokrą kulką. Wyrzuciła ją do kosza, a ja razem z Amandą nie mogliśmy przestać się chichrać. — To nic ciekawego, to opowieści dziwnej treści, takie tam... głupie pierdolenie — odezwała się, ciągle zawstydzona i czerwona na policzkach. 

— Ian, idziesz?! — zawołał Carter, machając do mnie. 

— Zaraz! — rzuciłem, odwróciwszy się do niego. Poprawiłem plecak i oparłem się o szafkę obok, przyglądając się Alannie, która wyciągnęła zeszyt z nutami. Nie mogłem oderwać od niej wzroku, co odczuła Amanda.

— To ja idę na biologię, ciao! — wyminęła nas Andy z uśmiechem, na krótką chwilę zatrzymując się: — Aha, Sebastian, gdzie jest Adam? — spojrzała na mnie. 

— Nie wiem, wyleciał ze szkoły jak poparzony — skłamałem, nie chcąc go tłumaczyć. Zapewne, gdybym wcisnął jej gdzie był, to Lutcher przedstawiłby inną wersję i tak powstałby niezły kocioł między nami, a tego bardzo nie chciałem. 

— Aha... — mruknęła, marszcząc delikatnie brwi. Wyglądała, jakby nie mogła tego zrozumieć. — No dobra, no to pa — westchnęła i wzruszyła ramionami, kierując się pod salę. 

Ostatni raz obejrzałem się za Morgan, po czym skierowałem wzrok z powrotem na moją słodką, słodką Alanne. Dziewczyna stała przede mną, trzymając blisko piersi swój zeszyt do muzyki. Wyglądała prześlicznie. Opisać jej nie umiałem, ale nazwałbym ją rozkwitającym kwiatkiem albo kwiatem w pełni rozkwitu, albo może po prostu pięknym kwiatem. Zbliżyłem się do niej, zaczesując brązowe kosmyki za ucho.

— Więc jesteśmy razem? — mruknęła z uśmiechem. Oboje parsknęliśmy i oblaliśmy się rumieńcem, bo dobrze wiedzieliśmy, że to wszystko, to były niewinne żarty między nami, które wymknęły się spod kontroli. — Już tak oficjalnie? — zapytała.

— Myślę, że tak — odparłem, trochę zawstydzony.

— A chciałbyś może porozmawiać o wczorajszym? — niepewnie zadała kolejne pytanie, przelotnie obracając się za chłopakami. Carter machnął w naszą stronę z miną, jakby już tracił cierpliwość, ale zignorowaliśmy to. — No wiesz... jak to się stało — dodała.

— Może chciałabyś porozmawiać o tym dziś wieczorem? — wyszeptałem łobuzersko, nie mogąc oderwać od jej twarzy oczu. Kolejny raz zaczesałem jej włosy za ucho, dostrzegając, jak spięła ciało.

— Może... — odparła nieśmiało, choć dostrzegłem w tym kokieterię. Uśmiechnęła się delikatnie, przyciskając zeszyt do piersi. — Ale tylko porozmawiać, tak? — igrała ze mną. 

— Nie wiem, może — wzruszyłem ramionami, unosząc kąciki ust. — Może miałabyś ochotę na coś jeszcze? — zapytałem, przenosząc ręce na paski plecaka. Westchnąłem głęboko, tak bardzo nie mogąc oderwać od niej oczu. 

— Może, a coś proponujesz? — powiedziała uwodzicielskim głosem, spoglądając na mnie cały czas tak niewinnie, jednocześnie tak cholernie seksownie. 

— Może miałabyś ochotę pograć ze mną w warcaby? — zapytałem prześmiewczo, dłużej nie mogąc wytrzymać.

Oboje parsknęliśmy śmiechem. Boże, uwielbiałem to w niej! Przy niej mogłem być sobą – idiotą z idiotycznymi żartami. Alanna śmiała się, tak słodko się śmiała i rozumiała moje poczucie humoru najlepiej wśród dziewczyn, które znałem. Oglądałem ją w promieniującym optymizmie, wesołym uśmiechu i pełnym radości spojrzeniu – w moich oczach była usposobieniem szczęścia. Teraz śmiało mógłbym ją nazwać moją tabletką ekstazy. Niestety wszystko musiał przerwać pieprzony Lloyd, który przypomniał mi, jak bardzo rzeczywistość potrafiła być ponura i szara: 

— Stary, idziesz?! — zawołał Carter, który zjawił się obok nas. — Ciasto samo się nie zrobi. Kochana, wybacz, ale zabieram tego macho do siebie. Kto wie, czy z powrotem go odzyskasz w całości, hahaha! — powiedział do Alanny i pod koniec wybuchł śmiechem, a następnie szarpnął mnie za ramię i poprowadził prosto do wyjścia ze szkoły. Z utęsknieniem obróciłem się za moją kosmiczną przyjaciółką, która patrzyła w tym kierunku. Nagle poczułem dziwne ukłucie. Najpierw trafiło mnie ręce, jakby zdrętwiały, a może boleśnie skurczyły się do najmniejszego rozmiaru na świecie. Potem poczułem rozdzierający ból w gardle, jakbym połknął dużej wielkości kamień i utkwił on w przełyku. Na sam koniec przeszyło mnie prosto w serce. Ostro i tkliwie. Coś niewyobrażalnie nieprzyjemnego krążyło po moim ciele. A to tylko z powodu pana Harrisona, który podszedł do Alanny, coś zagadał i oboje zniknęli w tłumie nastolatków. Zabrzmiał dzwonek, a mnie zrobiło się słabo.

~*~

Lloyd otworzył drzwi do swojego domu i wszedł pierwszy, rzucając plecakiem w kąt pomieszczenia, gdzieś blisko regału z pamiątkami, książkami i innymi pierdołami. Rozebrał się z kurtki i czapki, zabierając ode mnie odzież wierzchnią. Wszedłem do środka, zauważywszy od razu jego babcię na fotelu w salonie. Oglądała telewizję, a konkretniej jakiś serial turecki, czy coś w tym stylu. 

— Jestem! — krzyknął Carter, oznajmiając wszystkim swoją obecność.

— Lloyd, co tak dziś wcześnie jesteś w domu? — zawołała, obróciwszy się w tę stronę. Kiedy mnie zobaczyła, aż podskoczyła na fotelu i wrzasnęła z przerażeniem. — AAAAA! KTO TO JEST?! LLOYD, KTOŚ WSZEDŁ ZA TOBĄ DO DOMU!

— Babciu! Babciu, to mój kolega, to Sebastian! Nie pamiętasz Sebastiana? — powiedział prędko, zatrzymując się obok mnie. Ledwo powstrzymywałem się od śmiechu i ledwo potrafiłem zachować powagę. To znaczy, ja naprawdę rozumiałem chorobę jego babci i to, że bała się świata oraz ludzi w nim, ale ta staruszka była taka zabawna... Boże, chyba byłem okropny. — Wszystko jest w porządku, babciu, nie musisz się martwić, okej? — zapewniał.

— Dzień dobry, proszę pani — przywitałem się mile. 

Jego babcia zmierzyła mnie z góry do dołu z uważnym i wnikliwym wzrokiem, jakby chciała doszukać się we mnie jakichś zdradliwości. Kiedy niczego nie znalazła, do czego mogłaby się przyczepić, wróciła na swoje miejsce, co jakiś czas odwracając się w moim kierunku. Lloyd wywrócił oczyma i westchnął z podirytowaniem, pociągając mnie prosto do kuchni za aneksem. Kątem oka łapałem kontakt wzrokowy ze staruszką, nie mogąc przestać się uśmiechać. Boże, ona była taka zabawna. 

— To co robimy? Stary, powiem ci szczerze, że nigdy nie robiłem ciasta — odezwałem się, obserwując wszystko po kolei. Dom Cartera, o dziwo, był bardzo przytulny i miły. O dziwo – ponieważ mieszkało w nim sześciu chłopa i starsza kobitka, która trzymała tę chatę w ryzach. Oczywiście na swój sposób. Obejrzałem się za jego babcią, która właśnie patrzyła na mnie. Kiedy nasz wzrok się spotkał, ona z przerażeniem otworzyła szeroko oczy i prędko wróciła do tureckiego serialu. 

— Ja też nie, ale jakoś sobie poradzimy — powiedział z szerokim uśmiechem. Ten jego uśmiech aż krzyczał, że jesteśmy w dupie. Lloyd wyciągnął z szafki książkę kucharską i zaczął wertować strony, poszukując jakiegoś przepisu na ciasta. Stałem obok i oglądałem znikające co chwilę obrazki w książce, czując na sobie wnikliwe spojrzenie jego babci. Nie uśmiechaj się, nie uśmiechaj się!

— Cześć, chłopaki — usłyszeliśmy głos jego starszego brata. Odwróciliśmy się, zauważając jego trzech starszych braci. Jeden trzymał piłkę do kosza. — Idziecie zagrać? — zaproponował.

— Dziś nie, zajęci jesteśmy — odparł luźno, podchodząc do lodówki. Wyjąwszy z niej kilka jajek, mleko i masło, wyjął jeszcze z innej szafki mąkę i kakao. Postawił wszystko na blat kuchenny, wyciągając dużą miskę. — Robię ciasto na zaliczenie — oznajmił z niezadowoleniem. 

— A ty coś taki poobijany? — zapytał jeden z nich, lustrując moją twarz. — Kogoś trzeba będzie bić? — zapytał.

— Nieee, to takie tam... Przypadkowe — uśmiechnąłem się nieśmiało, drapiąc się po głowie. 

— Jak coś, to wiesz do kogo uderzać. Dla nas to nie problem postraszyć kolejnego dzieciaka — mrugnął z łobuzerskim uśmiechem.

— Jordan? Jordan, mówiłeś coś? — zawołała z salonu ich babcia, wychylając się. 

— Nic, babciu, przesłyszało ci się! — odpowiedział, po czym wszyscy parsknęliśmy cichym śmiechem. — Dobra, to powodzenia, małolaty, trzymajcie się — skinął w naszą stronę, po czym we trzej udali się do wyjścia. 

— Boże, jak dobrze, że wyszli, poczekaj tu — wyszeptał Lloyd, z prędkością światła wybiegając z kuchni. 

Słyszałem tylko, jak wbiegł po schodach i krzątał się na piętrze. Zerknąłem w stronę jego babci, która tym razem oglądała telewizję. Było mi szkoda Lloyda i jego rodziny, ale nie ukrywałem, że jego staruszka była zwariowana i oglądanie jej w tych wszystkich śmiesznych akcjach było zabawne. Zawsze, kiedy wpadaliśmy do Cartera, ale to zawsze działo się coś ciekawego z jej udziałem, co sprawia człowiekowi szeroki uśmiech na twarzy. Nawet Lloyd potrafił się z tego śmiać, mimo że wiele razy było mu wstyd za zachowanie swojej babci. Co najważniejsze, to my nie nabijaliśmy się z tej staruszki i Lloyda, żeby go dobić albo zakpić; wszystko to miało pozytywny wydźwięk. Jednak, mimo całego szacunku do jego rodziny, to życzyłem mu, aby jak najszybciej oderwał się od tego gnoju. Może nawet z tą Jennifer, w której był tak zakochany, a która najprawdopodobniej żywiła do niego podobne uczucia. 

W końcu Lloyd zszedł na dół, podejrzliwie dla mnie uśmiechnięty od ucha do ucha. Kiedy zatrzymał się obok, obrócił się dookoła dla pewności, że nikt niczego nie widział. Ukradkiem wyciągnął rękę i pokazał mi przedmiot, który trzymał. Od razu na moich ustach pojawił się podobny uśmiech. Trzymał buteleczkę z płynnym thc. 

— Czytasz mi w myślach, stary — powiedziałem, zabierając się do roboty. 

~*~

Upiekliśmy cztery brownie (Flinch nie mówiła, jakie to mają być ciasta, a jeśli będzie marudzić, to niech lepiej się wypcha). Dodatkowo udekorowaliśmy jakąś polewą czekoladową, którą Lloyd znalazł w szafce, a wisienką na torcie było dodanie do masy specjalnego eliksiru. Ale ludzie będą mieli jazdę! Nie mogliśmy doczekać się jutrzejszego dnia. 

Po skończeniu piec dla rozluźnienia poszliśmy do pokoju. Zapaliliśmy skręconego jointa, którego Carter miał od Eddiego; staliśmy przy oknie i dmuchaliśmy dymem w powietrze, by przypadkiem jego tata nie wyczuł woni marihuany – wtedy Lloyd miałby przejebane. Jego ojciec był cięty na jego złe wybryki, bo jako jedyny z synów zapowiadał się na ułożonego gościa, dlatego starał się wpoić mu wszystko, co dobre. Słuchaliśmy kawałków Biggiego, graliśmy w stare GTA i obejrzeliśmy odcinek South Park. Było zajebiście.

Pod koniec zadzwonił do mnie Adam. Siedziałem na łóżku Lloyda, gdy ten przy komputerze grał i słuchał głośno Big Poppa. Sięgnąłem do komórki i odebrałem, przykładając ekran do ucha, drugie ucho zaś przysłaniając drugą ręką.

— Halo? — rzuciłem, ledwie słysząc głos Lutchera. — Stary, ścisz to! — odwróciłem się do czarnucha. — Halo, Adam, co jest? — zapytałem.

— Gdzie jesteś? — zapytał, a ja usłyszałem w jego głosie jakby zmarnowanie, a może to było zwykłe przemęczenie. Może mi się przesłyszało. 

— U Lloyda, co jest? 

— Dawaj na skatepark — powiedział, pociągając nosem. Zmarszczyłem brwi, usłyszawszy ten dźwięk. Poczułem dziwny ciężar w całym ciele, który był nie do opisania. Ni to stres, ni to zdenerwowanie. Po prostu coś dziwnego. Kiedy się przez dłuższy czas nie odzywałem, Adam dopowiedział: — Spokojnie: tylko pogadać. Wiesz, o tobie i Alannie. 

— Będę dopiero za jakąś godzinę — odpowiedziałem, przelotnie oglądając się za Lloydem. Chłop nie odrywał wzroku od komputera, wczuty w rozjeżdżanie motocyklem dziwek na mieście. — Jesteś nagrzany? — zapytałem szeptem. 

— Jestem — odparł ze spokojem. 

Tym razem poczułem właśnie ten stres i zdenerwowanie, które rozgrzało mnie do dziwnej granicy. Tą granicą była chęć wyrzucenia z siebie ogromnego niezadowolenia, a nawet wykrzyczenia mu prosto w twarz, jak bardzo to mnie wkurzyło. Może zachowałbym się, jakbym mu matkował, ale miałem to gdzieś. Tego się obawiałem – że małymi krokami będziemy wracać do przeszłości. Wkurzało mnie to, że on tego nie dostrzegał. 

— Wyluzuj, dla ciebie też mam małą niespodziankę. Towar jest pierwsza klasa — powiedział dumnie, kiedy dłuższą chwilę się nie odzywałem. 

— Pierdol się. Będę za godzinę, cześć — rzuciłem cierpko, rozłączając się. Schowałem telefon do kieszeni, odwracając się do Lloyda: — Stary, muszę spadać — oznajmiłem, gdy ten właśnie spieprzył jakąś misję.

— Kurwa! — warknął i uderzył pięścią w blat biurka, po czym, przeklinając coś jeszcze pod nosem, wstał. — Dobra, chodź. Przyniosę jutro te ciasta do budy — oboje ruszyliśmy w stronę schodów.

— Poradzisz sobie? Może ci pomóc? — zaproponowałem, wciskając przez głowę bluzę, którą w pokoju Lloyda zdjąłem. 

— Ta, Eliot po mnie przyjedzie — odpowiedział, skręcając do kuchni. 

Kiedy znaleźliśmy się w kuchni, oboje zatrzymaliśmy się w totalnym zdębieniu. Jedna z foremek ciast była w połowie zjedzona.

— Babciu?! Babciu, widziałaś, kto zjadł ciasto?! — krzyczał Lloyd, gorączkowo rozglądając się po kuchni w poszukiwaniu pozostałej części, jakby może dostała nóg i uciekła. 

— Lloyd, a co to za słodki piesek? — zawołała z salonu. — Kto jest taki dobry, no kto? — mówiła rozczulonym głosem.

Odwróciliśmy się w stronę jego babci, która siedziała na kanapie i głaskała... figurkę psa.

~*~

Kiedy w końcu znalazłem się na skateparku, zauważyłem zaparkowany na ulicy samochód Lutchera. Nabrałem głębokiego oddechu, na krótką chwilę zatrzymując się w miejscu. Nie wiedziałem, czy bardziej lękałem się rozmowy o mnie i Alannie, czy bardziej unosiła mnie wściekłość na Adama i chęć skonfrontowania tego z nim. Czułem, że powoli zmierzamy nie w tym kierunku, jaki na początku sobie ustaliliśmy i najgorsze było to, że przeczuwałem, iż on tego nie dostrzegał. Poprawiłem czapkę na głowie i ruszyłem, jakoś tak dziwnie się stresując. 

Chwyciłem za klamkę samochodu i otworzyłem drzwi, wchodząc do środka ciepłego wozu. Między nami nastała cisza; spojrzałem na najlepszego przyjaciela, który zwrócił w moją stronę swój mętny wzrok. Uśmiechnął się w sposób leniwy i trochę nieśmiały, lecz ten jego uśmiech wzbudził we mnie swego rodzaju odrazę. Poczułem, jak przebiega po całym moim ciele nieprzyjemny dreszcz. On był moim najlepszym przyjacielem, ale miałem ochotę pojechać z nim jak po najgorszym wrogu. Dostrzegałem w nim równie podobnego gościa, jak ci wszyscy chłopacy od bandy Rory'iego. Na twarzy był bladszy, jego niebieskie oczy, choć duże i skryte pod grubą oprawką okularów, były puste i nikłe. Boże, jaką ja miałem ochotę mu przywalić.

— Cześć — przywitał się, cały czas z nieśmiałym uśmiechem. Patrzyłem na niego w kompletnym milczeniu, wiedząc, że powiedziałbym tylko i wyłącznie same krzywdzące słowa. Mimo mojej chęci wygarnięcia mu z góry do dołu, co o tym myślę, to nie chciałem skrzywdzić mojego najlepszego przyjaciela. — No, co jest z tobą, co? — zapytał, delikatnie szamotając mnie za ramię dla rozbawienia.

— Ty chcesz rozmawiać o mnie i Alannie? W takim stanie, gościu? — rzuciłem ozięble, mierząc go.

— Ej, nie musisz być wobec mnie takim skurwysynem, okej? — wskazał na mnie palcem, oblizując spierzchnięte usta. — Za każdym razem podcieram ci dupę, kiedy jesteś w podobnym stanie, a nawet gorszym, a ty mi się tak odwdzięczasz? — powiedział. 

— Dobra, przepraszam... — odpowiedziałem, układając ręce w geście obronnym. Nabrałem głębokiego oddechu, wzdychając głośno. On miał rację, ale to było najgorsze, że on miał rację. Chciałem mu tak bardzo powiedzieć, że to, do czego powoli zmierzaliśmy, było złe, ale wyszedłbym tylko i wyłącznie na hipokrytę. Z jednej strony wszystko było pod kontrolą, ale z drugiej jednak strony... bałem się, że tej kontroli nie będzie. — Przepraszam, ja po prostu... Nie wiem, może jestem jakiś przewrażliwiony — rzuciłem i ściągnąwszy z głowy czapkę, poczochrałem swoje włosy. 

— No chyba tak, a przecież nic złego się nie dzieję, prawda? — powiedział z uśmiechem, powoli sięgając do swojego plecaka z tyłu siedzeń. Uważnie go obserwowałem, przełykając ślinę przez nagle zaciśnięte gardło. — Wiesz, byłem u chłopaków i wzięli dosłownie wszystko... — mówił — Byli zadowoleni z towaru. Rory powiedział, że jeżeli będziemy mieć coś podobnego, to wezmą dużą część... — rozpakował coś drobnego z foliowego opakowania. Przeszedł mnie dziwny dreszcz, kiedy zobaczyłem biały proszek kokainy. — Zostawiłem dla ciebie małą porcję. Masz, weź sobie. Nie siedź tak o suchym pysku — namawiał z uśmiechem, podstawiając pod mój nos kokę. 

— Nie, dzięki — odmówiłem, odwracając głowę w przeciwnym kierunku. Spiąłem całe ciało, wzdychając głęboko.

— No przecież wiem, że chcesz — parsknął śmiechem, obserwując mnie. 

— Źle się czuję po wczorajszym, a poza tym, to wolałem z tobą rozmawiać o tym na trzeźwo, wiesz? — rzuciłem zły, wyrównując z nim kontakt wzrokowy. Powoli mój oddech stawał się nerwowy, co było słychać. 

— Robisz z tego nie wiadomo co, Ian — odparł, wzruszając ramionami. Zabrał rękę z narkotykiem sprzed mojej twarzy, za którą przelotnie się obejrzałem. Przełknąłem kolejny raz ślinę, odczuwszy uciążliwą gule w gardle. Poprawiłem się na fotelu, czując wzrost temperatury w całym ciele. — Jeżeli nie chcesz, to okej, nie będę cię zmuszał... — powiedział, chwytając po plecak, by schować towar z powrotem do środka. — No dobra, no to opowiadaj, co tam u was się działo od początku, co? — zachęcił. 

— Dobra, daj mi — rzuciłem.

Adam spojrzał na mnie, uśmiechając się łobuzersko pod nosem. Rozpiąłem kurtkę i zdjąłem z siebie grubą warstwę niepotrzebnych ubrań, w których gotowałem się gorzej niż w garnku. W międzyczasie Adam sypnął mi kreskę na podłokietniku, formując idealny pasek. Nabrałem głębokiego oddechu, czując wzbierający mną stres; nie wiem, dlaczego. Przecież już to robiłem. Pociągnąłem nosem, pozbywając się jakichkolwiek przeszkód w razie co. Lutcher wystawił w moim kierunku zwiniętego dolara, którego od razu chwyciłem. Kontrola. Kontrola. Wszystko mam przecież pod kontrolą. Zbliżyłem rulon do nosa, nachylając się nad białym proszkiem. Wciągnąłem całą zawartość, a jedyny dźwięk tego w samochodzie spiorunował mnie kolejnym dziwnym dreszczem. 

— Ale to ostatni raz, kiedy wciągamy ot tak, jasne? — ostrzegłem stanowczo Lutchera, wskazując na niego palcem. Narkotyk w ciągu kilku chwil uderzył w moje nerwy, momentalnie rozluźniając spięte ciało i umysł. Zrelaksowałem się, ale poznać po sobie tego nie chciałem. — Jasne? — dopytałem dla pewności, wręczając mu dolara. 

— Jasne — odpowiedział z uśmiechem, chowając gotówkę do portfela. 

Między nami nastała cisza, lecz na krótki moment. Tymczasem, w tym kompletnym, krótkim milczeniu totalnie odpłynąłem. Czułem się, jakbym dryfował po fali nieznanego morza lub oceanu, lub może rzeczywistości. Ciało wkleiło się w ciepłe, skórzane siedzenie, jakby porywając mnie w ramiona przyjemności. Stopy zaś stąpały po cienkiej granicy między światem a jawą. Przymknąłem powieki, skupiając myśli na wszystkim i niczym. Płynąłem i płynąłem, aż w końcu odleciałem do Krainy Szczęścia. Podobało mi się to. Brak napięcia, zmartwień i trosk, brak bólu i smutku. Brak problemów. Stres? Nawet nie wiedziałem, co to jest. Moja cudowna nirwana, mój cudowny spokój. Dlaczego wszystko co dobre, było zakazane?

— To co, opowiesz mi? — Adam przerwał moją Idyllę, sprowadzając mnie na ziemię. Rozsiadłem się wygodniej na fotelu, odwracając w jego kierunku głowę. 

— A co chciałbyś wiedzieć? — zapytałem, wzdychając głęboko. Pociągnąłem nosem, przelotnie obracając się wokół okolicy i skateparku – cisza, ani żywej duszy krążącej po tym bagnie. Parsknąłem pod nosem. ,,Bagno'' – co za śmieszne słowo, ale idealnie opisywało całą tę pieprzoną dziurę. 

— Z czego się śmiejesz? — zapytał, zaciekawiony.

— Nieważne. No, to co chcesz wiedzieć? — wróciłem do głównego tematu. 

— No wszystko, no — odpowiedział, wzruszając ramionami. Zaczesał swoje kędzierzawe włosy i sięgnął do kieszeni spodni, wyciągając z niej paczkę papierosów. Poczęstował mnie fajką, a ja z miłą chęcią przyjąłem szluga. — Od kiedy tak się ukrywacie? — dopowiedział, odpalając mi papierosa.

— Stary... Nie wiem, czy chcę teraz o tym rozmawiać — odparłem z przemęczeniem, czując, że to spotkanie nie było odpowiednim momentem na taką rozmowę. — To rozmowa na dłuższą chwilę, a przede wszystkim na trzeźwo, serio — zapewniłem, zaciągając się. Uchyliłem lekko szybę, nie chcąc dusić się w tym smrodzie nikotyny. — Możemy pogadać o tym kiedy indziej? — zapytałem.

— No okej — zgodził się, lecz widocznie coś go nadal trapiło. Paliliśmy w ciszy, ale tylko przez chwilę, bo Adam w końcu nie wytrzymał i rzucił: — No, a było coś między wami już? — spojrzał na mnie. 

— Co masz na myśli? — zapytałem i przymknąwszy jedną powiekę, zaciągnąłem się papierosem.

— No wiesz... — zaczął z wahaniem, skinąwszy do mnie głową. Widziałem po nim, że nie wiedział, jak ugryźć temat. — No, czy bzykaliście się już? — powiedział, a wykrztuszenie tego przyszło mu z trudem. 

— Nie! — zaprzeczyłem od razu, nawet nie wiedząc, czy go okłamywałem, czy nie. Zaciągnąłem się mocniej papierosem, na krótką chwilę się zawieszając. — T-to znaczy... t-tak... Nie, w sumie, to czekaj... A seks oralny... liczy się? — zapytałem, zalewając się ogromnym rumieńcem przed własnym przyjacielem. 

— Dobra, nieważne, nie powinno mnie to obchodzić — powiedział, machając ręką. — Możecie śmiało robić, co tylko chcecie, ale pamiętaj, Sebastian, żebyś jej nie skrzywdził, okej? — oznajmił z powagą, uważnie mi się przyglądając.

— Jasne, stary, przecież mnie znasz — odpowiedziałem, zapewniając go. — Nie mógłbym jej skrzywdzić — powiedziałem, po czym znowu między nami zapadła cisza. Paliłem papierosa, uciekając myślami do mojej najpiękniejszej dziewczyny. Ona była wspaniałym człowiekiem. Dobra, delikatna i wrażliwa. Była moim błogosławieństwem w tym pieprzonym świecie. Była moją bratnią duszą. — Jest dla mnie wszystkim — dodałem półgłosem.

Tymczasem robiłem rzeczy, których ona nienawidziła. Nie mógłbym nazwać się dobrym materiałem na chłopaka. Nawet nie wiem, czy byłem lojalny i godny zaufania. Byłem brudny, zniszczony i zakłamany. Byłem najgorszy. To był ułamek sekundy, kiedy nagle mój humor zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni, a świat przybrał szarych barw. Moje negatywne myśli rządziły wszystkim. Moje emocje rządziły wszystkim. Nie miałem kontroli nad niczym, a przede wszystkim nad sobą. Znowu poczułem się jak zwykły śmieć, który nie zasługiwał na nic. Znowu zaczęło do mnie docierać, że byłem jedyną osobą, która rujnowała swoje życie, relacje z ludźmi i przyszłość. Nie powinienem był wciągnąć, nie powinienem był. Kurwa, no nie wytrzymam! 

Walnąłem z całej siły w deskę rozdzielczą, w ułamku sekundy czując szarpiącą mnie wściekłość. Adam aż podskoczył, odwracając w moim kierunku głowę i zaszokowane spojrzenie.

— Gościu, co jest z tobą?! — krzyknął oszołomiony, mierząc mnie. 

— Kurwa, no nie wytrzymam tego, Adam, ja tak nie mogę żyć! — rzuciłem podłamanym głosem, lustrując wszystko po kolei. Wplotłem ręce w krótkie włosy, wpadając w jakąś beznadziejność. Byłem załamany, byłem momentalnie zrozpaczony i zagubiony. Nawet przez myśl przeszło mi, żeby rzucić to wszystko w cholerę i wyjechać z Nowego Jorku. — Jak długo będziemy w tym tkwić, co? Jak długo?! — krzyknąłem, wyrównując z nim kontakt wzrokowy.

— Sebastian, o co ci chodzi? O czym ty do mnie mówisz? — zmarszczył brwi, kompletnie mnie nie rozumiejąc. Przelotnie obejrzał się wokół, by mieć pewność, że w okolicy byliśmy tylko my i moje krzyki. 

— Jak długo masz zamiar to ciągnąć?! Ja nie chcę już tego robić, kurwa, ja nie chcę już! — mówiłem, ledwo panując nad zalewającą mnie wściekłością. Bałem się, że jeszcze chwila, a rzucę się na niego z łapami; to wszystko zaczęło się od niego, bo to on nas w to wciągnął z powrotem! — Ja nie mogę tak dłużej tego ciągnąć, nie chcę żyć w kłamstwie! Okłamuję Alanne, okłamuję rodziców, a najgorsze w tym jest to, że okłamuję samego siebie! Człowieku, ja już tak dłużej nie mogę żyć... — mój głos się załamywał, a nad samą rozpaczą nie panowałem. Miałem ochotę wpaść w płacz; schowałem twarz w drżących dłoniach, po chwili czując na ramionach ręce Lutchera.

— Sebastian, uspokój się... No już, uspokój się, wszystko jest pod kontrolą... — próbował załagadzać sytuację, troskliwie poklepując mnie po ramionach. — To miało być tylko kilka tygodni, nie pamiętasz? — mówił opanowanym, jakby wyluzowanym tonem, czego nie mogłem zrozumieć. Jak on mógł tak swobodnie podchodzić do tego tematu? Jak mógł tak ignorować naszą sytuację? Uniosłem załzawione spojrzenie prosto na najlepszego przyjaciela, marszcząc brwi. — Trochę kasy nam wpadnie i będziemy wolni, nie chcesz tego? — patrzył na mnie.

— Nie, nie chcę! — odpowiedziałem nieprzyjemnie, mierząc go. — A po co ci te pieniądze?! Na co ty tak właściwie zbierasz forsę, co?! — zapytałem, unosząc głos. 

— Stary... — spojrzał na mnie, speszony. — No, jak na co? — zdziwił się.

— No odpowiadaj, no! — warknąłem.

— No przecież już o tym rozmawialiśmy, nie pamiętasz? — zapytał. Nie odpowiedziałem, ciężko i nerwowo oddychając. Mierzyłem wrogo mojego najlepszego przyjaciela, nie wiedząc, dlaczego, nie chcąc mu wierzyć w żadne słowo. — Kończymy szkołę i wyjeżdżamy do Kalifornii, nie pamiętasz naszych planów? Studio, muzyka? — lustrował mnie, ciągle z anielskim spokojem.

— To tak naprawdę moje plany i moje marzenie! A twoje?! Co ty chcesz robić, co?! — krzyknąłem, czując, jak powoli eksplodowała mi głowa od nadmiaru emocji. 

— Chciałbym być przy tobie, Sebastian — odpowiedział, a ja zacisnąłem usta i spiąłem całe ciało. — Jesteś moim najlepszym przyjacielem, idioto! — dodał, chwytając mnie rękoma za ramiona. Zbliżył mnie do siebie, patrząc prosto w oczy, które jego napełniły się łzami. — Zawsze wspierałem cię we wszystkim i nawet twoje marzenia podzielałem, a ty wyskakujesz mi tu z jakimiś osądami! Za kogo ty mnie uważasz, co?! — potrząsnął mną, samemu podłamując się.

— Przepraszam... — popłakałem się, dłużej nie mogąc wytrzymać. Adam przytulił mnie, a ja od razu odwzajemniłem to mocnym uściskiem. — Przepraszam cię... Przepraszam cię, stary, przepraszam. Ja po prostu dłużej już nie mogę znieść takiego życia... Ja już nie daję rady... — szlochałem cicho, starając się z całych sił, by nie rozkleić się przed nim jak dziecko.

Tak bardzo chciałem mu powiedzieć, że nie daję rady ze samym sobą.

— Spokojnie, jeszcze kilka tygodni, Sebastian, wytrzymajmy to — odparł ze spokojem, odsuwając się. Spojrzał na mnie, pociągając swoim katarem, co również zrobiłem. Przejechałem ręką po mokrej twarzy od łez, nabierając głębokiego oddechu. Nawet to, co do mnie mówił, w żaden sposób nie podnosiło mnie na duchu. Byłem tak zalany wszystkim, co negatywne, że nic a nic nie było w stanie mnie zrelaksować i uspokoić. Nie chciałem mu już tego mówić, bo to nic by nie zmieniło. Byłem zmęczony. Byłem tak bardzo zmęczony i chciałem jedynie położyć się do łóżka. Tak bardzo. — Skończymy szkołę, wyjedziemy do Kalifornii i będziemy spełniać marzenia, prawda? — spojrzał na mnie z uśmiechem.

— Tak — odpowiedziałem półgłosem, nie mając już siły na cokolwiek. Zauważył po mnie przygnębienie i zamknięcie w sobie, a dla pocieszenia ostatni raz poklepał mnie po ramieniu. 

— Chodź, spadajmy już — powiedział, odpalając silnik samochodu. Ruszył w kierunku mojego domu, dodając jeszcze: — Rzeczywiście dzisiaj nie był dzień na rozmowę o was — parsknął pod nosem, lecz w żaden sposób tego nie skomentowałem. Oparłem głowę o szybę, oglądając przemijające domy i okolicę. Adam dostrzegał po mnie, że nie miałem humoru i zerkał co chwilę w tę stronę. — Stary, nie załamuj się. I przestań myśleć o złych rzeczach, bo to tylko pogarsza sytuację — odezwał się. 

Jakby to było takie proste, to na świecie nie byłoby cierpienia — chciałem odpowiedzieć, ale zrezygnowałem. 

Adam w końcu zatrzymał się przed moim domem, a ja przez okno zauważyłem zapalone światło w kuchni. Momentalnie zestresowałem się, nie wiedząc, co mogłoby mnie czekać w środku. Prędko spojrzałem na godzinę, widząc, że dochodziła dwudziesta druga. Prędko sięgnąłem do lusterka i zlustrowałem swoją twarz, widząc, że oprócz ran i sińców oraz wyglądu, jakbym właśnie płakał, nie było nic złego. Nabrałem głębokiego, drżącego oddechu, czując uciążliwą pętle w żołądku. 

— Dobra, trzymaj się — pożegnał się Adam, spoglądając na mnie. Otworzyłem drzwi i wyszedłem, zerkając jeszcze w jego stronę. — Sebastian, nie przejmuj się — dodał dla pocieszenia.

— No coś ty, patrzysz na najszczęśliwszego człowieka na świecie — rzuciłem żartem, a on uśmiechnął się szeroko. 

— No i prawidłowo — odparł, rozbawiony. — Dobra, ja też spadam. Daj znać, jeśli będzie jakiś przypał, cześć — powiedział, przelotnie obracając się za moim domem. 

W końcu odjechał, a ja, z uciążliwą pętlą w żołądku i stresem gigantycznych rozmiarów, ruszyłem do domu. Z każdym krokiem czułem, jak ciało odmawiało posłuszeństwa, a może to bardziej podświadomość podpowiadała mi, abym nie wchodził do środka. Pewność siebie i swojego stanu była pod wielkim znakiem zapytania: a co, jeśli... No właśnie, a co, jeśli dam się nakryć na zwykłej głupocie i nieuwadze? Cholera, miałem takich sytuacji setki za sobą, a nie pamiętam, kiedy ostatnim razem się tak obawiałem. 

Włożyłem klucz do zamka, przekręcając go. Nabrałem ostatniego głębokiego oddechu, odważając się pchnąć drzwi. Wszedłem do ciemnego środka, od razu lustrując po kolei każde z pobliskich pomieszczeń i nie znajdując w nich nic nadzwyczajnego – wszystko było na swoim miejscu. W grobowych ciemnościach zdjąłem kurtkę, czapkę i szalik, nagle usłyszawszy zgaszenie światła w kuchni, a potem dostrzegłem tatę z jabłkiem w dłoni. 

Przeszedł obok. W kompletnej ciszy, nawet nie spoglądając w moją stronę. Stałem w holu, oglądając jego obojętność wobec mnie. Nieprzyjemny ból przeszył mnie od czubków palców aż po głowę. Miałem wrażenie, że patrzyłem na własnego tatę przez lustro weneckie; byłem dla niego niewidzialny. Czułem się, jakbym był dla niego kompletnie obcy. Czułem się strasznie.

— Tato! — zawołałem, robiąc krok w jego kierunku. Zatrzymałem się, jakby sparaliżowany, kiedy odwrócił się w moją stronę i wbił spojrzenie na mnie. Wśród ciemności, jaka ogarnęła dom, jedynym światłem oświetlającym pomieszczenia był przedzierający się przez okno księżyc, a wśród tego jego jasne niczym płatki śniegu oczy. Między nami nastała cisza, a ja przez długi moment nie umiałem z siebie nic wykrztusić. Patrzyłem na tatę, czując, jak dziwna gula podchodziła pod moje gardło i odbierała mowę. Nagle bałem się powiedzieć cokolwiek, mając wrażenie, że każde moje słowo było niemile słyszane. Miałem wrażenie, że ja sam byłem tu niemile widziany. Najgorsze w tym wszystkim było to, że on ciągle milczał, patrząc na mnie z obojętnością, jaką jeszcze nigdy w życiu nie widziałem u własnego taty. — Tato... j-jak się czujesz? — odezwałem się z wahaniem. 

Ale on nie odpowiedział. Zlustrował mnie beznamiętnym spojrzeniem, wyciągnął rękę i zagryzł jabłko, w ciszy przeżuwając owoc. Patrzył na mnie ciągle w tym milczeniu. Milczeniu pełnym obojętności, oschłości i nieprzyjemnym, przeszywającym organizm mrozie. Powoli doprowadzało mnie to do szału. 

— No powiedz coś, no! — zawołałem drżącym głosem. 

Przełknąłem ślinę, nie odrywając od niego oczu. W końcu, po tak długim i niecierpliwie wyczekiwanym czasie, on 

odwrócił się i spokojnym krokiem odszedł






świat mi się zawalił







Popłakałem się. Wpadłem w potworną rozpacz, wybiegając z domu. Trzasnąłem drzwiami i popędziłem przed siebie, tak właściwie nawet nie wiedząc, gdzie biegłem. Ocean łez przysłaniał mi obraz, a w głowie chaos siał katastrofalny zamęt; prawdziwa autodestrukcja. To było, jakbym właśnie wystawiał sztukę tragizmu, a w niej główną rolę odgrywał błazen, Sebastian Olivers. Nie chciałem być klaunem, wówczas nie panowałem nad sobą i niczym dookoła, by uniknąć dramatycznego teatru. Czułem się, jakbym oglądał siebie zza szklanej ściany. Ilekroć do niej waliłem i krzyczałem, abym przestał wyprawiać głupoty i sprowadzać na siebie problemy, tak absolutnie nic nie docierało do Sebastiana Oliversa. Chciałem zniknąć, chciałem zapaść się pod ziemię, chciałem umrzeć. 

Zrozpaczony płakałem i biegłem przed siebie, zadając sobie mnóstwo pytań: dlaczego na to zasłużyłem? Czy byłem aż tak złym człowiekiem? Czy byłem tak bardzo niegrzecznym dzieckiem? Pytania zalewały mnie niczym wściekły, nieopanowany deszcz, a krople jego były prawdziwą szpilą w każde fragmenty mojego ciała. Bolało wszystko, co przychodziło mi do głowy i nad czym się zastanawiałem, a uciec od bólu nie umiałem, bo tym bardziej przestać myśleć nie mogłem. Ile bym dał, by oglądać życie przez inne oczy. 

Zostałem potraktowany jak powietrze. Jakbym nie istniał. Zostałem potraktowany przez własnego ojca jak ktoś obcy. Nie mogłem się uspokoić, nie mogłem. W tłumie przedzierających się krzyków w mojej głowie, które każde wydzierały najgorsze z możliwych na świecie słów, zacząłem szukać odpowiedzi, dlaczego na to zasłużyłem i czym, dlaczego? Byłem najgorszy, byłem nic nie warty. Ale byłem też dzieckiem, byłem synem. Mój tata był jedną z najważniejszych osób w moim życiu; kochałem go bardzo mocno, a on potraktował mnie, jakby właśnie wymazał mnie z życia i pamięci. Szlochałem i uspokoić się nie mogłem, po prostu nie mogłem. Boże, jaki ja byłem okropny!

Zatrzymałem się. W końcu zatrzymałem się i prędko otworzyłem furtkę, podbiegając do drzwi oznaczonych numerem trzynaście. Był to najszczęśliwszy numer na świecie. Płakałem i waliłem w drzwi, co chwilę ścierając łzy i katar. Nie wiem, jak się tu znalazłem, bo nogi same skierowały mnie automatycznie w tę stronę. Otwórz, błagam cię, otwórz! — krzyczałem, pragnąc jedynie przytulić się w ramiona mojego błogosławieństwa. Czułem, jak ból rozprzestrzeniał się w całym moim organizmie; moja klatka piersiowa prawie miażdżyła się pod ciężarem rozpaczy i żalu, nogi odmawiały posłuszeństwa i modliły się o zmianę właściciela. Nie wspomnę o tym, jak mój oddech już dawno stracił stabilność i miarowość. A głowa? To skupisko piekła, które gnieździło w sobie całe zgorszenie i odtrącenie od ludzi, zrezygnowanie z życia i społeczeństwa, nieopanowany gniew i ogromny smutek niezrozumiały dla wszystkich. Żyłem z tym sam. Kompletnie sam. 

Nagle drzwi otworzyła moja najpiękniejsza, nieskazitelna i wolna od skaz Alanna. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, mówiąc coś, czego kompletnie nie mogłem zrozumieć przez uciążliwy krzyk myśli i głośny szum w uszach. Z płaczem rzuciłem się w jej ramiona, tuląc z utęsknieniem, z czułością, z miłością. Chciałem pochłonąć jej anielskość i dobroć, ale nie potrafiłem. Byłem zepsuty i brudny do szpiku kości, i wątpiłem w to, czy kiedykolwiek byłaby w stanie naprawić takiego człowieka, jakim jestem. 

— O mój Boże, Sebastian, co się stało? — zapytała przerażona, zamykając drzwi. Upadłem na kolana, a ona nawet nie odsunęła się ode mnie, tylko osunęła się razem ze mną. Trzymała mnie mocno, lecz jeszcze mocniej tuliła. — Boże, nie płacz, Sebastian, co się stało? — pytała zmartwiona, głaszcząc mnie po twarzy i głowie.

— Czuję się tak strasznie, czuję się tak źle, Alanna, ja nie chcę żyć! — zrozpaczony wyłem w jej szyję, ściskając w dłoniach biały materiał jej piżamy. Kiedy tylko dotarł do mnie jej zapach, jej słodki, ciepły i delikatny zapach, poczułem totalne szaleństwo w organizmie. Jakby jej dobroć chciała przypomnieć mi, że wcale nie byłem taki zły, za jakiego się uważałem, i próbowała zwalczyć zło i cierpienie. — Potrzebuję cię... Potrzebuję cię, Alanna, błagam, nie zostawiaj mnie...

— Alanna, wszystko w porządku? — usłyszałem jej mamę. — Matko święta, Sebastian, co się stało? — zapytała oniemiała.

— Tak, mamo, wszystko w porządku! Zostaw nas samych, proszę cię! — poprosiła stanowczo, podnosząc nas z podłogi. 

Ledwo mogłem wstać, a co dopiero iść. Alanna zaprowadziła mnie prosto do jej pokoju, a kiedy się w nim znalazłem, zdjąłem z siebie wszystko. Absolutnie wszystko. Nagi położyłem się do jej łóżka i płakałem w jej poduszkę, w jej pościel, w jej białe ściany, w jej pokój; we wszystko, co skrywało jej tajemnice. Teraz te tajemnice słyszały mój płacz i wołanie o pomoc. Słyszały moją samotność, moją słabość, moje cierpienie. Czułem na sobie jej spojrzenie i czułem, że nie do końca wiedziała, jak mi pomóc, ale wcale nie byłem o to zły; liczyło się tylko i wyłącznie to, że byłem tu, przy niej, z nią. Z jej bliskością, ciepłem i miłością. 

Niespodziewanie, mimo mojego dziwnego zachowania, które najwidoczniej ją nie przestraszyło, Alanna weszła pod kołdrę. Świecąc nagością tak samo, jak ja. Pozbyła się wszystkiego; wstydu, skrępowania, intymności i prywatności. Wtuliłem się do niej, a ona otuliła mnie bezpieczeństwem, troską i namiętnością. Płakałem w jej ramionach, nie przejmując się niczym – zdjęcie maski oraz ukazanie własnej słabości nie miało znaczenia. Poznała mnie od tej strony – ze strony zwykłego człowieczka, który bał się życia i przyszłości. I najwspanialsze było to, że mnie akceptowała.

Tuliła mnie, głaskała i co chwilę całowała w głowę, skroń i czoło. Szeptała co jakiś czas czułe słowa, a ja płakałem i z tym płaczem opowiadałem jej, jak bardzo siebie nienawidziłem, jak bardzo chciałem zniknąć z tego świata, jak bardzo nie zasługiwałem na wszystko, co dobre. Za nic nie pozwalała mi tak myśleć i tak o sobie mówić. Mówiła mi, jak bardzo byłem wspaniałym człowiekiem, lecz zagubionym i przestraszonym. Mówiła mi, jak bardzo chciałaby ze mną mieszkać i dekorować dom. Mówiła mi, jak bardzo jest ze mną szczęśliwa. Ja w końcu przestawałem płakać, w końcu mój oddech nabierał spokojniejszego rytmu, w końcu w moim umyśle pożar zamętu tracił na sile i usychał. W końcu się uspokoiłem i zasnąłem w jej ramionach, a ona wciąż szeptała mi czułe słowa.

~*~



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro