Rozdział 42

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Otulał mnie z każdej strony jej zapach, a głowa ciągle wisiała między czułymi słowami, jakie mi szeptała. Wybudziłem się ze snu, nie zastając obok Alanny, lecz jej drzemiącego jamnika, Goofy'iego. Rozejrzałem się po przytulnym pokoju, nie spotykając w nim nic więcej, jak tylko zapadniętego w spokój psa oraz zmieszane, pełne wyrzutów sumienia emocje, jakie targały mną we wszystkich kierunkach. Zasnąwszy w tak kojących objęciach, odczuwszy nagą i podniecającą bliskość, wstałem z zimnym i nieprzyjemnym poczuciem żalu oraz przygnębienia. Atakowało okrutnie i boleśnie, bo zamęt myśli czułem aż fizycznie; ciało reagowało na każde najmniejsze rozbicie emocjonalne sztywnością, bólem brzucha i uciążliwą gulą w gardle. Świadomość, że rozbierałem się przed nią aż do wstydu i własnej słabości, odbierając od niej co dobre i miłosierne, miała się nijak do wstrętnej świadomości okłamywania jej prosto w oczy ze stanem trzeźwości; bo byłem nietrzeźwy. Uniesiony narkotycznym odlotem nawet nie wiedziałem, dlaczego do niej przyszedłem.

Powoli zaczęło do mnie docierać, że nie byłem ani dobrym chłopakiem, ani dobrym przyjacielem. Powoli zaczęło do mnie docierać, że kontrola, jaką chciałem utrzymywać, wypadała mi prosto z rąk. Najgorsze było jednak to, że powoli zaczęło do mnie docierać, że stawałem się egoistycznym, paskudnym człowiekiem, który próbował prześlizgnąć się z kłamstwami do celu, przy tym uniknąć jakichkolwiek przeszkód. A tą przeszkodą na pewno była Alanna, która, jakkolwiek dowiedziawszy się o moich narkotycznych fazach, mogłaby mnie rozwalić na milion małych kawałków. Bo jej zawiedzenie było moim dramatem, jej rozczarowanie było moją klęską, a jej odejście byłoby moją śmiercią.

Zachowywałem się podle – opowiadałem jej o moim braku akceptacji, niskiej samoocenie oraz przykrościach i krzywdach. Otwierałem się przed nią z moimi najskrytszymi tajemnicami, o których nawet Adam nie wiedział. W zamian odbierałem od niej dobroć, troskę i pomoc. Alanna stawała na głowie, żebym czuł się akceptowany i zrozumiany. Sprawiała, że czułem się szczęśliwy. Wówczas odwagi, by mówić o sobie i swoich problemach, dodawały mi narkotyki, dzięki których to robiłem, a których ona nienawidziła. Zdawałem sobie sprawę, przez co straciła najlepszego przyjaciela, a ignorowałem ten fakt i czułem spokój każdego dnia, kiedy to uchodziło mi płazem i niezauważalnie prześlizgiwałem się do następnego uniesienia.

Lecz takiej odwagi, by powiedzieć jej w twarz, że jestem pod wpływem narkotyków – nie miałem. Bałem się, że kiedy powiedziałbym jej o mojej sytuacji, w jaką się wplątałem, do tego opowiedziałbym jej o moim traceniu się w narkotykach, tak raz na zawsze zrezygnowałaby z kogoś takiego jak ja. Straciłbym ją, dlatego z przerażeniem siedziałem cicho jak grób i milczałem, nie chcąc stracić mojej duszy, serca i muzy.

Czy ja wykorzystywałem jej dobroduszność? Korzystałem z jej nieświadomości? Nie przypisałbym sobie tak egoistycznych pobudek, ale czułem, że powoli zmierzałem w kierunku kogoś, dla kogo własne dobro było najważniejsze. Z jednej strony miałem cichą nadzieję, że się nigdy nie dowie, a ja ten okres jeszcze kilku tygodni przetrwam z Adamem i w końcu odetnę się od tego na zawsze, udając jak gdyby nigdy nic, że wszystko było w jak najlepszym porządku. Z drugiej jednak strony w głębi duszy wołałem jej imię o pomoc. Pragnąłem jej wykrzyczeć o okropnej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Chciałem, żeby wyciągnęła mnie z tego, przytuliła najpiękniej jak potrafiła przytulić i już nigdy nie pozwoliła zatracić się w bagnie. Tak bardzo chciałem to zrobić.

I tak leżałem w jej łóżku, pełen rozbicia i mętliku. Zastanawiałem się, czy przetrwałbym tyle czasu w kłamstwie, mimo że nie chciałem. Myślałem, czy jej powiedzieć, ale tego się przecież bałem. Brzydziłem się własnego zachowania, ale postąpić inaczej nie potrafiłem. Czułem się jak uschnięty kwiat; całkowicie pozbawiony kolorów, brzydki, bez tchnienia życia. Jak ten uschnięty kwiat leżałem w jej ciepłym łóżku, otoczony pięknym zapachem świeżości, delikatnością i nieskazitelnością barwy białej absolutnie wszystkiego w tym pomieszczeniu oraz wrażliwością, jaką skrywała właśnie w tym zakątku Alanna. A ja byłem tym obrzydliwym, śmierdzącym, szarym kwiatem, który nadawał się jedynie do kosza na śmieci. Łzy napełniły się w moich oczach. Zamknąłem mocno powieki, ściskając mocno szczękę. Miałem ochotę wpaść w płacz, ale z całych sił powstrzymywałem się, by tego nie zrobić.

Przez przypadek, kiedy poprawiałem miękką poduszkę, wyczułem pod nią schowany pamiętnik Alanny. Na krótką chwilę zawiesiłem się w myślach, które rozpoczęły batalię moralności – przeczytać czy nie? Starłem lekki katar, kilka kropel łez z oczu i uniosłem się na przedramionach, obracając się w kierunku drzwi; słychać było, jak ktoś krzątał się po parterze, trochę szeptów i nic więcej. Sięgnąłem po pamiętnik, jeszcze raz dla pewności oglądając się za wyjściem, jednak moją uwagę przykuł Goofy, który spoglądał na mnie i drapał się po uszku.

— No co? — bąknąłem niewinnie, marszcząc brwi. Jamnik zaskomlał, układając swoją drobną łapkę na moim ramieniu, jakby chciał powstrzymać od wścibskości. — No nie patrz tak, no... Tylko zerknę, nic więcej, okej? — oznajmiłem, otwierając pamiętnik na ostatnich stronach.

Ciemność zawisnęła na długo,
w mroku skąpany świat i obraz widziany oczami
naiwnej dziewczyny,


Lecz kiedyś Ty ukazał się w drobnym świetle gwiazd,
tchnąłeś to serce w rytm nadziei
Powiedziała ,,dość!''
i rozpoczęła walkę o przyszłość,
widząc przed snem
Twą twarz i nadzieję na lepsze jutro

Usłyszałem kroki. Odłożyłem pamiętnik na miejsce, układając się do spania. Udawałem, że śpię, ale tak jakoś dziwnie się z tym czułem, że musiałem to robić. Alanna weszła cichutko do pokoju, zasiadając na krześle przed biurkiem. Goofy, który był świadkiem mojej ciekawości jej poezji, zaczął skakać po mojej głowie i gryźć po uszach. Miałem ochotę wyrzucić tego psa przez okno, przysięgam. Z drugiej jednak strony była to moja karma za wścibskość. Alanna zabrała psa, chichrając się pod nosem, a ja w tym samym czasie się zbudziłem, mając już dość udawania. 

— Oj, przepraszam za niego. Nie chciałam, żeby cię obudził — odezwała się Al, przelotnie spoglądając w moim kierunku. Wypuściła psa za drzwi na korytarz; gdy ten zobaczył Rengar, która z gracją przeszła obok, pognał prosto za nią. Alanna zamknęła drzwi, z powrotem zasiadając na krześle. 

— Już i tak miałem zamiar wstawać — odparłem, pocierając piąstką powiekę. Ziewnąłem, rozglądając się dookoła. Między nami nastała cisza i nie ukrywałem, że ta cisza – będąca jedną z wielu – była tym razem dosyć pesząca. I to chyba dlatego, że czułem się koszmarnie, miałem okropne wyrzuty sumienia i byłem całkowicie nagi. Mimo że jeszcze nie tak dawno doszło do naszego pierwszego zbliżenia seksualnego, to jednak onieśmielał mnie jej wzrok, który co chwile uciekał w stronę mojej klatki piersiowej. 

— Jak się czujesz? — zapytała z troską w głosie, wstając z krzesła. Podeszła do mnie i usiadła obok, lustrując moją twarz. Czułem na sobie jej zmartwienie i zdołowanie; i najgorsze w tym wszystkim było udawanie, że moim problemem był wierzchołek góry lodowej. Pod nim znajdował się kosmos, którego nie umiałem jej opowiedzieć. — Martwię się o ciebie — wyszeptała, dotykając opuszkami palców moich ran. Jej dotyk, jakby zabierał ze mnie ból i cierpienie. Jej dotyk był piękny. Przymknąłem powieki, oddając się najcudowniejszej przyjemności na świecie.

— Niezbyt dobrze — wyszeptałem. Tak bardzo na moje usta cisnęło się opowiedzenie jej wszystkiego – aż po najgorszą i najboleśniejszą prawdę, lecz strach przed utraceniem jej przezwyciężał odwagę. Przytuliłem Alanne. Przytuliłem ją mocno, czule i z utęsknieniem, bo za jej osobą tęskniłem w każdej sekundzie, mimo spędzania z nią długiego czasu. — Dziękuję — wyszeptałem, oplątany w jej długich, pachnących włosach. 

— Za co? — zapytała, zaskoczona, odsuwając się ode mnie. 

— Tak po prostu, Al — wzruszyłem ramionami, spoglądając na jej twarz. Po krótkiej chwili znowu wziąłem ją w swoje ramiona, tuląc pieszczotliwie drobne ciało. — Może za to, że ze mną wytrzymujesz — dodałem półgłosem.

— Sebastian, nie mów tak, to rani moje serce — odpowiedziała szeptem, przytulając mnie. Między nami nastała cisza, a wśród tej ciszy Alanna znowu odsunęła się ode mnie i spojrzała na twarz, dotykając delikatnie policzka. — Dlaczego ty tak o sobie myślisz? — zapytała z niedowierzaniem, jakby nie mogła pojąć, co kryło się w mojej głowie i dlaczego.

Wzruszyłem ramionami, spuszczając wzrok. Wstydziłem się przed nią – powinienem udawać twardego, dzielnego mężczyznę, a tymczasem ściągałem twarz uśmiechniętego żartownisia i pokazywałem jej swoją słabość oraz wrażliwość duszy. Mimo jej akceptacji mnie takim, jakim w rzeczywistości jestem – czułem upokorzenie, że wyjawiałem swoje najgorsze strony. Kto nie czułby się źle, kiedy kompletnie nagi i zalany smutkiem opowiadał o tkwiącym w głębi serca odrzuceniu? Bo czułem się odrzucony, inny i niezrozumiany.

— Alanna, Sebastian, chodźcie coś zjeść! — zawołała jej mama.

— Która jest godzina? — zapytałem, poszukując zegarka. 

— Dochodzi jedenasta — odpowiedziała, nie spuszczając ze mnie swych baśniowych oczu. I ten jej baśniowy wzrok był pełen zmartwień i trosk, a co gorsza, to bezradność wkradała się w te jej piękne spojrzenie, którym mnie obdarowywała. Było mi źle, że ona czuła się bezsilna i nie wiedziała, jak mi pomóc. Wydaję mi się, że gdybym powiedział jej całą prawdę, to sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. 

— Kurde, spóźnię się do Flinch! — rzuciłem, zrywając się z łóżka. 

Zatrzymałem się na środku pomieszczenia, zapominając, że byłem bez ubrań. Świeciłem całkowitą nagością, nie wiedząc, dlaczego, zawstydzając się jak nigdy przedtem. Niedawno klęczała przede mną i sprawiała mi swymi ustami przyjemność porównywalną do mlecznej czekolady, a teraz skrępowaniem było stać przed nią nagi. Prędko zasłoniłem to i owo, czując zalewający moje policzki rumieniec. Alanna spojrzała na mnie i zlustrowała od góry do dołu, a jej oczy powiększyły się do rozmiarów orbity. Momentalnie poczerwieniała na twarzy, chwiejnym ruchem wstając z łóżka.

— T-to ja wyjdę, będę na dole... — odezwała się, kierując się do wyjścia. Obejrzała się za mną, a jej nieśmiały wzrok spowodował, że jakoś tak dziwnie poczułem uścisk na żołądku. Podniecający uścisk. Zanim wpadłem na pomysł i zaproponowałem, żeby nie wychodziła, Alanna uciekła z pokoju. Nawet nie wiem, dlaczego chciałem, żeby została.

Ale może to nawet dobrze, że wyszła. Nabrałem głębokiego oddechu, oglądając się za penisem. No pięknie – nawet przed nią nie potrafiłem zapanować nad wzwodem. Zresztą, czy którykolwiek chłopak umiałby zapanować nad podnieceniem w takiej sytuacji? Nie tracąc czasu, którego tak właściwie miałem mało, bo wiedziałem, że się spóźnię na te pieprzone targi, ubrałem się, przed wyjściem zerkając w telefon. Może z przyzwyczajenia, a może w oczekiwaniu, że zastanę jakąś wiadomość od taty albo mamy, sam już nie wiem. Kiedy spojrzałem w komórkę, tak nie zastałem od nich ani jednego smsa. Poczułem szarpiący ból w klatce piersiowej. Ten ból był nie do zniesienia. Kochałem moich rodziców i nienawidziłem ich ranić, a robiłem to zbyt często i nie umiałem przestać. Może wszystko, przez co przechodziłem przez ostatnie dni i jak dużo szaleństwa gromadziło się w mojej głowie, może wskazywało na jakiś znak? Może to moment, w którym powinienem przestać prowadzić się, jak dotychczas prowadziłem? 

A gdzie tam, daleko mi do naiwnej wiary w jakieś mistyfikacje. Na pewno czas przestać myśleć o złych rzeczach, ale to było trudne, bo myślałem o nich stale. Schowawszy ważne rzeczy do kieszeni spodni, w końcu skierowałem się do wyjścia, lecz przed zejściem na śniadanie poszukałem toalety, w której doprowadziłem się do porządku. Otworzywszy z ciekawości szafkę z lustrem nad umywalką, spojrzałem na jakieś drobiazgi typu kosmetyki, kremy i perfumy, wówczas moją największą uwagę przykuły opakowania z nieznaną mi nazwą leków. A przynajmniej tak mi się wydawało, że były to leki, a nie witaminy. Może zaczęła stosować antykoncepcję? Sama myśl o tym powodowała, że znowu zacząłem się podniecać. Chwyciłem do ręki paczkę, oglądając ją z każdej strony, ale szybko odłożyłem, usłyszawszy wołanie Alanny. 

Zszedłem na dół, dołączając do śniadania. I kiedy usiadłem, tak nagle wszystko straciło barwy i sens. Jakbym znowu oglądał dramatyczny teatrzyk, którego kurtyna ukazała gwiazdę wydarzenia: mnie. Momentalnie straciłem apetyt, humor i chęci do życia. Siedziałem przy stole pełnym ciepłego i pachnącego jedzenia, owoców oraz deseru przyrządzonego przez jej mamę. Siedziałem obok mojej wspaniałej dziewczyny; pierwszy raz siedząc przy wspólnym śniadaniu, wówczas z którego nie potrafiłem czerpać przyjemności. Nie potrafiłem ukryć, jak w mgnieniu oka, z chwili na chwilę stałem się bezsensowym, przytłoczonym i smutnym chłopakiem, z niewiadomych przyczyn, dlaczego tak się stało. W smutnych myślach starałem się znaleźć odpowiedź – może to przez ten poranek, który wciąż za mną chodził; kiedy patrzyłem w jej baśniowe oczy, tak czułem do siebie ogromny żal i wściekłość. Może to sytuacja z rodzicami, na myśl których ciągle czułem szarpiący ból w klatce piersiowej. Może wszystko naraz, a może coś jeszcze, nie wiem. Kompletna pustka w głowie, a bolesne targanie w ciele. 

Boże, co się ze mną dzieję?

Alanna spojrzała na mnie, od razu rozpoznając kotłujące się we mnie zdołowanie. Nie musiałem za wiele mówić ani pokazywać– ona po prostu wiedziała. Siedziałem wbity w krzesło, merdając widelcem w ciepłej jajecznicy i oparłszy podbródek o rękę, nawet niewzruszony zareagowałem na jej żartobliwe teksty; domyśliłem się, że chciała mnie rozbawić. Starała się za wszelką cenę poprawić mi humor. Opowiadała o różnych rzeczach, czasami wygadywała śmieszne głupoty, bawiła się w Knife game, podrzucała w górę owocami z deseru i próbowała złapać do buzi. Zachowywała się, jakby tym razem to ona wystawiała sztukę w teatrze, lecz z jej strony to wszystko wyglądało naturalnie; była szczera i prawdziwa w tym, co robi. Co najważniejsze, to swoim zachowaniem nie wywierała ani presji, ani w żaden sposób na mnie nie naciskała. Zaciekawiony zwróciłem wzrok w jej kierunku, oglądając całą tę komedię jej autorstwa. W końcu zacząłem się uśmiechać i czasami parskać pod nosem, aż w końcu śmiałem się do łez razem z nią. Robiła z siebie zwykłego głupca, ale była mądrym głupcem, bo udało jej się mnie rozbawić i poprawić humor.

~*~

Alanna została w domu, bo występ zaczynała dopiero o czternastej. Przed szkołą skoczyłem do siebie, żeby się przebrać i zabrać ze sobą szczęśliwą kostkę do gry na gitarze (miałem też swój występ z zespołem i pieprzonym Harrisonem). Nie ukrywałem, że wejście do domu było bardzo stresujące; nawet wahałem się, czy rzeczywiście to zrobić. Jednak, kiedy już odważyłem się wejść do środka, nikogo nie zastałem, oprócz głośno chrapiącego ptaka, który ucinał sobie drzemkę i śpiącego Maxa na moim ulubionym fotelu. Nie zbudzając zwierząt, aczkolwiek z miłą chęcią zatrąbiłbym do klatki temu wrednemu Winstonowi, popędziłem do auta, a stamtąd prosto do szkoły.

Z głośników rozbrzmiewała piosenka Rocking Around the Christmas Tree, a w powietrzu czuć było zapach piernika, cynamonu i świeżej choinki. Długi korytarz, który dzisiejszego dnia służył jako targowisko, był wypełniony po brzegi uczniami; większość była świątecznie poprzebierana, a jeszcze inni mieli na głowach jedynie czapki Mikołaja. W tłumie radosnych i rozbawionych nastolatków oraz nauczycieli byłem ja – biegnący przed siebie, zdyszany i spóźniony do pani Flinch bałwan. Co chwilę plątałem między sobą nogi i prawie taranowałem mijających ludzi, a na dodatek słyszałem teksty w stylu: ,,Jak chodzisz, baranie'' i ,,Uważaj, idioto''. Nawet zdążyłem usłyszeć uwagę od pani Squirting, ale totalnie ją olałem i popędziłem prosto do odpowiedniego stoiska, gdzie na miejscu spotkałem Lloyda i panią Flinch. 

Zatrzymałem się, głośno oddychając. Podparłszy ręce o kolana, spojrzałem litościwie na profesor, która, obróciwszy się za mną z zażenowaniem, zmierzyła mnie od góry do dołu i wywróciła oczyma. Llody uśmiechnął się szeroko na mój widok, najwidoczniej szczęśliwy, że nie musiał siedzieć tu sam. Domyśliłem się, że dotychczas był znudzony i pewnie żałował, że wybrał taki sposób zaliczenia, ale prawdę mówiąc, ja też nie byłem zadowolony. Jedyna frajda z tego gówna była taka, że sprzedawaliśmy ciasta z zajebistym zielskiem.

— Sebastian, nie podoba mi się to, na jaką łatwiznę poszliście! — odezwała się z grymasem, oglądając się za naszą dwójką. — Powiedziałam już Lloydowi, to teraz powiem tobie: tylko brownie? — nie mogła w to uwierzyć. — Myślałam, że zależy wam na zaliczeniu, chłopcy — marudziła.

A niech się wypcha. Do diabła z tym targiem – nie dość, że marnowałem tu swój czas, to teraz nie wiadomo, czy zaliczy nam semestr. Nadąsałem się przez to jak dziecko i nawet nie obchodziło mnie, czy to zauważyła. Odłożyłem plecak przy krześle i usiadłem obok Lloyda, z którym przybiłem sobie piątkę. Oboje milczeliśmy, nie odpowiadając nauczycielce, ta z kolei wyglądała, jakby oczekiwała z naszej strony wyjaśnień.

— Pozwalam wam zaliczyć semestr w taki sposób, a wy, za przeproszeniem, wyłożyliście laskę — ciągnęła.

— Ależ nie, proszę pani! — odpowiedział teatralnie Lloyd, próbując ratować nam tyłek. — Cały dzień poświęciliśmy na te ciasta, przysięgam! 

Tymczasem większość tego czasu poświęciliśmy na granie w GTA, oglądanie South Parku i słuchanie muzyki. Obojętny wobec tej sytuacji obejrzałem się, zaciekawiony, za stoiskami obok. Wszystkich wziętych udział w targach stoliki były bogato i fikuśnie udekorowane w świątecznym stylu. Wszędzie poobwieszane były bombki, kolorowe świecidełka i mnóstwo figurek Mikołaja, reniferów, sań i wiele innych; było bajecznie – jednym zdaniem – niczym chińskie bazary, których rzeczy kosztowały nie więcej niż dwa dolary. Zaś gdy zwróciłem wzrok na nasz stolik, tak niechcący parsknąłem głośnym śmiechem. Nie mogłem się powstrzymać. Mieliśmy tylko pieprzoną małą choineczkę i dwie bombki obok niej. Boże, to była katastrofa. 

— A tobie co tak do śmiechu? — zapytała, piorunując mnie ostrym spojrzeniem. Skrępowany zastygłem, zdając sobie sprawę, że każda moja odpowiedź podkopie mi tylko dołek pod nogami. — Dobra, nieważne — zignorowała temat, po czym wskazała na naszą dwójkę palcem i ostrzegawczo nim pomachała: — Jeśli do godziny czternastej te ciasta nie znikną, czeka was ciężka nauka — rzuciła. W milczeniu obserwowaliśmy nauczycielkę, mając wrażenie, że właśnie przyłożyła nam nóż do gardła. O wilku mowa – Flinch po krótkiej chwili zerknęła na blachy z ciastem, powywracała oczyma i zacmokała, aż w końcu skusiła się o kawałek. Sięgnęła po wielkie, srebrne ostrze, którym z miłą chęcią poderznęłaby nam tchawicę, po czym ukroiła małą część brownie. — Za niedługo przyjdę, bez żadnych numerów mi tam! — ostrzegła na koniec, znikając w tłumie uczniów.

Parsknęliśmy, nie mogąc wytrzymać. Już nie mogłem doczekać się jej tekstów, kiedy zasmucona będzie pytać, dlaczego zrobiliśmy tak mało ciasta; na bank tak będzie, bo zakocha się w nim, jak tylko brownie rozpuści się w jej starych ustach. 

— Stary, mamy przejebane — odezwał się Lloyd, rozbawiony. 

— Wyluzuj, tego ciasta za godzinę już nie będzie — odpowiedziałem łobuzersko, sięgając po komórkę w kieszeni. Wykręciłem numer do Adama, a Carter z zaciekawieniem zerkał w moją stronę. Lutcher już po kilku sygnałach odebrał:

— Halo? 

— Gdzie jesteś? Potrzebuję twojej pomocy — oznajmiłem, uśmiechnięty, przelotnie oglądając się za Lloydem, który rozkojarzony nie wiedział, o co chodzi.

— Za niedługo będę w szkole, a co? Ty jesteś na tych pieprzonych targach, tak? Masz dla mnie jakieś ciacho? — zapytał kąśliwie, wygłupiając się.

— Spieprzaj. Stary, musisz dać cynka chłopakom, że moje i Cartera ciasta mają thc. One mają zniknąć do czternastej — poprosiłem, zauważając, jak czarnuch uśmiechnął się od ucha do ucha, szczęśliwy klaskając w dłonie.

— Ty, zostaw mi z trzy albo cztery kawałki, ja zaraz będę! — rzucił, podjarany. 

Rozłączyłem się, chowając telefon z powrotem do kieszeni. 

— Stary, jesteś moim mistrzem, przysięgam! — powiedział, potrząsając z radości moim ramieniem. Zmarszczyłem brwi, gdy poczułem przez to ból; nic dziwnego, gdy jeszcze niedawno odwaliło się ze mną coś, czego nawet nie mogłem sobie przypomnieć.

— A tak w ogóle, to dlaczego nasz stolik to jakaś porażka? — zapytałem, parskając śmiechem. — Spójrz na ten, o, albo na tamten! — wskazałem na stoliki kilka metrów dalej. — A u nas? Jak to wygląda, no jak gówno! — zaśmiałem się.

— Nie wiem, ale ciesz się, że ciebie nie było, jak mnie za to opierdalała. Jak to zobaczyła, to od szyi aż po czoło była czerwona jak burak, mówię ci — opowiadał rozbawiony, gestykulując rękoma. — Tak w ogóle, to siedzę tu już prawie godzinę i nikt nie kupił żadnego ciasta. Ludzie omijają nas szerokim łukiem, spójrz — wskazał na przechodzących uczniów, których wzrok po zobaczeniu naszego stolika uciekał gdzie pieprz rośnie. Znacie taką sytuację, w której ktoś za wszelką cenę nie chce pokazać swojego zainteresowania? No, to właśnie tak było w naszym przypadku. Wszyscy spierdalali od nas jak najszybciej i najdalej.

Zaśmialiśmy się, ale nie minęła chwila, a uśmiech zszedł mi z twarzy. W tłumie szwędających się uczniów nagle pojawiła się Britney i stanęła naprzeciwko nas. O Boże, jeszcze tylko jej brakowało. Spaliłem się ze zażenowania, kiedy zawołała na cały korytarz:

— CZEŚĆ, SEBASTIAN! HEEEEJ! 

I machała ręką jak szalona w tą i tamtą stronę. Lloyd wybuchł jeszcze większym śmiechem, a ja poczerwieniałem, błagając, by tu tylko nie podeszła – ale nie dobłagałem, bo pędziła w naszym kierunku jak opętana. Miałem ochotę wstać i uciec albo wejść pod stół, może nawet wyskoczyć przez okno i zakopać się pod ziemią, cokolwiek, żeby schować się przed tą wariatką! 

— Czeeeść, Sebastian! — wołała, zbliżając się coraz bardziej. 

— Stary, ratuj — poprosiłem Lloyda, który chichrał się, rozbawiony. 

— Heeej! 

— Boże, ona jest stuknięta — wyszeptałem, oniemiały jej zachowaniem.

— Cześć! — stanęła po drugiej stronie stolika, wpatrując się prosto w moje oczy z uśmiechem.

— H-Hej... — wykrztusiłem.

— Cześć! — przywitał się radośnie Lloyd, który ledwo zdołał ukryć rozbawienie. Britney zlustrowała Cartera beznamiętnym spojrzeniem, po czym szybko powróciła do kontaktu wzrokowego ze mną, rozpromieniona jak słońce.

— Jak się czujesz, Sebastian? O, sprzedajesz ciasta! — mruknęła lubieżnie, przelotnie oglądając się za ciastami.

— SprzedajeMY — poprawił stanowczo Lloyd, unosząc palca wskazującego. Britney, niewzruszona, nawet nie zareagowała na jego komentarz.

— Ta... Chcesz, to się częstuj — powiedziałem. Zauważywszy, że sięga po nóż, dodałem szybko: — Dolar za kawałek. 

— Wezmę całą blachę! — oznajmiła i rzuciła na nasz stolik dwadzieścia baksów. W tym momencie moja szczęka i Lloyda znalazła się na podłodzie. Z jednej strony chciałem zaprotestować, zaś z drugiej jednak milczałem, chcąc pozbyć się tego jak najszybciej. 

Britney przed odejściem z pełną blachą ciasta wypełnionym po brzegi thc powiedziała, jak bardzo nie może się doczekać mojego występu z zespołem. Skąd o tym wiedziała; to sam chciałem wiedzieć. Kiedy tylko dziewczyna odeszła, Carter zaczął brechtać, a ja zacząłem czuć dziwną panikę i pożałowałem, że pozwoliłem jej zabrać całą blaszkę. 

~*~

Biznes rozkręcał się na całego, a to wszystko za pomocą mojego najlepszego przyjaciela, Adama, który siedział obok na ławce z Elliotem i obaj opychali się brownie. Wieść o naszym specjalnym dodatku wśród kumpli rozeszła się jak ciepłe bułeczki. Wokół naszego stolika był tłum ludzi, a towaru coraz mniej. Konkurencja płakała, zastanawiając się, co jest takiego w naszym obskurnym i katastrofalnym stoliku, który nagle przyciągnął tylu uczniów. Na pewno nie była to choinka z dwiema bombkami obok, na pewno nie była to aparycja dwóch najgorszych uczniów w szkole i na pewno nie był to bogaty wybór ciast – część z nich domyśliła się, co było kluczem naszego sukcesu (nawet przyszli i kupili po kawałku), a druga część tupała nogą i rzucała kątem oka obrażone spojrzenia.

Chłopaki się rozkręcili – beatboxowali pod piosenkę All I Want for Christmas, freestyle'owali i śmiali się na cały korytarz. Zachowywali się tak głośno, jakby byli na meczu futbolowym, co w pewnym momencie przyciągnęło uwagę pani Squirting. 

Poszarpałem rękawem Lloyda pod stołem, kiedy tylko zobaczyłem kobietę idącą żwawym krokiem w naszym kierunku. Miałem wrażenie, że czerwieniała ze złości z każdym pokonanym metrem, ale co skłoniło ją do takiego rozemocjonowania, to nie wiedziałem. Squirting była cięta, a przede wszystkim darzyła mnie nienawiścią i z przyjemnością wywaliłaby mnie z tej budy na zbity pysk; lecz teraz, prawdę mówiąc, mogła mi naskoczyć, bo byłem pod skrzydłem pani Flinch. 

— Rozejść się! Już, ale już! — odezwała się ze złością, pospieszając gestem ręki. Przeciskała się między uczniami, marudząc, że szkoła to nie rynsztok i takie zachowanie jest nie na miejscu. Chłopaki coś pomamrotali pod nosem i odeszli, aż w końcu przed naszymi oczyma ukazała się pedagog z podejrzliwym wyrazem twarzy. 

Milczeliśmy; a obok nas milczeli Adam i Elliot, zajadając się ostatnimi resztkami ciasta. Pani Squirting skrzyżowała ręce pod biustem, starannie nie gniotąc wyprasowanej granatowej marynarki, i pochodziła w tę i tamtą stronę, wpatrując się w bajzel na stoliku. Ale miałem ochotę jej wygarnąć. 

— Co tu się dzieję? — zapytała, prawie sycząc. Zwróciła spojrzenie na nas, mierząc przenikliwie; zlustrowała moją twarz i rany na niej, a ja odniosłem wrażenie, że po tym parsknęła kpiąco pod nosem.

— Sprzedajemy ciasta, chce pani spróbować? — zaproponował słodko Lloyd, uśmiechając się. — Dolar za kawałek.

— Nie chcę, dziękuję — burknęła. — Kto was tu wystawił? — pytała.

— Pani Flinch — odpowiedział jej Carter. Siedziałem cicho, nawet nie chcąc się odezwać. Wiedziałem, że nasza konfrontacja mogłaby przejść na pole walki. Zostało mi pół roku budy i nie zamierzałem ryzykować ewentualnych problemów z ukończeniem jej, ale na koniec, trzymając już w dłoni świadectwo maturalne, przysięgam, że wygarnę jej wszystko co najgorsze.

Squirting mruknęła niepewne ,,Aha'', lecz zdecydowanie widać było po niej, że nie tego się spodziewała. Widać było, że pragnęła rozkręcić aferę za naszą obecność tu. Czułem, że utarłem jej pieprzony nos. Kiedy kobieta wyrównała ze mną kontakt wzrokowy i ślepia zetknęły ze sobą brzegi, uśmiechnąłem się tak przesłodko, jak tylko potrafiłem. Wtem szybko wyprostowała plecy jakby upomniana, poprawiła marynarkę i odeszła z dumą, zadzierając podbródek. Nie minęła chwila, a wszyscy we czwórkę wybuchliśmy śmiechem.

Jej ulotnienie się było zbawieniem. Zaraz wokół naszego stolika zrobił się ponownie tłok; chłopaki, nagrzani thc, z radochą wrócili do głośnych śmiechów i rapowania. Nasze ciasta prawie się wyprzedały – została ostatnia blacha, a to wszystko w ciągu jednej godziny. Do swojego występu miałem następną niecałą godzinę, ale tak szczerze, to bardziej nie mogłem doczekać się występu mojej dziewczyny. Alanna w szkole miała być już za niedługo i pragnąłem w ten czas jej towarzyszyć, uspokoić i zrelaksować. Może to było głupie, ale właśnie tego pragnąłem; móc jak ten Stróż być przy niej w tak stresującej sytuacji, a stresowała się zapewne na maksa. Boże, ale ona sprawiała, że stawałem się miękkim gościem. Albo wydobywała ze mnie tę wrażliwość, którą skrywałem. 

Chyba właśnie tak było.

— Ty, pa tam — poszarpał mnie za rękaw bluzy Adam, wskazując z głupkowatym uśmiechem w nieznanym kierunku. Zwróciłem spojrzenie na centrum uwagi, dostrzegając Gianniego. Chłopak nieśmiało przeciskał się między roześmianymi typami, wyglądając przy nich jak zbłąkana, czarna owieczka. Nie dość, że uczepiła się mnie ta wariatka Britney, to jeszcze ten pedzio. 

Wywróciłem oczyma, słysząc za plecami chichrającego się przyjaciela, który szeptał coś do Elliota. W końcu Gianni zatrzymał się po drugiej stronie stołu, spojrzał w moje oczy z wahaniem i przełknął ślinę, jakby bojąc się odezwać. 

— Dolar za kawałek — bąknąłem, naburmuszony. Ciągle za moimi plecami Lutcher podśmiechiwał, a razem z nim Elliot. Zaczynało mnie to wpieniać. 

— Nie, nie, ja nie po to... — wykrztusił, poprawiając na głowie czapkę Świętego Mikołaja. 

— Oprócz ciasta nic więcej za dolara nie dostaniesz — zaznaczyłem stanowczo, co lekko go skrępowało. Miałem nadzieję, że zrozumiał aluzję do stoisk z całusami za forsę. 

— Wiesz, ja po ten... towar... — powiedział ściszonym tonem, rozglądając się dokoła.

— A, to... Jeszcze nie skołowałem — odparłem na luzie, rozsiadając się wygodnie na krześle. Gianni spojrzał na mnie, trochę zdezorientowany, a trochę spłoszony. Nie wiedział, jak się zachować. — Odezwę się do ciebie, jak będę miał — poinformowałem, obserwując go. 

— No dobra... — odpowiedział, przelotnie rozglądając się wokół roześmianych chłopaków. Nabrał głębokiego oddechu i znowu zwrócił w moim kierunku swoje ciemne spojrzenie spod gęstych rzęs: — A potrzebujesz do tego mojego messengera? — zapytał. 

Adam i Elliot wybuchli śmiechem, a mnie tak szczerze zrobiło się żal tego gościa. 

— Nie — odpowiedziałem — Złapię cię w szkolę — dodałem, przelotnie rzucając gniewny wyraz twarzy chłopakom, którzy momentalnie uciszyli japy. 

— Okej... — mruknął, spojrzawszy na Lutchera i McCartney'a za moimi plecami. W końcu zwrócił wzrok na mnie, wpatrując się w moje oczy przez jeszcze jakąś chwilę. 

— Coś jeszcze? — zapytałem, trochę podirytowany. Zrobiło mi się go szkoda, kiedy chłopaki go wyśmiali, ale w tym momencie miałem ochotę mu wygarnąć, żeby się ode mnie odwalił. 

— N-nie, nie, to wszystko... — odpowiedział, speszony. Nabrał głębokiego oddechu, aż jego pierś podniosła się niczym fala, po czym odszedł. Zobaczyłem, jak dołączył do swoich dwóch kumpli, zapewne też pedałów. Jeden z nich odwrócił spojrzenie w moją stronę i rozbrajająco uśmiechnął się, jakby tym uśmiechem posyłał mi wiadomość, krzyczącą, że jeszcze będę Gianniego. 

O Boże. 

— Co tam, psie na baby? — zapytał w śmiechu Elliot, a obok niego brechtał Adam, prawie krztusząc się ciastem. — Nie chcesz dostać nudesa od swojej wielbicielki? 

— Pierdolcie się — warknąłem, choć nie ukrywałem rozbawienia. 

~*~

Squirting nie odpuszczała. W swojej małej kanciapie oglądała na kamerach nasze stoisko, z wielką determinacją doszukując się w nim podejrzliwości. Hardo, niczym chełpliwy paw, kroczyła przez długi korytarz wprost na nas, ale tym razem z towarzyszem, jakim był dyrektor, Smith. 

— Proszę! Proszę spojrzeć, dyrektorze, co tu się dzieję! — wskazała na grupę chłopaków, którzy bujali się w rytm Jingle bells. Rozkojarzeni nawet nie wiedzieliśmy, do czego zmierzała pedagog, patrząc na jej sceny ze zdezorientowaniem. Machała rękoma we wszystkie strony, krzyczała jak opętana i emocjonowała się, jakby właśnie nakryła nas na szemranych interesach. — To skandal, panie dyrektorze, tak nie może być! Uczniowie tej szkoły powinni godnie reprezentować mienie, a przede wszystkim dzisiejsze Mikołajki, a proszę zobaczyć, jak się zachowują! Jak małpy w zoo!

— Wypraszam sobie! — wymamrotał z pełną buzią Adam, z której wyleciało kilka okruszków brownie. 

— No właśnie! — odezwał się Elliot, oblizując palce z czekolady. — Tutaj jest pełna kulturka, proszę pana! — mówił, mlaskając. 

Pan Smith spojrzał z rozbawieniem na chłopaków, którzy siedzieli za naszymi plecami. Powstrzymywałem się z Lloydem od śmiechu, starając się zachować odrobinę powagi przy tak wymagającej tego sytuacji. Wszyscy z kumpli stanęli jak na baczność, a uczniowie ze sąsiednich stolików obserwowali nas kątem oka. Dyrektor w milczeniu przeszedł się z gracją wokół naszego stoiska, zakładając jedną rękę na szarej marynarce. Wyglądał, jakby bardziej chciał pochwalić się Hermesem, aniżeli znaleźć coś podejrzanego. Koleś był pierwsza klasa, mówię wam. Smith był wysokim, ciemnoskórym i dobrze zbudowanym mężczyzną, a jego ubiór i perfumy były na najwyższym poziomie. 

— Jak wam idzie, chłopaki? — zagadał przyjaźnie, co wprowadziło Squirting w zdębienie. Pokręciła głową i spojrzała na dyrektora, jakby się właśnie przesłyszała. — Biznes się kręci? — zapytał, uśmiechając się.

— I to jak! — oboje odpowiedzieliśmy z Carterem.

— No, to elegancko — skinął łobuzersko, wycofując się ze zwiadów. — Pani Squrting, proszę dać chłopakom wyluzować. Idą święta, niech ten dzień będzie dla wszystkich miły — powiedział, przemierzając między następnymi stoiskami, które z zaciekawieniem oglądał.

— Ale-ale-ale, panie dyrektorze, tak nie można! — mówiła, idąc za nim w pośpiechu. Razem z chłopakami chichraliśmy się, ledwo powstrzymując się od głośnego brechtu. — Już wcześniej im zwróciłam uwagę i nie posłuchali. Czy to nie dowód, aby przerwać ich tę zabawę?!

— Pani Squirting, proszę się uspokoić... 

Tym razem utarłem jej pieprzony nos. Całe szczęście, że Smith był równy gość, a co najważniejsze, to mnie lubił. 

~*~

— Ale jak to nie ma już ciasta?! — spytała pani Flinch, zaszokowana. Rozejrzała się dookoła; patrząc za naszymi plecami, pod stół i nawet w nasze ręce, jakbyśmy trzymali tam po kawałku. Jej głodne oczy wrzeszczały o więcej. 

— Skończyło się, proszę pani — powiedział Lloyd, starając się za wszelką cenę ukryć rozbawienie, choć jego uśmiech zdradzał zbyt wiele; ja też nie mogłem się powstrzymać. 

— No, no, no, ale jak to, chłopcy, już nie ma? — zapytała, zdołowana, i rozejrzała się ostatni raz wokół naszego stolika. Wyglądała, jakby nie mogła się z tym faktem pogodzić i szukała nadziei. — Był przepyszny! — rzuciła.

— To co, proszę pani, mamy zaliczony semestr? — zagadał zawadiacko Carter, unosząc zabawnie brwi. 

— Oczywiście! — odpowiedziała, a my przybiliśmy sobie piątki. — Tak, jak obiecałam, chłopcy: zaliczam wam semestr. A tak jeszcze między nami, macie może przepis? — zapytała, patrząc po pustych blachach. 

— Olivers! 

Odwróciłem się w stronę źródła donośnego, męskiego głosu, którego właścicielem był Jim Harrison. Momentalnie poczułem, jak fala paniki zalała mnie od wewnątrz. Pośpiesznie spojrzałem na zegarek, widząc trzydzieści po trzynastej. 

— Olivers, no nareszcie! Gdzieś ty się podział?! — rzucił, kierując się żwawym tempem w moją stronę. — Idziemy, chłopie, za pięć minut mamy występ, co ty tu jeszcze robisz?!

— Cholera... — syknąłem, nie wiedząc nawet, dlaczego, ze stresu dotykając wszystkich kieszeni w poszukiwaniu – najprawdopodobniej – odpowiedzi na to pytanie. Skinąłem do chłopaków, którzy zresztą zaraz przyjdą na aulę mi kibicować, wziąłem plecak i pożegnałem się z panią Flinch, dziękując jeszcze raz za zaliczenie. 

Pobiegłem za Harrisonem, w całym tym pośpiechu o mało co nie wypuszczając z rąk komórki, którą wyciągnąłem z kieszeni. Naprzemiennie patrzyłem w ekran telefonu i przed siebie, by przypadkiem kogoś nie staranować, a zadanie te było ciężkie, bo co chwilę ktoś wchodził mi w drogę. Kiedy moje drżące palce odnalazły konwersację z Alanną, poczułem nieprzyjemny uścisk w klatce piersiowej. Żadnej wiadomości. W ciągu jednej sekundy odechciało mi się wszystkiego. Zatrzymałem się, wlepiając spojrzenie na ostatnią wiadomość. Ktoś niechcący szturchnął mnie ramieniem, a ktoś inny krzyknął, żebym ruszył tyłek. Pół dnia czekałem na jej obecność i nawet te pół dnia rozmarzałem się, aby w jej występie towarzyszyć, a ona się nie odezwała? 

 Sebastian
cześć
gdzie jesteś? 
zaraz mam występ
będziesz?

— Sebastian! 

Podniosłem głowę, widząc zniecierpliwionego Harrisona. Stał przy drzwiach prowadzących za kulisy, pośpieszając mnie gestem ręki. Nabrałem głębokiego oddechu, schowałem telefon z powrotem do kieszeni i pobiegłem, wchodząc do środka gęstego, ociekającego szaleńczym temperamentem młodych artystów pomieszczenia, dla których wygrana była priorytetem. 

To jak wejście do dzikiej dżungli, gdzie przetrwa tylko najsilniejszy. Harmider i gwar. W tę i tamtą stronę latali poprzebierani uczniowie, wystawiający sztukę teatralną. Gdzieś wśród nich główna reprezentantka do wygranej – Susan Laurie, ubrana w średniowieczną suknię. Krzyczała, jakby właśnie straciła nogę, a tak naprawdę zgubiła jakiś zasrany pantofel. Zamieszanie było ogromne. 

— GDZIE TEN PANTOFEL?! — wrzeszczała z histerią, patrząc na bose stopy. — HALO, RUSZCIE SIĘ, DO CHOLERY, I PRZYNIEŚCIE TEN PANTOFEL! 

Gdzieś obok kilka osób powtarzało repertuar na skrzypcach, lecz ten ich dźwięk przypominał bardziej pieśń pożegnalną na stypie. Grupa ze szkolnego chóru ćwiczyła tonację z nauczycielką, a obok grupa metalowców kłóciła się z hip-hopowcami. Leciały kurwy, chuje i tym podobne, i nawet nikt nie zwracał na to uwagi. Śmiesznie. Wśród tego chaosu próbowałem znaleźć Alanne, ale nigdzie jej nie było. 

A mnie było smutno. 

Harrison pociągnął mnie do naszego ciasnego kącika, gdzie przywitałem się z chłopakami z grupy, którzy już byli prawie gotowi do wyjścia. A ja – targany myślami o mojej Alannie – miałem ochotę zniknąć z tego świata. Nie chciało mi się grać; od tych emocji bolały mnie ręce, przez co skrępowane miałem wszystkie ruchy, a nawet bolał mnie kręgosłup, przez co pragnąłem jedynie znaleźć się we własnym łóżku. Starałem się o tym nie myśleć, a zwłaszcza o niej nie myśleć, ale to było wręcz niemożliwe, bo jej obecność dodawała mi siły, wówczas nie było jej ani obok, ani dalej. Podszedłem do osłony, rozchylając delikatnie kurtynę, może z nadzieją, że zobaczę ją na widowni; ale tam zobaczyłem tylko Adama, Elliota i Lloyda, którzy obrzucali się popcornem z jakimś grubym, rudym dzieckiem. 

— Gotowi, chłopaki? — zapytał dla pewności Harrison, spoglądając na każdego z nas. Wszyscy ze zdecydowaniem pokiwali głową, tylko ja – pogrążony w kompletnym dołku – milczałem, czując, że daleko mi było do obecności Tu i Teraz. Jim podszedł do mnie i chwycił za ramiona, potrząsając dla otuchy. — Ian, co jest z tobą? Chłopie, postaraj się tego nie spieprzyć, bo cała próba pójdzie na marne! 

— Dziś nie mój dzień, sorry — odpowiedziałem beznamiętnie.

— To pomyśl o czymś miłym i od razu zrobi się lepiej, jazda na scenę! — rzucił i delikatnie popchnął mnie w kierunku wyjścia na podest. 

Gdyby to było takie proste — burknąłem, nawet nie oglądając się za siebie. 

Wyszedłem razem z chłopakami z grupy, przez krótką chwilę będąc oślepiony przez potężne światło reflektorów. Widownia powitała nas z głośnym aplauzem; gdzieś w tych oklaskach usłyszałem Adama, który krzyczał: ,,Sebastian, kocham cię!'', ,,Sebastian, proszę, zostań moim chłopakiem!'', i inne tego typu śmieszne teksty, ale nawet tymi głupimi tekstami potrafił poprawić mi humor. Kiedy przygotowywałem elektryczną gitarę, przelotnie obejrzałem się wśród widowni, nagle dostrzegając przy wejściu rodziców. Moje serce, jakby przystało na kilka sekund – oszołomiony, a może nawet nieświadomy przez chwilę, czy znajdowałem się w prawdziwej rzeczywistości – patrzyłem na mamę, tatę oraz moją młodszą siostrę, Jade, a co najbardziej uderzającego w tej sytuacji było – to razem z nimi była Alanna. Normalnie, jakby scena została wyjęta z jakiegoś filmu; tak się właśnie czułem. 

Pomachali mi z radością, a Alanna posłała w moim kierunku uśmiech tak delikatny jak nowonarodzony szczeniak. Był rozczulający i rozgrzewający każdy zakamarek mojego spiętego organizmu, lecz niestety – co zdołałem w nim dostrzec – był też inny niż zawsze ten jej uśmiech pełen radości bywał. Od razu wiedziałem, że jej uśmiech skrywał coś więcej, czego za wszelką cenę chciałem dowiedzieć się nawet już teraz – byłem w stanie zeskoczyć ze sceny, podbiec do niej i ze zmartwieniem zapytać, co się stało, ale nagle usłyszałem, jak czyiś głos przedstawiał nas w mikrofonie:

— Serdeczne brawa dla zespołu numer trzynaście! 

Mój wzrok jednak wbity w doskonałość, jaką jest moja kosmiczna przyjaciółka, Alanna. Była tu, blisko mnie, ze wzrokiem skupionym wyłącznie na mnie. Czułem się, jakbym odlatywał do Eldorado, a emocje te potęgowały się przez świadomość, że ona naprawdę tu przyszła. Myślałem, że jej nie zobaczę. Myślałem, że wbiła mi nóż w plecy. Myślałem tak, ale się myliłem – ona tu była i patrzyła tylko na mnie. To naprawdę było jak z filmu. 

— Kur... Sebastian! — usłyszałem zdenerwowany, surowy głos Harrisona. Ocknąłem się, zrozumiawszy, że nawet nie grałem. 

Kiedy wydobyłem pierwszy dźwięk z elektrycznej gitary, czułem, że zaczynałem płynąć jej brzmieniem. Co najlepsze, to czułem, jak przepełniała moje żyły, komórki i nerwy niewyobrażalna energia, której opisać ludzkimi słowami nie umiałem. Było w tym coś z fascynacji, podniecenia i szczęścia, jakbym może był pierwszym i jednym człowiekiem na ziemi, który zdobył szczyt Mount Everest – chwała do końca życia. To chyba wszystko związane było ze świadomością, że na widowni siedziała moja rodzina, a obok nich Alanna. Grałem z zespołem melodię pełną ekspresji, żywiołowości i dzikości; prawdziwy duch rocka i czułem, że do totalnego spełnienia nie potrzebowałem niczego więcej, jak właśnie tej chwili wyjętej prosto z filmu. 

~*~

Publiczność oszalała z zachwytu – zakończywszy występ z głośnym szarpnięciem strun gitarowych, widownia obdarzyła nas oklaskami i wiwatem. Słyszałem, jak mój najlepszy przyjaciel i kumple gwiżdżą oraz wydzierają się na całego, co było dosyć zabawne. Obejrzałem się w kierunku taty, który ramię w ramię stał z mamą i klaskał. Momentalnie zrobiło mi się ciepło, za ciepło. Poczułem, jak łzy napłynęły mi pod powieki. Nie wiedząc nawet, dlaczego, oblałem się słodkim poczuciem docenienia, jak i również dziwnym wyrzutem sumienia; bo przecież byłem najgorszym synem, sprawiałem im tyle zawodu i cierpienia, a jednak oni wciąż potrafili być ze mnie d u m n i. Szybko powstrzymałem falę upokarzających łez, które lada moment mogły zamienić się w prawdziwe tsunami. Choć były to dziwne łzy – pomieszane szczęście z przytłoczeniem. Radość i żal. Robiłem tyle przykrych rzeczy, głupstw i komplikacji, a oni nadal we mnie wierzyli. W tym wariactwie emocji pragnąłem, by przewagę miały pozytywne myśli, ale chyba nie musiałem mówić, co głównie przeważało.

Był zbyt duży przemiał, bym mógł pozostać na scenie i pozwolić sobie na kontakt wzrokowy z moją najlepszą przyjaciółką tak długo, jak chciałem. Nie mogłem – musieliśmy jak najszybciej zejść i ustąpić miejsce innej grupie. Spojrzałem na Alanne, która z uśmiechem pożegnała się z moimi rodzicami i Jade, i przeciskając się między zebranymi na widowni, rzuciła w moją stronę informujący gest, że idzie za kulisy. Moje serce podskoczyło. Boże, nareszcie ją zobaczę. Chociaż nie minęło nawet pół dnia, odkąd wyszedłem z jej domu, tak radowałem się, że dotknę ją i usłyszę. Ostatni raz spojrzałem na rodziców, którzy zasiedli z powrotem na krześle, pożegnałem się z nimi i uciekłem razem ze grupą za kurtynę, momentalnie wpadając w dzikość dżungli. Przytłaczający tłok, dezorientujące zamieszanie i głośny krzyk każdego po kolei nauczyciela, dla którego wygranie pieprzonych benefitów liczyło się bardziej niż kontuzja podopiecznych.

— Sebastian, co, do diabła, się z tobą dzieje? — zapytał Harrison, kiedy z chłopakami odkładałem sprzęt na miejsce. Przelotnie obejrzałem się za Jimem, wśród tłumu błyszczących artystów dostrzegając najjaśniejszy bursztyn na Ziemi. 

W najciemniejszym kąciku za kulisami Alanna rozmawiała z Amandą, która pomagała jej zakładać małe, czarne skrzydełka na plecy. Była przepiękna. Odziana w ciemne, podziurawione i poszarpane ubrania wyglądała przepięknie. To znaczy, dla większości wyglądała na pewno brzydko i niechlujnie, a zwłaszcza nieodpowiednio do panującego nastroju Mikołajków. Jak tylko Squirting ją zobaczy, to zwariuje. 

Wówczas dla mnie Alanna była tym aniołkiem, który zgubił drogę do nieba. Nie mogłem oderwać od niej oczu. Słyszałem niewyraźne zdania dochodzące z ust Harrisona, ale nie bardzo się tym przejmowałem – szczerze, to totalnie miałem gdzieś, co mówił. Patrzyłem na moją dziewczynę, która w tej chwili liczyła się dla mnie bardziej niż powietrze, którym oddychałem i dzięki któremu żyłem. Znałem ją dobrze, aż za dobrze znałem te baśniowe oczy i w momencie, kiedy ujrzałem je ze sceny, zrozumiałem, że – jeszcze o niczym mi nie mówiąc – była w głębokim smutku, a pogrążona w ciemności swojej nietypowej stylizacji podkreśliła to tylko bardziej. Była przykładem kogoś, kto patrzył zbyt długo w mrok, bo w końcu ten mrok patrzył na nią. Za wszelką cenę chciałem się dowiedzieć, co albo kto spowodował, że moja najlepsza przyjaciółka płakała, choć wcale tych łez nie pokazywała.

— Sebastian, do cholery, słuchasz mnie? — rzucił Harrison, zniecierpliwiony. Ocknąłem się, przenosząc rozkojarzone spojrzenie na mężczyznę. — Wszystko z tobą w porządku? — zapytał.

— Hm? A, tak... po prostu dzisiaj nie mój dzień. Dzięki za występ, muszę już iść. Cześć, chłopaki, na razie — pożegnałem się w pośpiechu i odszedłem, kierując się prosto do Alanny.

Z każdym krokiem czułem, jak moje nogi miękną pod powierzchnią gąbczastej, puszystej podłogi. Zapadałem się w otchłań p a s j i, a tą pasją była moja najsłodsza istotka na ziemi – Alanna. Boże, zwariowałem. Miałem wrażenie, że zostałem zamknięty w szklanej kuli o innym czasie i przestrzeni; wolnej od pośpiechu, pogoni wyścigu szczurów i przepychu dobrobytem. Zatrzymało się wszystko, a jedyne, co pozostało na linii frontu, to droga do celu – szedłem wolnym krokiem do dziewczyny gnieżdżącej się w najciemniejszym kącie pomieszczenia. Obok niej jakby białowłosa postać próbowała rozjaśnić swą magią uzdrawiania otaczający mrok, lecz na marne – żyła w cieniu i w tym cieniu – najwidoczniej – było jej najlepiej. 

Gdy skupiałem się na tym, aby nie zostać pochłoniętym przez lawinę rozemocjonowania (i to w pozytywnym tego znaczeniu, a nawet lepszym niż seks), w końcu mój lewy Nike dołączył do prawego i zatrzymał się przed czarnym, lśniącym Martensem. Spojrzałem w baśniowe oczy, które wyrównały ze mną kontakt wzrokowy, i w tym momencie miałem wrażenie, jakby Ziemia rozpadła się na miliony małych planet, a na jedną z nich wylądowałem razem z Alanną. 

— Cześć — wykrztusiłem, czując suchość w gardle. Przełknąłem ślinę i oblizałem spierzchnięte usta.

— Hej — przywitała się, lustrując każdy milimetr moich jasnych tęczówek. Wodziła oczyma za mną jak zabłąkane dziecko i dobrze wiedziałem, że jedyne, czego w tej chwili pragnęła, to ucieczki. 

— Hej, Sebastian! — przywitała się Amanda, stojąca obok. Obejrzałem się za Morgan, posyłając jej uśmiech. — Widziałam cię za kulisami, jak grałeś. Boże, ale Harrison się na ciebie wściekał, jak przez pierwsze kilka sekund stałeś i nic nie robiłeś — zaśmiała się. 

— Tego kolesia nawet nie obchodziło, że źle się czułem — bąknąłem, przelotnie obracając się za mężczyzną, który rozmawiał z jakąś uczennicą. Brzydziło mnie to, jak się uśmiechał, jak patrzył przemiło w oczy dziewczyny, jak szarmancko gestykulował. Brzydziło mnie to, choć z drugiej strony cieszyłem się, że tym kimś nie była Alanna. Stary zboczeniec.

— Źle się czujesz? 

Wyrównałem spojrzenie ze wzrokiem utkwionym prosto w moją duszę. Alanna patrzyła na mnie w sposób zatroskany i zainteresowany wszystkim, co mogło być związane z moimi zmartwieniami. Było w tym też coś z rodzaju nadziei, że właśnie znalazła kogoś, z kim mogła podzielić smutki; nawet tak jej ton zabrzmiał.

— Trochę — odparłem, przełykając ślinę. Atmosfera między nami z każdą sekundą gęstniała; nawet Amanda nie wtrącała żadnego słowa, jak tylko patrzyła na nas w kompletnym milczeniu. Po dłuższej chwili ciszy zapytałem: — A ty? 

Nie odpowiedziała, zaś tylko rzuciła się w moje ramiona. Przytuliła mnie mocno, chowając twarz w materiale koszulki, jakby chciała znaleźć tam ukojenie i spokój. Odwzajemniłem uścisk, zamykając ją w bezpiecznym schronieniu. Niczego więcej nie potrzebowałem. 

— Nie chcę tu być — wyszeptała, podłamana. — Zabierz mnie stąd. Gdziekolwiek, proszę...

— Alanna?! Alanna, gdzie jesteś?! Widział ktoś Alanne Clooney?! — usłyszeliśmy tuż za plecami krzyk pani Squirting. 

Odsunęła się ode mnie i nie minęła chwila, a obok zjawiła się pedagog:

— Tu jesteś, kochana... COŚ TY MASZ NA SOBIE?! — krzyknęła, aż większość uczniów, zaciekawiona, obejrzała się za Alanną. Squirting zmierzyła od góry do dołu dziewczynę, prawie wybuchając ze wściekłości. — Uszykowałam ci strój, gdzie on jest?! Coś ty na siebie założyła?! — nie dowierzała.

— Pani kochana, niech pani ją zostawi... — wtrącił Jim Harrison, który ni stąd, ni zowąd pojawił się jak duch. Spojrzał na Alanne, a mnie jakoś tak dziwnie podniosło to ciśnienie. — Pozwólmy dzisiejszym artystom działać na własną rękę, to zobaczymy surrealistyczność tego świata — mruknął.

— W głowach im się poprzewracało... — burknęła, wściekła jak osa. — Gdyby tak dać tym... tym artystom działać na własną rękę, to mielibyśmy właśnie tego efekt! — wskazała na Alanne, która speszyła się jak dziecko. — Gdzie jest twoja mama?! Chcę porozmawiać z twoją mamą, w tej chwili! — powiedziała surowym głosem. 

— Halo, reprezentantka z grupy numer piętnaście gotowa?! — zawołał ktoś z głębi kulis. 

— No pięknie... — rzuciła ze zrezygnowaniem pani Squirting. 

Odwróciłem się do Alanny i ująwszy jej gorące od rumieńców policzki, spojrzałem głęboko w lśniące oczy. Nie musiałem za wiele mówić, bo ona doskonale wiedziała i czuła, że byłem z nią w każdej sekundzie istnienia. Przysunąłem wargami po jej ciepłym czole, pozostawiając na nim drobny pocałunek.

— Dasz sobie radę, malutka — wyszeptałem pieszczotliwie. 

Nie zwracałem na to uwagi, że obok była naburmuszona pani Squirting i ten zboczeniec, Harrison, którego oczy z zaciekawieniem wodziły w naszym kierunku. Nawet rozpierała mnie swego rodzaju męska duma, że odważyłem się zrobić to przed tym gnojem, by pokazać, że Alanna była moja i tylko moja. Pożegnałem się, wspominając, że będę na widowni, po czym skierowałem się w tamtą stronę. 

Na scenie anielskim głosem, wśród harmonijnej i pełnej natury scenografii, Susan Laurie, ubrana w suknię z wieku osiemnastego, siedziała, rozpłakana, nad męską postacią, jaką okazała się być nie kto inny, jak Ethan Gilbert. Przeciskałem się między gośćmi, w końcu docierając do wolnego miejsca obok taty. Przywitałem się z rodziną, lecz jednocześnie czułem dziwny niepokój związany ze wczorajszą sytuacją z ojcem, który nie dawał mi spokoju.  

— Och, mój kochany... Cóż za okrutny ten świat, że mi ciebie odebrał... — mówiła Susan. 

Zobaczyłem, że pod długą suknią skrywała stopy odziane w czarne baleriny. 

— Dobrze ci poszło — zagadał tata, spoglądając na mnie spod ciemnych rzęs. 

— Trochę słaby początek, ale dzięki — uśmiechnąłem się.

— Sebastian, chciałbym z tobą porozmawiać — poinformował. Jego ton był dosyć poważny. Spojrzałem na tatę, przez nieokreślony dla mnie czas gapiąc się w jego jasne oczy z lekkim zestresowaniem. 

W moich myślach automatycznie zebrały się same czarne scenariusze. Takie były najgorsze – bo na żadne nie znałem odpowiedzi. Zadawałem sobie mnóstwo pytań: czy chciałby zapytać o ten okropny wieczór, kiedy Adam razem z Amandą przywlekł mnie do domu? Czy może o wczoraj, kiedy nie pisnął do mnie ani słowa; i czym było to spowodowane? Może zamierzy poruszyć temat narkotyków? Kompletnie nie wiedziałem, czego ode mnie chciał, ale po jego głosie czułem, jak fala ogromnego stresu i niepokoju zalewała każdy fragment mojego ciała. Boże, to było straszne. To było, jakbym właśnie został złapany za rękę w momencie kradzieży.

— A o czym? — zapytałem z wahaniem, nie odrywając od niego spanikowanego spojrzenia. Miałem tylko nadzieję, że nie rozpoznał po mnie, jak srałem w portki.

— Co to za życie, kiedy moje właśnie umiera w mych dłoniach... Byłeś dla mnie wszystkim...

— O pewnych rzeczach, które musimy sobie wyjaśnić — odpowiedział, odwracając wzrok w kierunku sceny.

Tak – to był ten moment, w którym poczułem, jak grunt rozpadł się niczym szkło po potężnym uderzeniu szoku. Przestrzeń szalała jak burza, a otchłań ciemności otworzyła wrota i chwyciła mnie w swe ramiona, porywając do miejsca, które sam sobie zgotowałem; nie było nawet możliwości, abym zrobił magiczny krok w tył i pozmieniał dokonane wybory. Nie było innej opcji, jak to, że musiałem się z tym jakoś uporać – moja głowa zaczęła pracować na pełnych obrotach – jak to odkręcić, jak się zachować, co powiedzieć. Byłem pewny, że musiałem być przygotowany na najgorsze, tak więc te najgorsze obmyślałem jak plan Doskonały. Ale nawet, kiedy mentalnie przygotowywałem się na rozmowę, nie wiedząc jeszcze, co tata chciał poruszyć – byłem skończony. Byłem w czarnej, czarnej dupie.

Odwróciłem spojrzenie w stronę sceny, napotykając fragment, w którym Susan, wypowiadając słowa: ,,Na zawsze, nawet jakby śmierć miała nas rozdzielić, mój ukochany'', wypiła coś z małej fiolki i upadła obok Ethana. Po chwilowej ciszy cała sala wzniosła głośne oklaski. Wszyscy klaskali, a ja siedziałem w bezruchu, czując się, jakbym umarł razem z nimi. 

— Dziękujemy grupie numer czternaście! A teraz na scenę zapraszamy reprezentantkę z grupy numer piętnaście.

— To moja kuzynka! Cholera, to jest moja kuzynka, ludzie, to moja kuzynka! — wołał zachwycony Adam z początku widowni. 

Kurtyna zapadła, a za nią słychać było szum i szmer. Wśród gości nastąpiła luźna atmosfera; zachowywali się, jakby drzwi od auli zamknęły się po każdym z nich – rozmawiali, śmiali się i nieszczególnie zwracali uwagę na zbliżający się występ mojej Alanny. Irytowało mnie to. Miałem ochotę uderzyć ogromnym młotem, walić nim i krzyczeć, że następny występ powali wszystkich z nóg, i niech lepiej się zamkną, bo przed nimi prawdziwa artystka dwudziestego pierwszego wieku; lecz – szczerze powiedziawszy – nawet nie wiedziałem, czy rzeczywiście tak będzie, ale w głębi serca czułem, że to, co uczyni Alanna, odbierze wszystkim dech w piersiach. 

— Hej, Sebastian, teraz nasza Alanna? — wyszeptała z zachwytem Jade, wysuwając swoje drobne ciałko zza mamy. 

— Tak — odparłem z dumą, spoglądając na czerwień kurtyny, za którą była moja kosmiczna przyjaciółka. — Teraz nasza Alanna. 

Nie wiem, czego bardziej się stresowałem: czy jej występu, czy rozmowy z ojcem. Aczkolwiek negatywne emocje odczuwałem bardziej przy myślach z tatą, tak jednak, kiedy lada moment kurtyna niczym pióra uchylą piękno skrywające się za czerwonym materiałem, czułem równie porównywalny stres i rozemocjonowanie. Byłem oczarowany – jej grą, mimo że jeszcze nie zobaczyłem jej za instrumentem i nie usłyszałem pierwszego dźwięku. Byłem podekscytowany – bo była to moja dziewczyna, moja Alanna i właśnie występowała przed większością szkoły. Byłem również poddenerwowany, spięty; moje palce u rąk drętwiały, a ciało co rusz wierciło się na niewygodnym krześle – było to spowodowane tym, że zamartwiałem się, czy wszystko pójdzie dobrze, ale w głębi serca czułem, że pójdzie perfekcyjnie. 

Kiedy tak myślałem o milionach rzeczach naraz, kiedy mój organizm przeżywał prawdziwe apogeum zestresowania i żołądek prawie zjadał wnętrzności dokoła, a może nawet brakowało, by mnie zjadł, nagle kurtyna odsłoniła dziewczynę zapadniętą w kompletnej czerni tuż przy fortepianie na środku sceny. Zacisnąłem kciuki wewnątrz dłoni, przysuwając się na krześle, nie wiedząc czemu, bliżej sceny. Na krótką chwilę wstrzymałem oddech, odczuwszy, jak każdy włos na ciele jeżył się niczym kolce. 

wyglądała pięknie

To było, jakbym zobaczył największy bursztyn na ziemi i skrytą w nim tajemnice świata. Większość uznałaby ją za dowcip dzisiejszego dnia; wyglądała jak rozdeptana suknia przez zbłocone buty, rozszarpana po zgłodniałych wilkach, rozpruta przez wściekłą nastolatkę, a ja w całym tym paskudztwie widziałem w niej najszlachetniejszy kamyczek, lśniący złotem, pachnący czekoladą i owiany delikatnością niczym pąki kwiatu. Nie mogłem oderwać od niej oczu. Dopiero z hipnozy wyrwał mnie coraz głośniejszy w uszach szum sali; widownia nawet nie zareagowała na jej obecność, ochoczo w ciągu dalszym rozmawiając między sobą. Byłem zdezorientowany, zirytowany i zaskoczony ich zachowaniem – mieli przed sobą kogoś tak  i n n e g o  niż reszta i nawet nie wykazali się odrobiną zainteresowania – Boże, jak oni mogli? 

— EJ! — zawołał stanowczo Adam, unosząc tyłek znad krzesła. Rozejrzał się po widowni i dodał rozkazującym głosem: — TO MOJA KUZYNKA, UCIŚCIE SIĘ! 

Ale to jest wariat — parsknąłem pod nosem, kręcąc głową. Bądź co bądź, zadziałało – cała sala zapadła w kompletnym milczeniu, a oczy wszystkich zebranych skierowały się w stronę sceny. Dostrzegłem, jak Alanna rozglądała się po widowni z niewinnym wyrazem twarzy, jakby czegoś albo kogoś poszukiwała. Nagle potężne drzwi od auli otworzyły się z lekkim skrzypnięciem, wpuszczając do środka jej mamę. Oglądałem to jak najboleśniejszą scenę filmu. Jej mama była sama.

bez taty

Spojrzałem na Alanne i na krótką chwilę wstrzymałem oddech; automatycznie, nie panując już nad tym. Widziałem, jak patrzy na mamę, rozchyla delikatnie usta i próbuje przez niewidzialne łzy wykrzyczeć (w ś c i e k l e, r o z d z i e r a j ą c o, b o l e ś n i e, r o z p a c z l i w i e), że znowu 

go nie

ma

Niespodziewany, głośny dźwięk klawiszy wstrząsnął całą aulą. Poczułem dreszcze, gwałtowny wzrost tętna i czyjąś rękę na gardle, odbierającą mi mowę; tą ręką byłem ja, zastygając w bezruchu, oczarowany, z ogromnym stresem i podnieceniem w jednym. Boże, nie umiałem się opanować. Wiecie, to było jakbym był jej mentorem, ona moim uczniem, i z całych sił trzymałem za nią kciuki, by wszystko poszło idealnie. 

Oczy każdego tu z obecnych skierowane były w stronę Alanny. Widziałem po jej wyrazie twarzy ból i zrezygnowanie. Uderzało to we mnie jak piorun. Obserwowałem, zatrzymawszy oddech w płucach, jak o drżących palcach wydobywa pierwsze dźwięki Driving Home For Christmas. Bez emocji, bez pasji, bez zapału – jakby ktoś na siłę usadził ją przed tym fortepianem i rozkazał grać. Odwróciłem spojrzenie w kąt sceny, gdzie za czerwoną kurtyną dostrzegłem panią Squirting. Kołysała z uśmiechem do świątecznej piosenki, poklaskując w dłonie. 

Nagle wstrzymała grę. Salę opętało milczenie i zdezorientowanie, a wśród niektórych pojawiły się szepty. Boże, malutka, co się dzieję? — z troską przeszło mi przez myśli, odczuwając coraz większy stres. Nie mogłem zrozumieć, co się z nią stało i dlaczego tak; chociaż zdawałem sobie sprawę, że brak obecności ojca trafiło w nią jak nóż w serce. Miałem ochotę zerwać się z tego krzesła, podbiec do niej i zabrać ją stamtąd, i zabrać do miejsca, gdzie czułaby się najlepiej. Mogła to być kraina Oz, kraina mlekiem i miodem płynąca albo nawet kosmos, byleby ją uszczęśliwić. 

— Alanna?! — każdy usłyszał syczący szept pedagog, dochodzący zza kurtyny. — Co ty wyprawiasz?!

Lecz Alanna ciągle ze spuszczoną głową nad klawiszami nieruchomiała. Widownia wydawała się być coraz bardziej sfrustrowana. Słyszałem, jak Adam mówił coś motywującego do kuzynki, słyszałem wściekłość pani Squirting, a co najgorsze w tym wszystkim było, to słyszałem jej rozpacz

No dawaj, maleńka, uda ci się — ściskałem kciuki, powtarzając te zdanie jak mantrę.

Niespodziewanie całą salą wstrząsnął kolejny dźwięk i tym razem był to dźwięk pełen mroku, któremu do świątecznych brzmień było daleko. Zastygłem na krześle, wsłuchując się z dokładnością w melodię, jaka opanowała moje uszy niczym hipnoza. Wydawało mi się, że nie tylko mnie zamroczyła jak do głębokiego snu, bo i każdego tu zebranych. To było dziwne, ale z każdą sekundą ciemna i tajemnicza melodia, jaką Alanna grała przed wszystkimi ze skupieniem i pasją, wywierała odczucie, jakby człowieka oplątywał sznur mrocznych, najgorszych i najbardziej zawstydzających prawd o sobie, jakie ludzki organizm gnieździł w środku zmarnowanego ciała. A przynajmniej ja się tak poczułem – jakby nagle moje ciało było tylko marną kukiełką, pełną obrzydliwych wad i błędów. Czułem dreszcze, niepokój i wstręt, i to, co wyczyniała, było ciosem poniżej pasa. Była jak czarodziej, który za pomocą jednego czaru wydobył z człowieka wszystko, co najgorsze, i z przyjemnością patrzył, jak ten człowiek tapla się we własnej beznadziejnej egzystencji. To było zbyt ciężkie do słuchania, zbyt twarde do zniesienia, zbyt dobijające ludzkie wnętrze. Miałem wrażenie, jakby to była właśnie ta ciemna strona tajemnicy człowieka, która za wszelką cenę nie mogła ujrzeć światła dziennego, i której człowiek zdecydowanie nie chciał o sobie wiedzieć, zaś ona przedstawiła to wszystkim zwykłą melodią. 

Nie, nie była to zwykła melodia – to było tak wstrząsające emocjonalnie, tak czułe i tkliwe, że aż nierealnie, by oddziaływało naprawdę.

— Co ona gra?! Halo, wyłączcie to! Przecież to nie tak miało być! — krzyczała pani Squirting. 

Z mrocznej melodii, która – zdawałoby się – pokazywała człowiekowi prawdę o własnych obrzydliwościach, wstydach i wadach, niespodziewanie zrobiła długą, przeciągającą się jakby wieczność pauzę. To był moment, w którym pozwoliłem sobie wypuścić długo trzymane powietrze w płucach i poczuć, jak z mojego ciała schodzi nieprzyjemne napięcie. To, co uczyniła, sprowadziło mnie na inny świat. Z jednej strony miałem dość słuchania tak pozbawionej pozytywnych wrażeń muzyki, która tylko i wyłącznie wywierała we mnie niepokój, zaś z drugiej jednak czułem onieśmielenie, oszołomienie i podziw, że uczyniła coś tak niewyobrażalnie niewyobrażalnego. Wiedziałem, że ci się uda, wiedziałem — myślałem, czując wzbierającą mnie dumę. Po pauzie, która pozwoliła zaczerpnąć rzeczywistości, przeszła do wysokich, delikatnych i czułych nut. Dźwięk ten przypominał melancholijną, pełną tęsknoty podróż po baśni.

Baśń – tak mógłbym opisać piękno, które wydobywało się spod jej smukłych palców. Z anielską delikatnością stąpała po klawiszach, z namiętną czułością wyciągała co najlepsze ze brzmień fortepianu. Wsłuchiwałem się z uwagą, czując, jak tym razem melodia relaksowała moje ciało. Z każdą chwilą czułem, jak kolejny raz odpływałem do innego świata. Lecz w pewnym momencie, kiedy każdy wokół nie mógł oderwać wzroku od jej fascynującej gry, ta baśń pełna melancholii i tęsknoty zaczęła budzić we mnie dziwne uczucie nostalgii i smutku. Zastygłem na krześle, jak prawie większość dokoła mnie, i patrzyłem na magię, którą czyniła na scenie Alanna. Czułem, jak wzbiera mną dosłownie smutek; za minionym latem, którego już nie zobaczę. Żal; bo to się już skończyło i nie wróci. Tęsknota; za dzieciństwem, za beztroskością, za wolnością. Kłucie w sercu, w opuszkach palców i gardle, które zaczęły mi towarzyszyć w momencie słuchania tak przygnębiającej baśni, były niczym w porównaniu do tego, co czułem myślami, psychiką i duszą. Czułem się, jakbym miał się zaraz popłakać. Czułem, że z każdym wciśniętym klawiszem przez jej smukłe palce, tym samym rozdzierała mnie od środka. 

I nagle druzgocący szok – urwała niespodziewanie baśń i zaczęła walić w klawisze bez opamiętania. Waliła, waliła i waliła; szalenie, wściekle jak krew, z nieopisaną pasją i życiem. Salę zalał dźwięk chaotycznej, dzikiej i żywiołowej melodii, lecz emocjonującej, oszałamiającej i zachwycającej. Jej muzyka kompletnie odebrała mi mowę, sprowadziła na inny świat, cholera, wymiar. Z podniecenia jeżył mi się każdy włos na ciele, z ekscytacji przechodził po mnie dreszcz za dreszczem, Boże, każda komórka w moim organizmie wariowała z tak ogromnej dawki dopaminy. Patrzyłem na moją Alannę, na moją najlepszą przyjaciółkę i zastanawiałem się, czy to naprawdę była ona? Jej gra – to, co czyniła na scenie ze swoją skromnością i delikatnością – była jak głęboka emocja skrywana w sercach każdego tu zebranych, niemogąca zostać opisana ludzkimi słowami – lecz muzyką. Uczyniła to za pomocą muzyki. Człowiek nareszcie ją czuł od stóp aż po głowę, wewnątrz siebie, w każdym najmniejszym zakamarku. Słyszał ją ze wszystkich stron; na swój sposób, lecz o to w tym chodziło. Potrafił rozpoznać jej bogaty, intensywny smak i zapach; wprawiający w ciepło, bezpieczeństwo i nostalgie . U t o ż s a m i a ł  się z nią – a nawet, to nią był. Człowiek był melodią, którą zagrała moja najlepsza przyjaciółka, moja dziewczyna, moja Alanna.

niesamowita, piękna

Z dzikiego, powściągliwego i energicznego brzmienia, gdzie rękoma błądziła po klawiszach, jakby obcowała z codziennymi, prostymi rzeczami, ponownie przeszła do mrocznej melodii. Zahipnotyzowana widownia nie mogła oderwać wzroku, słuchu i myśli; oddając się sztuce dziewczyny za fortepianem, ubranej w poszarpane i rozprute, czarne ubrania. Byłem wstrząśnięty, zaszokowany i jednocześnie zafascynowany. Kiedy patrzyłem na moją Alannę, nie mogłem uwierzyć, że była to kuzynka mojego najlepszego przyjaciela, mieszkająca niedaleko mnie, dziewczyna o problemach emocjonalnych, o przykrych przeżyciach w dzieciństwie, wrażliwa jak poezja, delikatna jak pióro. Miałem wrażenie, jakbym miał przed sobą zupełnie inną osobę – świetlistą gwiazdę, której nazwisko Clooney było znane na całym świecie. 

wówczas była to tylko nasza Alanna

Wydobywszy ostatnie dźwięki z emocjonującej, mrocznej melodii, sala zapadła w kompletnej ciszy. Każdy patrzył, oszołomiony, na Alanne, która wstała ze swojego malutkiego stołka, ukłoniła się przed całą widownią i wyprostowała plecy. Stała tak skromnie i niewinnie, jakby nie zrobiła czegoś nadzwyczajnego, tymczasem wszystkim odebrało dech w piersiach. Zahipnotyzowała mnie jej nieśmiałość w postawie, delikatność w drobnym ciele, piękno na smutnej twarzy, wręcz czułem gorące podniecenie jej osobą; kiedy tak stała na scenie i uczyniła niewyobrażalną magię. Boże, zakochałem się, zakochałem się, zakochałem się, ale ja się w niej zakochałem.

— Yyy... Wielkie brawa dla reprezentantki grupy numer piętnaście... — odezwał się niepewny głos w mikrofonie.

Nie minęła chwila, a cała widownia wstała i hucznie zaklaskała. Dostała tak głośny aplauz, jakiego jeszcze nikt wcześniej nie otrzymał. Czułem, jak rozpiera mnie duma, jak rozczulone serce rozlewa się aż po kostkach, jak łzy napływają do oczu; byłem szczęśliwszy, najszczęśliwszy. Słyszałem Adama, który krzyczał z zarozumialstwem, że to jego kuzynka, to była jego kuzynka, Alanna Clooney to kuzynka Adama Lutchera. Wrzeszczał, promieniując szczęściem równie co ja. Nie mogąc się opanować z dumy, ja też zacząłem krzyczeć:

— To moja dziewczyna! — machałem rękoma, chełpiąc się. — To jest moja dziewczyna, hej! 

Niespodziewanie poczułem wibracje w telefonie. Sięgnąłem do komórki w kieszeni i spojrzawszy w jego ekran, poczułem miażdżącą rzeczywistość. 

Franky: 
bądź na 19.

Zmarszczyłem brwi, odczuwszy duży niepokój, lecz schowałem z powrotem telefon i nie dając po sobie rozpoznać, że coś było na rzeczy (zaciekawiony tata obejrzał się za mną), wróciłem do wiwatu. 

~*~

— Proszę spojrzeć, jak ona wygląda... 

Przeciskałem się przez tłum rozgorączkowanych artystów, wobec których Alanna postawiła wysoką poprzeczkę. Wiedziałem jedno – wygraną, to ona miała już w kieszeni. Wśród obecnego tu chaosu i gwaru głos pani Squirting był dominujący nad wszystkimi; bezwstydnie karciła Alanne przed jej mamą, która ta nawet nie wiedziała, co odpowiedzieć.

— Wie, pani, to jeszcze nastolatka...

— Nastolatka? Zaraz będzie miała osiemnaście lat!

Wówczas moja słodka, słodka Alanna stała w swoim ciemnym kąciku, oparta o ścianę z założonymi rękoma z tyłu. Czułem, że kiedy zbliżałem się do niej, nie mogłem opanować podniecenia i oszołomienia. Miałem wrażenie, że podchodziłem do największej gwiazdy na świecie po autograf. Jednak nie byłem pierwszy, który to zrobił – zaraz przede mną wyskoczył Adam z chłopakami i Amanda z resztą dziewczyn. Nie mogli powstrzymać zachwytu, gratulując jej występu. 

— To karygodne, że wystąpiła tak ubrana! Przepraszam za słownictwo, ale to nie... burdel, żeby tak wyglądać!

— Przepraszam najmocniej...

— Boże, dziewczyno, nie mówiłaś, że tak grasz! — powiedziała Jennifer.

— A ja mówiłem! Mówiłem wam! — odezwał się przemądrzale Adam. 

— Jezu, byłaś świetna... — zachwycała się Isabella.

— Dziękuję — odparła skromnie Alanna, a jej czerwieniejące policzki z zawstydzenia dostrzegłbym nawet z odległej galaktyki. 

Kiedy ledwo udało mi się przecisnąć przez tłum ludzi, zatrzymałem się jakby na końcu kolejki o autograf. Amanda, niewzruszona, przez przypadek nadepnęła na mojego buta i nawet tego nie poczuła, ja zaś przekląłem z bólu. Tym samym to zwróciło uwagę baśniowych oczu, które jak na baczność skierowały we mnie spojrzenie. Poczułem ucisk w żołądku; tak podniecający, mocny i pobudzający każdą żywą komórkę, że jedyne, o czym momentalnie marzyłem, to znaleźć się razem z tymi oczętami gdzieś daleko od świata. Alanna odepchnęła się od ściany i podeszła do mnie. Zatrzymawszy się przede mną, miałem wrażenie, że zatrzymała nas w czasie i przestrzeni.

— Zabierz mnie stąd, błagam... — poprosiła cicho, z głosem pełnym bólu.

— A co z wygraną? Przecież wygrałaś — powiedziałem, pewny tego jak diabli.

— Nie obchodzi mnie to — rzuciła, kręcąc głową. — Mam to gdzieś, mam wszystko gdzieś... Chcę stąd iść jak najszybciej...

— No, to chodź — wzruszyłem ramionami, uśmiechnąłem się i złapałem jej ciepłą rękę.

i poszliśmy

Kiedy kierowaliśmy się gdzieś w nieznane, gdzie mogliśmy być sami we dwójkę, otoczeni słodką bliskością, niewinną intymnością i gorącą namiętnością naszej miłości, wyciągnąłem telefon i napisałem do Frankiego:

Nie mogę, dzisiaj jestem zajęty.

i nie obchodziło mnie nic poza nią.

~*~





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro