Rozdział 55

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dzisiejszy poranek nowego roku był szczególnie istotny dla wszystkich, którzy z nadzieją wyglądali za okno w poszukiwaniu utraconego sensu i w pogoni za świetlaną przyszłością pierwszy raz, tchnięci magiczną siłą z niebios, wstali z łóżka z uśmiechem na rozpromienionej twarzy. Wiara w rzeczy nader niewiarygodne jeszcze nigdy wcześniej nie była tak wielka. Można by rzec, iż wróble za oknem śpiewały motywujące piosenki, gałęzie drzew tańczyły w rytm tejże pięknej melodii, a rośliny pod białym płaszczem śniegu wynurzały główki i z radością oglądały przemijające z wiatrem życie ludzi, których od dawien dawna szczęście nie wznosiło tak wysoko jak dziś. Mimo wszystko zdawało się, że przecież nic znaczącego się nie zmieniło; czas płynął nieubłagalnie szybko, smak wciąż pozostawał tym samym smakiem, politycy kłamali i okradali obywateli, a gdzieś na świecie ponad setki tysięcy osób przeżywało orgazm. Wśród zgiełku tych zdarzeń zanurzałem się w najciemniejszych miejscach świata i odnajdywałem wszelkie wspomnienia o narkotykach, które następnie wyrzucałem prosto do kosza. Tak właśnie rozpoczynałem swój nowy rok, rok wspaniałych zmian. 

Ciasne kąta pomieszczeń czy też mebli zostały doszczętnie rozgrzebane aż do białej kości, w międzyczasie zabierając mnie w podróż po ówczesnych emocjach, które towarzyszyły tamtemu gówniarzowi, gdy chował głęboko po kryjówkach fanty, jakich nieproszony gość pod żadnym pozorem nie mógł spostrzec; i ma się rozumieć przez to rodziców. Czasami uśmiechałem się, kiedy znajdowałem rzeczy, których istnienia nawet nie pamiętałem, a czasami na widok niektórych z nich skręcało mi wnętrzności. Mimo to wracałem do słodkich wspomnień z radością, ale z jeszcze większą zakańczałem mój najgorszy rozdział w życiu. Kończyłem ze wszystkim, co miało związek z narkotykami, z piekielnym uzależnieniem, którego szpony mnie wciąż kurczowo trzymały. 

Ten pierwszy stycznia był dniem wyjątkowym, dniem szczególnie ważnym dla postanowionych zmian, jakie, mógłbym rzecz, wytatuowałem na ciele; tak po prostu zmiany te rozlały się po cienkiej warstwie skóry i pozostały już ze mną aż do śmierci. Bo zmiany te były czymś więcej niż zwykłym postanowieniem noworocznym. Otworzywszy z rana oczy, obietnica zerwania związku z przeszłością była najgłośniejszym wybrzmiewającym dźwiękiem, który wciąż bezustannie niczym echo prześladował mnie, nawet gdy wyrzucałem tę przeszłość do kosza na śmieci. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem tak zdeterminowany, aby z czymś walczyć jak dziś. Nie powstrzymywały mnie żadne sentymenty do rzeczy, które wcześniej posiadały tak wielką wartość, że chciałem pozostać z nimi pochowany i nie powstrzymywały mnie głosy, które kusząco szeptały do ucha, że to może się jeszcze przydać. Nie przestałem walczyć ani chwilę i nawet gdy atakowany z każdych stron demonami przeszłości, które na okrągło przypominały mi o słodkich przygodach pełnych narkotycznych uniesień, nie poddałem się.

Moja dzisiejsza determinacja i chęć walki były chyba skutkiem wczorajszego wieczoru, gdzie rozlała się absolutnie cała szala absurdów, niedorzeczności i okropieństw, i która była jak gdyby kubłem zimnej wody. W końcu wystarczyła jedna noc, po której następnego dnia prawie zmiotłem z powierzchni ziemi swój pokój, aby już nigdy więcej nie patrzeć na rzeczy przypominające mi o uzależnieniu, narkotykach oraz wszelkich przykrościach z nimi związanych. Potrzebowałem jednej nocy, żeby uświadomić sobie, że to wszystko zaszło za daleko i krzywdziłem tylko najbliższe mi osoby. Alanna, moje najdroższe serce, które przede wszystkim nie zasługiwało na to cierpienie, była tego chyba zapalnikiem. Spojrzawszy na zdobione ręce krzywdą w postaci zadrapań i ran, których pamięć będzie jedynie gorzkim rozczarowaniem, zrozumiałem, iż nasza największa kłótnia była moją największą motywacją; nie mogliśmy doprowadzać do tego, do czego zmierzaliśmy. Ja za wszelką cenę nie mogłem. 

Powiedzieliśmy sobie za dużo przykrych i okropnych słów, dopuściliśmy się czynów, których wspomnienie przyprawiało o mdłości i zawrót głowy, ale za najgorszą porażkę możemy uznać towarzyszące nam wtedy myśli i emocje – nienawiść; tak wielka, tak silna, i pogarda; tak mocna, tak intensywna. Dzierżyliśmy miecze, niestety celując je prosto w swoje serca. Chyba potrzebowałem tej zmiany, tej zmiany dla niej i wszystkiego, co wyszłoby na dobre. I tak skrupulatnie posprzątawszy każdy kąt moich czterech szarych ścian, wzbierało mnie na wymioty – tego było za wiele, zbyt wiele, abym nie zauważył, jak bardzo narkotyki przejęły kontrolę nad moim życiem, jak żyły moim życiem. Przerażające, jaki byłem ślepy na wszystko dokoła. I zaskakujące, że jeszcze nikt z rodziny nie zauważył, jaki mam wielki problem. 

No chyba, że tata, któremu beznadziejnie nawijałem makaron na uszy. Być może czuł całym sobą; w żyłach; w sercu; podświadomie, że dzieją się ze mną rzeczy, których za żadne skarby rodzic nie chciałby spotkać u dziecka. Być może nie miał odwagi wywrócić mojego pokoju do góry nogami i znaleźć dostateczny dowód, aby skonfrontować go ze mną; bo być może nie był w stanie tego zaakceptować, po prostu nie chcieć dopuścić do siebie tej myśli, że ja mogę mieć poważne problemy z narkotykami. Ale może to i lepiej, że nie otwieraliśmy tej puszki Pandory; byłem pewien, że mogę poradzę sobie z tym sam bez informowania ich o moim drobnym kłopocie. 

Czułem się, jakbym wrzucił do czarnego kosza na śmieci większą część swojego życia. Czułem strach – co teraz, co potem? – i wprawdzie czułem ogromny lęk przed następnymi tygodniami, ale nie wahałem się. Czułem rozpierającą dumę, jak gdybym zdobył największy szczyt świata. Niby nieosiągalne, ale naprawdę to zrobiłem; w końcu to zrobiłem i odciąłem się od wszelkiego zła, które doszczętnie mnie zatruwało. Wyszedłem z pokoju, w ręce trzymając jakby zbrodnię doskonałą i skierowałem się do frontowych drzwi. Co zaskakujące i niespodziewane, zastałem rodziców w pełni sił już pierwszego dnia nowego roku krzątających się po pomieszczeniach jakby mieli zaraz otwierać muzeum. Kręcili się to tu, to tam, sprzątając bajzel po nocnej gorączce. Nie umknęło im ze zdziwieniem spostrzec też mnie o tak wczesnej godzinie, ponieważ w zwyczaju miałem ten pierwszy dzień przespać jak za lata ciągłego czuwania. 

— Skarbie, to ty nie śpisz? — zapytała, w biegu spojrzawszy w moim kierunku. Zanim mogłem coś powiedzieć, dodała: — Gdzieś się wybierasz? Och, jak wychodzisz, to wyrzuć też te śmieci! 

I podeszła do mnie, w rękach trzymając kilka worków; podeszła jak tykająca bomba, która zaraz wybuchnie jednymi z najgorszych emocji, jakie mógłbym odczuć na skórze, na duszy. Zaparło mi dech w piersi, mięśnie napięły się stalowo, a ręka zacisnęła kurczowo wokół skarbu z diabelską tajemnicą w środku. Myślałem, że mama odkryje zaraz całkowitą prawdę, którą skrywałem teraz jedynie w worku na śmieci. Pot jak gorąca krew ściekał mi po skroni; byłem gotowy na konfrontacje. Mijały sekundy, śmiertelnie dłużące się sekundy jak wieczność. W końcu mama położyła torby obok i minąwszy mnie, uśmiechnęła się.

A ja myślałem, że wypuszczę z ust powietrze trzymane tam prawie całe życie. Wyszedłem na zewnątrz, momentalnie czując, jak kamień spadł mi z serca. Upiekło mi się, to niesamowite, jak bardzo mi się upiekło. Wyrzuciłem wszystkie worki na śmieci, włącznie z moim, do kubła przed domem i pognałem przed siebie. Radosny, szczęśliwy, tak mocno tchnięty działaniem i motywacją; przecież w końcu to zrobiłem, rany, czy to nie powód do kolejnego świętowania? Było co! Tak bardzo było co, o Boże. Miałem mnóstwo siły i energii (nawet po wydarzeniach z nocy), miałem ogromną chęć zmiany siebie – przede wszystkim siebie. Dzisiejszego pięknego poranka, gdzie niebo było niebieskie, a słońce grzało zmarznięte policzki i roztapiało białe powierzchnie śniegu, pierwszy raz nie pomyślałem o smutnych rzeczach, o sobie jako o czymś złym albo o przeszłości, która wprowadzała mnie stan melancholii. 

Uniesiony świetnym humorem, pomogłem starszej pani o lasce przejść na drugą stronę jezdni, dzieciom w sąsiedztwie podałem piłkę, która wypadła zza płotu, a nawet odśnieżyłem chodnik panu Bagge, który wraz z jamnikiem walczył z białą zaspą. Starzec niemal się poślizgnął z wrażenia, rzucając w moim kierunku zaszokowane spojrzenie. Mimo łączącej nas przeszłości przeplatanej różnymi (niekoniecznie dobrymi) sytuacjami, podziękował mi i życzył dobrego roku. Odpowiedziałem radośnie, że ten rok będzie dobry i dla niego, jeśli przestanie tak marudzić. Kazał mi spieprzać. 

Popędziłem prosto do domu oznaczonego numerem trzynaście, chyba pechowym dla wielu wierzących w przesądy szurniętych ludzi, wówczas dla mnie był to jedyny w swoim rodzaju najszczęśliwszy numer na świecie. Żaden inny na samą myśl nie przynosił mi tylu emocji co właśnie on. Kiedy zapukałem do drzwi, otworzył mi tata Alanny, którego szczerze zaskoczyła moja tak wczesna wizyta. 

— Sebastian? — zapytał, spoglądając na zegarek na nadgarstku. Spostrzegłem na jego dłoni mały opatrunek i widok ten momentalnie zalał mnie nieprzyjemnymi wspomnieniami. — Jest dziesiąta rano... nowy rok... stało się coś? — zagadał z lekkim wahaniem w głosie. 

— Przepraszam, j-ja tylko do Alanny...

— Jasne, wchodź — powiedział, przepuszczając mnie w drzwiach. — Tylko nasza śpiąca królewna jeszcze kima, a do mnie na pewno nie przyszedłeś — dodał, wtrącając jeszcze: — No chyba, że jednak? Uprzedzam, że nie całuję ani nie przytulam.

Zaśmialiśmy się; bardzo lubiłem jej tatę i jego żarty, często odnajdując w nich Alanne, która potrafiła również walnąć śmieszne riposty. Kiedy chwilę potem nawiązaliśmy jeszcze krótką rozmowę, z piętra zawołała wcześniej wspomniana śpiąca królewna: 

— Ja nie śpię!

Moje serce zabiło, a ciało jak gdyby oderwało się od ziemi. Pożegnałem się z panem Clooney, po czym prowadzony nicią miłości poszedłem do Alanny, dusząc w sobie ogrom emocji, których ujście pragnęło odnaleźć w jej ramionach. Nie wiem dlaczego, ale nieśmiało zapukałem do drzwi i wszedłem dopiero wtedy, gdy Alanna odpowiedziała coś pod nosem. Na wejściu zaatakował mnie jej słodki zapach, który owładnął moją duszę jakby kwiatami. Na krótką chwilę zamroczyły mnie uczucia nie z tej planety; a galaktyka, na której się właśnie znalazłem, miała jej imię. Alanna stała na środku pomieszczenia w swojej słodkiej, wełnianej białej piżamie, z rozpuszczonymi włosami opadającymi na ramiona. Patrzyła w moim kierunku trochę zaspana, ale uśmiechnięta i lekko zaskoczona obecnością.

— Hej — przywitała się. 

Podeszła do mnie, uwieszając ręce na szyi. Po moim ciele, gorącym jak żelazko, przeszedł elektryzujący dreszcz. Zamknęliśmy się w czułym uścisku; zamknęliśmy we własnym świecie i zapomnieliśmy o reszcie, która gdzieś tam egzystowała po swojej drodze. Schowałem twarz w zagłębieniu jej szyi, czując falę podniecenia wskutek jej ciepłej skóry, zapachu jak wiosenny bez czy też z powodu bliskości tak miłej, tak przyjemnej jak żadna inna rzecz na świecie. Wiedziałem, że chwila ta była jak błogosławieństwo; coś niezwykłego i cennego. Odsunęliśmy się, obdarowując usta krótkim, aczkolwiek pełnym miłości pocałunkiem, który paraliżował nasze ciała i dusze potężnymi emocjami, jakie mogły łączyć dwoje zakochanych ludzi; to niekiedy nazywano magią. Usiedliśmy na materacu, na którym w międzyczasie Goofy, upojony jeszcze snem, rozciągał łapy po niechlujnie rozwalonej białej pościeli. 

— Coś się stało? — zapytała Alanna, zaskoczona moją wizytą. — Wszystko w porządku? 

— Tak, tak, wszystko w porządku — uspokajałem ją — tylko... tylko... Jak ty się czujesz? — zapytałem, zagadując najpierw. 

— Dziwnie — odpowiedziała słabo. 

Między nami zapadła cisza i była to ta cisza, która niestety ubrała nas oboje w skrępowanie i wstyd. Trzymaliśmy się za ręce, które nosiły wspomnienia z wczorajszej gorączki wieczora i którego myśl automatycznie wprowadzała przygnębiający nastrój; a żal wciąż pozostawił po sobie gorzki posmak na ustach i nieprzyjemne drżenie na plecach. Splataliśmy między sobą palce, które jeszcze w nocy zrodziły tyle nienawiści i krzywdy. Gardziłem wszystkim, co wczoraj doprowadziło tylko do cierpienia, do utraty zmysłów i kontroli wobec osoby, którą kochałem najmocniej na świecie, i to wszystko musiało w końcu zdecydowanie zniknąć. Byliśmy nadal jakby oszołomieni, że to stało się naprawdę, że to miało miejsce, może jakby to złudzenie i głupi sen, który wprowadził pewien mętlik w głowie; a jednak mieliśmy namacalny dowód w postaci ran i zadrapań na rękach oraz zawstydzających wspomnień dzisiejszej nocy. I mimo sytuacji, która ukazała jak gdyby dwie różne twarze, wciąż kochaliśmy się ponad wszelkie okropieństwa. Pocałowałem rękę Alanny. 

— Jakbym miała kaca, ale jednak nie. Trochę kręci mi się w głowie, ale znośnie. Może nawet nie jestem głodna, nie wiem. Czuję, że jestem blada jak ściana i boję się pokazać ojcu. Jestem, prawda? — odezwała się, spojrzawszy na mnie lękliwie.

Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że nie chodziło o to, ale jakoś tak ten wstyd niby kłujące kolca róży otoczył nas z każdej strony i nie chciał pozwolić poruszyć tak wrażliwego tematu, który jednak cisnął potok słów na usta. 

— Nie... może trochę — odpowiedziałem. — Ale ładnie wyglądasz — dodałem.

Uśmiechnęła się. Jeszcze chwilę pozostaliśmy w milczeniu, przeplatając między sobą palce, po czym – nie wytrzymując ciśnienia wyrzutów sumienia – rzuciłem całym sercem: 

— Przepraszam.

Alanna popatrzyła na mnie baśniowym spojrzeniem pełnym poruszenia. 

— Przepraszam za wczoraj, za ten wieczór... o rany, nie wiem, co się stało, co we mnie wstąpiło, ale cię najmocniej przepraszam. To się nigdy nie powtórzy, Al, nigdy, obiecuję — pocałowałem jej rękę. — Nigdy. I wiesz co? Przyszedłem tu właśnie po to, żeby ci to udowodnić, pokazać. Posprzątałem pokój i wyrzuciłem cały sprzęt – rzucam to kurewstwo w cholerę, rzucam. Koniec z tym, obiecuję, że to już koniec. Od dzisiaj zaczynam naprawiać wszystko, co zniszczyłem. Koniec z narkotykami, z tym gównem i wszystkim, co z nim związane, koniec. Jestem przygotowany na zmianę i ostro się za siebie biorę, zobaczysz. Przysięgam, Al, ja już nie pieprzę. Chcę z tym skończysz raz na zawsze! Naprawdę nie pieprzę, przysięgam na życie moich rodziców, na nas! — zalała mnie fala rozemocjonowania. — Wstałem dzisiaj gotowy na zmiany; przecież nawet posprzątałem pokój i wyrzuciłem cały sprzęt, hej, czy to nie coś? No powiedz, no! Ja już naprawdę mam dosyć tego gówna, to-to całkowicie zniszczyło mi życie, t-to zrobiło ze mnie kogoś, kim nie jestem! O Boże, mam dosyć życia w tej skórze! — popłakałem się. Wpadłem w jej ciepłe ramiona, zalewając się morzem słonych łez. — Jeszcze ten wieczór... po prostu chcę się zmienić... chcę, żeby było już dobrze... żeby było jak dawniej.

Alanna przytuliła mnie mocno, otaczając czułością, której dotyk był tak samo piękny jak jej oczy, jak szczera i głęboka namiętność płynąca prosto z kaskad ów baśniowego spojrzenia. Ciepło jej ramion jakby zabierało ze mnie trwogę, w której trwałem od zmierzchu aż do świtu i nie umiałem uciec od tychże cierpień, zaś jej wystarczyło mnie tylko przytulić, a niszczyła ten okrutnie płonący w moim wnętrzu mrok. Uspokajała mnie głosem jak anioł, koiła drobnymi pocałunkami składanymi w głowę i czoło, a następnie dodawała sił, mówiąc, że we mnie wierzy i jest ze mną; nie opuści. Po upływie kilku chwil, kiedy w końcu doszedłem do siebie, odsunąłem się, starłem katar i łzy, dodałem: 

— Wiem, że się źle czujesz — powiedziałem, lekko ją zdumiewając. — Pamiętam, co mi mówiłaś, Al, pamiętam to wszystko na imprezie. Wiem, że jest ci ciężko, ale obiecuję, że już niedługo będzie dobrze, przysięgam — pocałowałem jej rękę. — Daj mi trochę czasu, wezmę się za siebie i ogarnę to wszystko, zobaczysz. 

— Skup się na sobie, Sebastian — odpowiedziała z wyrozumiałością. — Jestem pewna, że potrzebujesz pomocy bardziej niż ja. 

— O Boże, wiecznie to samo! — wkurzyłem się. — Zawsze tylko skupiasz się na innych, ale nigdy na sobie! Tym razem to ja chcę ci pomóc, ale potrzebuję czasu. Daj mi kilka tygodni, a potem wszystko wróci do normalności, obiecuję. Przysięgam, że to już koniec. Naprawdę to koniec.

— Sebastian... — powiedziała, patrząc w moim kierunku lekko zmieszana. — Może... może chciałbyś, żebym umówiła cię do mojego terapeuty? 

— Nie! — jeszcze bardziej wytrąciła mnie z równowagi. Wstałem, rozdrażniony. — Nigdzie z nikim nie będę o niczym rozmawiał, zapomnij — rzuciłem. — Poradzę sobie sam, ale proszę, daj mi kilka tygodni. 

— A co, jeśli nie dasz rady? Jeśli znowu weźmiesz? — zapytała, wstając tuż za mną.

— Nie wezmę! — krzyknąłem.

Alanna zastygła w bezruchu, lekko nastraszając ramiona. Oddychałem ciężko i wraz z tym oddechem nagle dotarło do mnie, iż znów to zrobiłem – znów przemówiła przeze mnie okrutność, której tak srogo się wystrzegałem. Frustracja w związku z tym tematem była na tyle wysoce silna, że nawet wszelkie chęci pomocy ze strony Alanny były tłumione moją wulkaniczną wściekłością; wybuch był związany ze wszystkim, co związane z narkotykami. Nie potrafiłem udźwignąć wagi tejże sprawy na własnych barkach, mimo że próbowałem aż do utraty sił. Przyszedłem tu pełen energii, zmotywowany i natchniony działaniem oraz zmianą na lepsze jutro, tymczasem nie umiałem nawet spokojnie rozmawiać z dziewczyną, która chciała tylko dobrze. I kiedy tak stała pogrążona w przejmującym smutku, a ja nie radziłem sobie z własnymi emocjami, Alanna w nadzwyczajnym swym ruchu, jaki mógł zrobić jedynie anioł, podeszła i mnie przytuliła. Wpadłem w jej ramiona całym sobą, całą duszą i wszystkim, co jeszcze posiadałem, i się popłakałem. 

— Wierzę, Sebastian, wierzę, że ci się w końcu uda. Jestem z tobą i nigdy cię nie zostawię, przenigdy. Tylko proszę cię, może nawet błagam, żebyś nie podchodził do tego tak krytycznie i stanowczo, bo może się to źle skończyć... 

Może miała rację, może nie powinienem był rzucać się na głęboką wodę w momencie, kiedy nie umiałem w niej jeszcze dobrze pływać; ale chęć zakończenia takiego nędznego życia była nader istotniejsza, toteż po wyjściu długo nie myślałem o jej słowach. Może rzeczywiście na uwadze mógłbym mieć możliwe (katastrofalne) skutki tak nagłego odstawienia, ale nie chciałem o tym myśleć – stąd też biegłem z mrożącym w żyłach krew pędem wiatru, który zanosił mnie prosto do wysoko osadzonego nad ziemią domku na drzewie. A tam, właśnie tam, zagnieździwszy się w środku dziupli, cierpliwie czekałem na najlepszego przyjaciela, Adama. 

Byłem szczęśliwy, bo naprawdę w końcu uczyniłem krok do przodu. I optymistyczny, bo naprawdę wierzyłem, że mi się tym razem uda. Radosny, podekscytowany, zmotywowany... wszystko naraz, ale gdzieś tam w głębi serca odzywało się lękliwe spojrzenie na nadchodzące tygodnie. Nie chciałem udawać, że się nie boję – a bałem się strasznie następnych godzin i dni, ponieważ to właśnie od nich zależało moje istnienie; czułem, że porażka może okazać się gwoździem do trumny. Usiadłszy tak na zimnej drewnianej podłodze i ostrzygłszy scyzorykiem patyk – w oczekiwaniu na przyjaciela – myślałem o tak dużej ilości rzeczy, że tylko podsycałem coraz to większy ogień determinacji, jakbym może chciał się chwycić gwiazd albo uczynić niemożliwe możliwym. Przeszło mi nawet przez myśl, żeby napisać o tym piosenkę, wiersz czy książkę.

I tak oddając się słodkim myślom, w końcu usłyszałem skrzypiący śnieg pod czyimiś stopami; a właścicielem ich był kędzierzawy, który bujną czuprynę trzymał pod wełnianą czapką w renifery. Ucieszyłem się, od razu otwierając mu drewniane drzwiczki. Adam na wejściu głośno wyrzucił z siebie coś, co mnie tylko dotychczas cisnęło się na usta: 

— Ale piździ, ja pierdolę — powiedział marudnie.

— Jak sam skurwysyn — odpowiedziałem w aprobacie.

Usiadł na krześle, pocierając między sobą zimne ręce. Zaczął zrzędzić na pogodę, na śnieg i mróz, a potem mówił, że w końcu musi zrobić prawko. Adam niezupełnie wiedział, po co go tu ściągnąłem, ale czuł, że mimo dokuczliwego kaca to spotkanie było bardzo ważne. Traktował to chyba zbyt poważnie, bo – jak na niego – zaczął się stresować. Tymczasem mnie szczęśliwie biło serce na myśl o jego historii z Andy oraz tym, jakie wieści mam mu do opowiedzenia.

— Widzisz, bo gdybym miał te prawko, to może wytrzasnąłbym jakiegoś japońca i jeździlibyśmy całą noc, a tak, to mogę się tylko tłuc tym rzęchem z domu do szkoły i z powrotem. 

— To zrób prawko — odpowiedziałem, niewzruszony.

— Próbuję! — rzucił, zaskakując mnie.

— Próbowałeś już? Kiedy? Stary, nic nie mówiłeś!

Adama policzki oblał rumieniec; chłopak poczuł się zakłopotany.

— No co? No mów, no! — umierałem z ciekawości. 

— Nie, bo będziesz się śmiał...

— Nie będę! Mów! 

— Byłem jakiś czas temu... i oblałem... bo... bo...

— No mów, no! 

— Bo nie zapiąłem pasów, okej! 

Popatrzył na mnie, zarumieniony i skompromitowany. Nie minęła chwila, a wybuchliśmy śmiechem. Nie mogłem w to uwierzyć, że ktoś taki jak on mógł to zrobić – to znaczy w jego przypadku wszystko było możliwe, ale teraz przeszedł samego siebie. Śmialiśmy się do rozpuku, prawie wybudzając z głębokiego snu zwierzęta w lesie.

— Koleś, jak to możliwe? Przecież ty jeździsz autem, robisz to prawie codziennie! — nie dowierzałem.

— Nie wiem, to ten stres i w ogóle, nie wiem! Jak wsiadłem do samochodu, to myślałem, że zawału dostanę; jeszcze oceniał mnie jakiś stary pryk, konserwatywa i kiedy mnie zobaczył, to już myślałem, że mnie odprawi z kwitkiem. Wziął i jeszcze powiedział, żebym na następny raz przyszedł trzeźwy. Myślałem, że oszaleję!

Zaśmialiśmy się, po czym uspokoiwszy emocje, zaczęliśmy rozmawiać o sylwestrowej nocy, a potem przyszłości. Adam przeprosił za swoje zachowanie; bo w tamtej chwili myślał, że straci najlepszego przyjaciela na rzecz Ethana, Ethana, którego wspólnie niejednokrotnie tłukliśmy na szkolnym korytarzu. Mimo wszystko widok nas śpiewających był niewiarygodnie zajebisty. Oczywiście nie obyło się bez pytania, dlaczego tak odwalałem z Alanną. Sparaliżowany stresem rzuciłem, że się pożarliśmy o głupoty czy coś w tym stylu (nawet nie byłem w stanie mu przyznać się, że ćpaliśmy w kiblu). Powiedział, żebyśmy już nigdy więcej tak nie robili, bo czuł się między młotem a kowadłem. Obiecałem, że nie będziemy.

Opowiedział też o zmianach na nowy rok, na przykład rzucenie fajek, ograniczenie wszelkich używek i pójście na siłownie. Mówił, jak bardzo chciałby się ogarnąć, wziąć za siebie, w końcu zmienić te cholerne życie. Na moje usta cisnęło się wiele, wiele rzeczy, ale nawet nie wiedziałem, od których zacząć; stąd też tylko słuchałem z uszami wielkimi jak słoń, oczami lśniącymi od iskier i uśmiechem tak szerokim jak morze, bo po prostu identyfikowałem się z każdym jego słowem. Podzielałem z nim absolutnie wszystko, nawet nadzieję na przyszłość, która tliła się w jego duszy jak pochodnia. 

— Chyba wiesz, co chciałbym jeszcze usłyszeć? — zapytałem. 

Uśmiechnął się.

— Pamiętasz, jak przyjechała kiedyś policja na skatepark i uciekliśmy? Jak znalazłem się z Amandą sam na sam? Jak ci następnego dnia powiedziałem, że mnie pocałowała? — skinąłem głową. — No... to wszystko zaczęło się od tamtego momentu. 

I opowiedział, jak od tamtej chwili stali się sobie bliscy. Jego relacja z Amandą równocześnie nabierała romantycznego tempa wraz z moją i Alanny, dlatego też pożerały go ogromne wyrzuty sumienia, gdy dowiedział się o nas. 

— Wiesz, trochę się pogubiłem w tym wszystkim. Na początku byłem rozdrażniony świadomością, że możecie coś ten-tego, dlatego tak nerwowo reagowałem — mówił, a ja uważnie słuchałem. — Po prostu czułem się z tym dziwnie i nie mogłem tego zaakceptować, może też bałem się, że zostanę odstawiony na drugi bok; może właśnie ta zazdrość mnie dobijała, nie wiem. Dopiero potem zdałem sobie sprawę, że przecież robię dokładnie to samo za twoimi plecami, na dodatek z Amandą, dziwne, nie? — parsknął, trochę w poczuciu winy. — Tak bardzo zapędziłem się w tym, żeby was pilnować, że zapomniałem o tym, co sam wyprawiam... Dlatego milczałem, bo było mi wstyd. Oboje milczeliśmy, chociaż Andy miała już dość tego ukrywania się; chciała ci bardzo powiedzieć, ale prosiłem ją, żeby jeszcze nie mówiła, sam nie wiem dlaczego. Stary, próbowałem kilka razy, ale... ale, kurwa, nie przechodziło mi to przez gardło. Przepraszam... naprawdę przepraszam — powiedział.

— Nie masz za co — odparłem szczerze. — Rozumiem to bardziej, niż ci się wydaje. 

— I-i wiesz, jeszcze... — dokończył. — jeszcze Andy, jak się dowiedziała w trakcie tego wszystkiego o dragach... No, wtedy prawie zerwaliśmy — oznajmił, widocznie tym tknięty. Przypomniałem sobie słowa Alanny, gdy opowiedziała mi, jak w pewnym momencie Adam był rozdarty między mną a Amandą; słuchałem go uważnie, choć niekoniecznie drążyłem temat. Zresztą widziałem po nim, że niewiele z tego okresu chciał mówić. — To był kurewsko ciężki czas... Kurczę, bo gdyby nie ta forsa z tego, to byśmy w ogóle w tym nie siedzieli. No i wiesz, bo pewnie się zastanawiasz... może to było głupie, ale chciałem mieć kasę na naszą przyszłość. Na moją i Andy.

Jego słowa chwyciły mnie za serce.

— Niepotrzebnie w ten sposób, wiem, ale... kurczę, no zapędziłem się, wiem... — zamilkł na chwilę, po czym dodał smętnie: — Teraz to gówno ciągnie się za nami...

Chciałem powiedzieć, że nie, że przecież wszystko jest w porządku; że mamy to za sobą i w ogóle, ale to nie była prawda. Adam o tym wiedział, że to nie była prawda. Czuliśmy tę przeszłość wśród nas, która jak gdyby ciągle pozostała uwieszona na naszych ramionach. W najzwyklejszych momentach przypominała o sobie; dawała znać, że jest z nami. Ale chyba najważniejsze było to, że walczyliśmy, tak, to było najważniejsze. Powoli, małymi krokami (a przede wszystkim wytrwale) pozbywaliśmy się wszelkich toksyn i wierzyłem, że nim się obejrzymy, będziemy z powrotem mogli cieszyć się słońcem. Uśmiechnąłem się do Adama, a on do mnie; jak gdyby właśnie usłyszał moje myśli, po czym wspólnie rozmarzyliśmy się o wielkiej przyszłości. Powiedział, że jeszcze przed snem posłuchał mojej muzyki i jest pewny, że świat stoi przede mną otworem. Następnie strzelaliśmy do wiewiórek, których jednak nie dosięgła ani jedna  nasza kula; i pomyślałem wtedy, że nad każdą z nich czuwała Alanna.


~*~


Wróciłem do domu, wciąż radosny i natchniony siłą motywacji. W moich myślach szalały słowa Adama, które jeszcze bardziej pchnęły mnie do działania w kierunku zmiany – a może siłownia, może właśnie w tym odnajdę zalążek endorfiny? Po rozmowie z nim zacząłem starać się odnajdywać nowe życie w rzeczach, które dotychczas były dla mnie nieosiągalne. No bo przecież ja i siłownia? Jeszcze kilka dni temu w głowie nie mieściły mi się takie drastyczne środki, a teraz wyobrażenie o nich napawało mnie szczęściem; bo przecież w zdrowym ciele zdrowy duch. Pierwszą rzeczą, którą chciałem zrobić po powrocie, to rozpisanie planu następnych dni i trzymanie się tego harmonogramu nawet wtedy, gdyby miał mnie zalać śmiercionośny grad. Wiedziałem, że jeśli to przetrwam, to będę na tyle silny, aby pomóc Alannie (a myślałem o niej sporo, czasami ot, tak po prostu, bo myśl o niej sprawiała wewnątrz mnie miłe uczucie). Chciałem uwolnić ją od tej beznadziejnej choroby, jaką jest depresja.

Jak co dzień ściągnąłem zaśnieżone obuwie, a potem puchową kurtkę wraz z czapką i szalikiem, po czym pobudzony próbowałem udać się do pokoju i działać, nie tracąc ani kropli cennego czasu, niestety moje podniecenie ostudziło wołanie w salonie. Zatrzymawszy się w progu pomieszczenia, spostrzegłem rodziców i siostrę w obecności dziadków. Radosnych, rozgadanych i jakby oczekujących mnie niby to wisienkę na torcie. Niechętnie usiadłem na fotelu o miękkim i głębokim siedzisku, zarumieniwszy się pod falą ich pytań. Czy to o Alanne, szkołę, czy plany na przyszłość – nie czułem się pewnie opowiadać im prawdę; gadałem zdawkowo i niewiele. Dziwne, że takie sprawy wolałem mówić przyjaciołom niżeli rodzinie. 

— I co, jak się czujesz? Wszystko u ciebie w porządku? — zapytał dziadek Alan.

— Tak, jest dobrze, wszystko w porządku — odpowiedziałem od razu.

I miałem tylko nadzieję, że temat ucichnie. Myślałem o robocie, jak gdybym miał dostać za to grube pieniądze albo jeszcze bogatsze wartości. W ferworze rozmów między członkami rodziny siedziałem lekko zgaszony, choć tłumiący w sobie wulkan dużej energii. Oddawałem serdeczny uśmiech, kiedy ktoś do mnie się uśmiechnął; skromnie dziękowałem za komplementy; śmiałem się, kiedy wszyscy się śmiali; i co najważniejsze, to próbowałem udawać, że wszystko to mnie szczerze obchodzi. Byłem gdzieś indziej, ale niestety los chciał, żebym udawał obecność tutaj. I to nie tak, że się źle czułem – nie. Po prostu zależało mi na rzeczach bardziej istotniejszych na ten moment, niż spędzanie nużącego czasu z rodziną. I to nie tak, że nie chciałem z nimi spędzać czasu, tylko po prostu... no po prostu-

— A ty dokąd? — zapytała ciekawsko mama z uśmiechem, skinąwszy w moim kierunku. Siedziała obok Jade, która ukradkiem dokarmiała przekąskami Maxa. 

Chciałem powiedzieć, że do pokoju, że było miło i takie tam, ale spojrzawszy na wszystkie twarze zwrócone na mnie; na wesołe świetliki w oczach; na wymalowaną radość na ustach; na płynący humor w słowach każdego po kolei; nie miałem serca odwrócić się plecami i zostawić tak rodziny, nie miałem serca:

— J-ja... idę... idę... po sok! Zaraz wrócę. 

Wydukałem pospiesznie jakieś randomowe zdanie, po czym przeszedłem do kuchni i rzeczywiście wziąłem ten nieszczęsny sok z lodówki. Napiłem się, jednak po trzecim łyku wezbrało mnie na wymioty. Prawie umarłem (dosłownie), próbując wyjść z tego cało. Nagle usłyszałem głos za plecami, które wzdrygnęły się, przestraszone, jakby miały czego:

— Sebastian? — zapytała babcia Marnie.

Odwróciłem się, dostrzegając ją w obecności drugiej babci, babci Evy. Stanęły przede mną trochę czujnie, podejrzliwie; wzrok przeglądał mnie na wskroś. Prześwietlały mnie, jakbym właśnie stał się przeźroczysty, szklany – całkowicie nagi ze swoim życiem, którego scenariusz odczytywały linijka po linijce, odkrywając moje wszystkie tajemnice i myśli. A wszystko to przecież powinno znaleźć się w żelaznym zamknięciu. Przeszedł mnie tkliwy dreszcz zakłopotania, a zaraz potem poczułem się lekko, lekki jak pióro. Patrzyły na mnie przez krótką chwilę w ciszy, niezręcznej dla mnie ciszy pod ciężarem ich badawczego spojrzenia, po czym słowa jak tasak świsnęły nad moją głową:

— Czy na pewno z tobą wszystko w porządku? — zapytała łagodnie; w tle słyszeliśmy śmiech całej rodziny.

— Tak — odparłem, oparłszy ręce z tyłu. 

— Sebastian, nie podoba nam się to, jak wyglądasz — otwarcie powiedziała babcia Eva, krzyżując ręce pod biustem. — Odnosimy wrażenie, że coś się z tobą dzieję. 

I czułem się coraz lżej 

i lżej

— Sebastian, my bardzo... bardzo się o ciebie martwimy... i boimy się... że wpadłeś w złe towarzystwo... Czy aby na pewno z tobą wszystko w porządku? — spytała troskliwie babcia Marnie. 

Patrzyły na mnie i w oczach tych widziałem samego siebie – malutkiego, coraz mniejszego w świecie, w którym zresztą byłem jak ziarno piasku. Czułem, jak moja dusza uchodzi przez ręce i nogi, jak derealizacja uderza wprost do mojej świadomości. I kurczyłem się, tak bardzo kurczyłem pod presją ich zaledwie kilku pytań z niewiadomych mi przyczyn. Tak właściwie, to czy każda niewiadoma musi mieć rozwiązanie? Czy musiałem znaleźć odpowiedź na falę ciężkich emocji, które zalały mnie potem oraz buzującą krwią pod rozgrzaną skórą? Stało się to ot, tak po prostu i niespodziewanie (nieopanowanie), jednakże z uśmiechem patrzyłem na jedną i drugą, mówiąc po chwili: 

— Wszystko w porządku, dlaczego miałoby nie być? Ostatnie dni trochę stresu związanego ze szkołą — znalazłem szybką, idealną wymówkę — Ale ogólnie jest dobrze. Ach, słyszałyście może? Mam zamiar pójść na siłownię i zmienić to i owo. Wiecie, trochę zmian w życiu nie zaszkodzi; w końcu to pora się ogarnąć, co nie? Chciałbym ograniczyć głupoty, wiecie, trochę używek i w ogóle... Chciałbym może poczytać jakieś mądre książki, może Dostojewskiego albo-albo kogoś innego, nie wiem. Posprzątałem dzisiaj pokój, wyrzuciłem kilka śmieci i tak mi leci pierwszy dzień nowego roku, nieźle, co? Trzymajcie za mnie kciuki, bo na pewno się przyda. 

I poszedłem, wracając do rodziny, wracając z powrotem na swoje miejsce. Kiedy wylądowałem w miękkie i wygodne siedzisko fotela zdawało mi się, że rozpadłem się na tysiące małych kawałków. Odniosłem nawet wrażenie, że jakieś ostre fragmenty szalały pod moją skórą i w głowie, ścinając absolutnie wszystko po drodze. I chyba zareagowałem tak, bo właśnie zdałem sobie sprawę, że naprawdę stałem się przeźroczysty, szklany – że moje życie (a w szczególności jego tajemnice) stały się widoczne dla bliskich. Przestałem być sobą – przestałem być Sebastianem, którego radość z życia zarażała innych – stałem się Sebastianem, którego widok smucił i martwił. Na domiar złego bałem się, że co poniektórzy zaczęli czuć smród, który ciągnął się za mną przez ostatnie tygodnie. Mój stres związany z tym był aż głośny, ale jeszcze głośniejszy był śmiech; zaśmiałem się najgłośniej w pomieszczeniu, kiedy dziadek opowiedział (nie)śmieszny kawał.


~*~


Gorące światło żarówki wwiercało w moją duszę palącą dziurę, tymczasem palce jak ten najjaśniejszy płomień rozpalały potok słów, które spisywałem na kartce papieru, jak gdybym podpisywał pakt z diabłem i sprzedawał swoje jestestwo za odrobinę normalności – bo pragnąłem powrócić do tej normalności, gdzie smak był słodszy, a zapach przejrzysty. I trzymając tak mocno ten długopis w dłoni, i spisując tak zdeterminowanie moje myśli na papier, widziałem te światło na końcu tunelu, w którym pędziłem maszyną do nowego wspaniałego świata. Nie miało znaczenia, że ktoś mógł widzieć we mnie masę podejrzeń i nie miało znaczenia, że widziała to we mnie właśnie rodzina – liczyło się tylko to, że naprawdę chciałem się zmienić i nareszcie poczynałem ku temu kroki. Dzisiejszy wieczór był jednocześnie porządkiem i chaosem, był spokojem drzemiącym w moim sercu i burzą szalejącą w umyśle; ale opanowany siedziałem jak ten posąg przy biurku ze świecą nad głową, gramoląc kolorowymi kredkami ogień, prawdziwy i namacalny ogień na kartce papieru. Byłem porządkiem i chaosem, ale też byłem daleko stąd; gdzieś już trzeźwy, czysty i normalny. 

— Słuchasz mnie? Sebastian? — zapytała Alanna.

Jej anielski głos odezwał się w słuchawce telefonu. Wciąż pisałem, nieoderwany i skupiony na słowach gnieżdżących się w mojej głowie. W białej przepoconej koszulce, szarej bieliźnie oraz kolorowych kredkach w ręku czułem się, jakbym wspinał się po himalajskich górach i u szczytu ich wielkości natrafił na świętego graala, na tę upragnioną normalność, na myśl której moje serce biło, biło i biło. O Boże, jak ja chciałbym obudzić się jutro tak zwyczajnie, tak zwykle i bez żadnych zmartwień. 

— Halo? Jesteś tam?

— Jestem, jestem! — odparłem. 

— To może Francja? Austria? — pytała, podniecona. — Albo Tokio, hmm? Co ty na to? 

— Jak ty chcesz — odpowiedziałem, rzetelnie spisując następne plany.

— Mieliśmy razem wybrać... — nadąsała się dziecinnie. — W maju kończę osiemnastkę, to będziemy mogli latem gdzieś razem polecieć — wspomniała, snując dalej w obłokach: — Chciałabym coś innego niż tu, gdzie jestem. Chciałabym czegoś nowego, czegoś, czego jeszcze nie przeżyłam, Sebastian... Może Honolulu? 

— Zabiorę cię na Atlantydę.

— C-Co? A gdzie ta A-Atlamtynda? — zapytała całkowicie naturalnie i szczerze.

Uśmiechnąłem się.

— Gdzieś daleko stąd, gdzie na pewno jest inaczej.

I obiecałem jej, że zabiorę ją na Atlantydę, na nieodkryte tereny krainy wiecznego szczęścia. Kiedy skończyłem spisywać harmonogram, położyłem się do łóżka z telefonem przy uchu, z jej głosem jak słodka kołysanka tuląca do snu. Czułem pozytywne wibracje na myśl o jutrze, pojutrze i popojutrze, o następnych dniach pełnych wielkich zmian. Alanna pytała mnie, zaciekawiona, co napisałem, a ja opowiadałem jej o każdym aspekcie ze szczegółami, podekscytowany jak nigdy przedtem. To były banalne rzeczy (no bo pójście na siłownie i zdrowe odżywianie to podstawa, prawda?), ale w tej banalności widziałem jak gdyby antidotum na drodze do normalności. To wszystko wydawało się być na wagę złota – niby te denne, kiczowate i pospolite słowa mające jednak moc tak dużą, że szczerze zacząłem wierzyć w marzenia i to, co robię. Musiałem przede wszystkim nauczyć się dyscypliny, być konsekwentny wobec ustalonych zasad i silny wobec nadchodzących słabości; a czułem, że tych słabości przede mną wiele, a nawet więcej niż mogłem pojąć w moim małym móżdżku. I gdy tak właśnie opowiadałem Alannie moje przemyślenia, dziewczyna w pewnym momencie przerwała:

— Boje się... — odezwała się przygnębionym głosem. — Strasznie się o ciebie martwię, Sebastian.

— Dlaczego? — zapytałem, zaskoczony.

— Że będzie jeszcze gorzej — odpowiedziała — Rzucasz się na zbyt głęboką wodę i po prostu mam dziwne przeczucie, że to się nie uda... Wierzę w ciebie bardzo mocno, ale boję się, że znowu... że może znowu...

— Tym razem jest inaczej, czuję to — rzuciłem o mocno tętniącym sercu, zdeterminowany. Patrzyłem tępo w biały sufit nad głową, czując przez opuszki palców i stopy, że tym razem naprawdę jest inaczej. 


~*~


Jeszcze nigdy nie zdarzyło się w historii mojego istnienia, aby dzwoniący budzik był tak przyjemny jak śpiewające wróble w lipcowy poranek, jak chłodna bryza na rozgrzanej skórze, jak po prostu dzień zapowiadający tyle zmian i radości. Opuszczenie ciepłego łóżka z tak dobrym humorem było czymś niesamowitym; i to właśnie dla mnie, kiedy przez ostatnie długie tygodnie moje życie widziałem tylko w czarnych barwach. Z uśmiechem sięgnąłem po notatnik i zapisałem godzinę pobudki, starając się od dzisiaj czyniąc to już codziennie. Następne kroki były zresztą tymi krokami, które planowałem długimi nocami z głową pełną słodkich pomysłów – poranny rozruch i porządna toaleta. Chciałem być aktywny i czysty z samego rana, wierząc, iż to pomoże w czymkolwiek, co nazywałem powrotem do normalności. W toalecie zrobiłem takie czynności, o jakich jeszcze kilka dni temu nie śniłem robić, bo wprawdzie nie miałem siły poniekąd żyć. Dzisiaj ta siła była duża, aby nawet sięgnąć po golarkę i ściąć włosy. Ścięte owłosienie, które widziałem z coraz to większym nadmiarem w muszli klozetowej, zdawało się być dla mnie jakąś częścią mojej duszy; utratą jej wskutek pewnej przemiany. Zerwanie związku z przeszłością, odgrodzenie się od niej murem chińskim, zatopienie jej tam głęboko w wodzie, właśnie tam. Przemiana ta była nader istotniejsza, niż mógłby to ktokolwiek pojąć, słowo. I kiedy spojrzałem w swoje odbicie w lustrze, spojrzałem na swoje krótkie włosy – pojąłem, że to właśnie było to, co powinienem był już zrobić dawno temu. 

Stałem tak przez jakąś nieokreśloną chwilę, krzyżując jasne spojrzenie z człowiekiem po drugiej stronie zwierciadła. I patrząc tak w te niebieskie oczy, zacząłem dostrzegać w nich cząstkę dawnego Sebastiana Oliversa, tego pyskatego żartownisia z deskorolką w ręku i beztroskim duchem w środku. Uśmiech mimowolnie spłynął na moje usta, a wraz z nim kolejne ziarenko nadziei. Wytrzymam to, nie ma, kurwa, innej opcji! – powtarzałem. W końcu ten długi czas mijał, a ja nie wiedziałem, w co włożyć ręce, mimo że roboty było pełno (na pewno). Tak właściwie, to chciało mnie być pełno wszędzie w rzeczach, które niekoniecznie chciały, żebym się za nie zabrał. No ale cóż, w końcu musiałem zająć czymś ręce i myśli. Musiałem, nie było innej opcji. Wróciłem do pokoju, krzątając się w nim głównie bezcelowo, ale próbując podjąć się czegokolwiek, co mogłoby mnie odciągnąć od pewnych pokus, które jeszcze niedawno zatruwały moje życie. 

A tymi pokusami mogło być dosłownie wszystko, co przypominało mi piekło (nawet nie chciałem wymówić tej nazwy na ,,n''). Bo przechodziłem obok plecaka, a przecież w plecaku był sprzęt; przechodziłem obok biurka, a w biurku był metalowy pojemnik z forsą i folią; mijałem półki z książkami, za którymi pochowane były lufki, fifki i inne; a nawet szafa z ubraniami skrywała gdzieś głęboko bongo. Wbrew mnie mój wzrok automatycznie zerkał w te miejsca, mimo iż świadomość doskonale zdawała sobie sprawę, że te wszystkie rzeczy trafiły do kosza na śmieci; ale wbrew mnie to robił, jakby z cholernego przyzwyczajenia, nawyku, a może nadziei, że może, że może coś tam jeszcze... Zamknąłem garderobianą szafę, ubrawszy się w jeansy i dużą czarną bluzę z kapturem. Przeczuwałem, że ta walka będzie ciężka, ale nie spodziewałem się, że aż nadto uciążliwa i dotkliwa; bynajmniej w grę nie wchodziły żadne chwile słabości, absolutnie, ale czułem całym sobą, sercem i duszą, że jest potwornie ciężko. 

Stanąłem na środku pokoju, nagle, ni stąd, ni zowąd stanąwszy tak, objąłem się mocno. Zamknąłem oczy, momentalnie w zapadniętej czerni dostrzegając ten chaos, który boleśnie rozrywał moje wnętrze. Zadrżałem, wbijając palce. Nawet bluza, którą założyłem, przypominała mi narkotyki, przypominała i rozrywała mnie od środka. O Boże. Pragnąłem normalności, spokoju, tego, co było kiedyś i tyle; czy wymagałem za dużo? Myśli, które chwilę temu były przejrzyste jak woda, stały się bagnem czarnych wizji i scenariuszy – nie podołam, nie dam rady, nie uda mi się, poddam się! – zdania te boleśnie zalewały moją głowę, i krzyczały, i piszczały, i zdzierały ze mnie wszelką determinację oraz walkę, wgniatając mocno w ziemię. Miałem wrażenie, że tonę, że tonę i...

Niespodziewanie wyrwał mnie z bolesnego letargu dźwięk wiadomości z komputera. Zwróciłem spojrzenie w stronę pulpitu, ścierając krople łez z kąciku oczu – płakałem? Starłem rękawem katar i podszedłem ciekawsko do biurka, klikając w ikonkę wiadomości. Zastygłem w miejscu, czując ucisk w klatce piersiowej; moje serce, jak gdyby zatrzymało się na krótką chwilę, by po tej krótkiej chwili ruszyć gwałtownym galopem hen daleko stąd zabrawszy po drodze dusze. Bo właśnie przez ten moment poczułem jakby mnie nie było, odcięło i tyle świat mnie widział. Złapałem się krzesła, omal nie upadając razem z nim. Chciałem myśleć, że to sen, że to tylko głupiutki sen o spełnieniu głupiutkich marzeń, ale im dłużej patrzyłem na ekran, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że naprawdę napisał do mnie producent muzyczny

— Sebastian! — zawołała optymistycznie Jade, zjawiając się w moim pokoju. Weszła powoli, obserwując mnie uważnie. — Co robisz, hej? — zapytała, podchodząc z ciekawości. — Wszystko w porządku? 

Stałem bezruchu, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę; co się właśnie wydarzyło. Nachyliłem się nad ekranem i ściskając mocno w dłoni rękawy bluzy, czytałem wiadomość. Gniotłem w rękach przyjemny materiał, słysząc w uszach buzującą, gorącą krew i czując w płucach drżenie ciężkiego oddechu – o Boże, to się dzieję naprawdę, to naprawdę się dzieję! – dwa razy, nie, trzy razy, a nawet cztery i pięć czytałem słowo po słowie, wciąż czując jakbym był we śnie. Z wielką przyjemnością... o Boże, to naprawdę się dzieję... Po odsłuchaniu przesłanych kawałków i tekstów... O nie, Jade, trzymaj mnie! — wykrztusiłem z zapartym tchem w piersi. Chcielibyśmy zaprosić na rozmowę online dnia... oraz po omówieniu szczegółów nawiązać ewentualną współpracę z panem Silverem i wytwórnią muzyczną X... 

— O MÓJ BOŻE! — wykrzyczałem, kompletnie zaszokowany i podekscytowany. Odwróciłem się do Jade, złapałem moją młodszą siostrę za ramiona i potrząsnąłem z radości. — Odpisali mi! Odpisali mi, Jade, odpisali mi! — powtarzałem, wciąż nie mogąc w to uwierzyć. 

Bo to naprawdę nie mogła być prawda, to musiał być ten głupiutki sen! Jade wzięła i przeczytała uważnie wiadomość, po chwili dzieląc ze mną ogromną falę szczęścia. Jej szeroki uśmiech i szczerze świecące duże oczy utwierdziły mnie w przekonaniu, iż to naprawdę nie był sen, to była prawda. Mówiła coś do mnie, krzyczała w entuzjazmie i cieszyła się, ale całym sobą byłem gdzieś indziej; gdzieś daleko stąd i w końcu uchwyciwszy te marzenia w ręce, czułem, że byłem w stanie nawet sięgnąć gwiazd. Moje serce biło, biło mocno i żywo, tak bardzo żywo, a ciało, a ciało niespodziewanie nabierało z każdą chwilą rzymiańskiej siły; byłem prawie pewien, że mógłbym przenosić góry! Wziąłem małą Jade w objęcia i zakręciliśmy się, zatracając kompletnie w radości; zapierające poruszenie spowodowało, że mimowolnie napłynęły do moich oczu łzy, łzy szczęścia. 

— Powiem mamie! — oznajmiłem, zdecydowany. Jade patrzyła na mnie ze świetlikami w oczach i szerokim uśmiechem, skinąwszy głową w aprobacie. Ścisnęła swoje małe dłonie, patrząc na mnie z dumą. — O Boże, i tacie! Rany, powiem wszystkim, wszystkim! — krzyknąłem, podekscytowany. 

Prędko zeszliśmy na parter, gdzie mieliśmy nadzieję zastać rodziców. Byłem gotowy – to był właśnie ten moment, aby powiedzieć rodzicom o moim marzeniu, marzeniu, które się spełniło, o Boże, to naprawdę się działo! Czułem już całym sobą ich dumny wzrok, niesamowity smak chwały i dotyk docenienia; widziałem zresztą tą przyszłość, właśnie tą, w której w końcu są ze mnie zadowoleni. Byłem taki szczęśliwy i zachwycony, o rany! Wciąż nie mogłem w to uwierzyć, ale obecność Jade dodawała mi tak ogromnej otuchy, że chyba bez niej nie byłbym w stanie zrobić czegokolwiek. Byłem jej winny mnóstwo słodkości i zabawek. 

— Mamo! — krzyknąłem, zatrzymując się w korytarzu. Mama stała w kuchni, oparta o blat, zaś tata siedział na krześle. — Mamo, tato! 

Ale ich wyraz twarzy automatycznie powstrzymał mnie od wszystkiego. Spojrzałem na mamę i tatę, którzy zdawali się być otępieni, a choćby i załamani, a nawet wzburzeni gniewem. Od razu zacząłem się zastanawiać, czy czegoś nie zrobiłem, czy to przeze mnie? Jade tuż obok wołała radośnie, że mam coś ważnego do powiedzenia; zachęcała mnie, żebym mówił i w ogóle, ale ja stanąłem w bezruchu i obserwowałem, obserwowałem, aż w końcu dostrzegłem, co było przyczyną ich zachowania. Momentalnie rozlałem się po powierzchni, stałem się lekki, lekki jak pióro. Świat zaszumiał, a ciało rozpadło się na milion małych kawałków. 

ciemność

Zobaczyłem na kuchennym blacie czarny worek, ten worek, którego wczoraj pozbyłem się do głównego kosza na śmieci. Z każdą chwilą skręcało mnie coraz bardziej, bardziej i bardziej. Chciałem się czegoś złapać, ale dokoła nie było czego, chciałem się do kogoś przytulić, ale nie było do kogo. Mój umysł zaszedł burzliwą mgłą, a oczy straciły swój wyraz. Rozpadłem się, tak po prostu w mgnieniu oka przestałem istnieć. Dreszcze przeszywały mnie naraz lodem, a potem czymś gorącym; płonąłem żywym ogniem, by następnie doszczętnie skostnieć. Czas mijał, ale dla mnie zatrzymał się w tej jednej, jedynej najgorszej chwili mojego życia – bodaj ten cholerny worek na śmieci zniszczył mi absolutnie wszystko, co właśnie próbowałem budować. Z mych rąk została brutalnie wyszarpana nadzieja, a zaraz po niej wypadła przyszłość. Czy pozostało mi już jedynie się śmiać, czy płakać, czy może to i to?  

— Mamo? Tato? — zapytała pochmurnie Jade.

— Jade, do pokoju! Idź do pokoju, ale już! — krzyknęła mama.

— Ale-ale! — protestowała, rzucając w moim kierunku łzawe spojrzenie.

— Co to jest?! — mama potrząsnęła workiem, którego zawartość zagruchotała w przestrzeni moich myśli; najeżyłem się, słysząc ten tkliwy dźwięk znanych mi rzeczy w środku. — Odpowiadaj mi, co to jest, do cholery jasnej! Jade, do pokoju!

— Nie wiem — rzuciłem lekko, patrząc przed siebie, gdzieś tam, no, gdzieś na pewno. Powiedziałem to z pełną świadomością żałosności tych słów, które w żaden sposób nie ratowały mnie z sytuacji. Zresztą wszystko było mi jedno, absolutnie miałem wszystko gdzieś.

Przelotnie obejrzałem się za tatą, który siedział w grobowym milczeniu i wsparłszy brodę o rękę, patrzył jak zgaszony w jeden punkt przed sobą. Zdałem sobie sprawę, że jego nieobecność była spowodowana tym, iż próbował przełknąć rzeczywistość – bo już wcześniej podejrzewał, miał dziwne przeczucia, a nawet nakrył mnie ze sprzętem. Tylko najwidoczniej wcześniej nie chciał przyjąć do świadomości, że naprawdę ten problem istnieje, że jego własny syn zmaga się z uzależnieniem od narkotyków. Nie chciał spojrzeć prawdzie w oczy, po prostu nie potrafił sobie z tym poradzić. Czy miałem do niego o to żal? Ależ skąd. Miałem do niego żal właśnie teraz – ponieważ czułem się znowu przez niego ignorowany.

Chciałem płakać, ale nawet przed nimi bałem się tej chwili słabości.

— Nie wiesz, co to jest?! Nie wiesz, jak to się tu znalazło?! — wykrzyczała mama, kipiąc naraz wściekłością, gorzkim żalem i bezradnością. Była cała blada, oczy zaś zapłakane, a ręce drżące od emocji, które jak gdyby uchodziły z niej ze wszystkich stron świata. — Odpowiadaj mi natychmiast, Sebastian!

— O co chodzi? Co się stało, mamusiu, dlaczego tak krzyczysz? — wtrąciła płaczliwie Jade, niczego nieświadoma i jakże naiwna biegu wydarzeń. — S-Sebastian chce wam coś powiedzieć...

— Do pokoju mówiłam! Marsz do pokoju, Jade, ale już! — krzyknęła mama. — A ty w tej chwili masz mi wszystko powiedzieć! — zwróciła się w moim kierunku.

Chciałem rozpłynąć się w powietrzu, chciałem zniknąć raz na zawsze. Gdybym tylko wiedział, ile problemu narobi ten nieszczęsny worek, to bym go tu w ogóle nie wyrzucał – i czy ja właśnie chciałem uniknąć odpowiedzialności za własne czyny, zrzucając winę na głupi worek? Tak, właśnie tak było, ale miałem to kompletnie gdzieś. Gdyby nie on, to byśmy byli szczęśliwi, gdyby nie on, to rodzice by wiedzieli, bo gdyby nie on, to... Ścisnąłem mocno ręce, mocno a boleśnie, i wydarłem z gardła bezsilny krzyk, wylewając na wierzch stłumione wcześniej emocje. Rozpłakałem się, czując falę wstydu, upokorzenia i upodlenia, a zaraz potem wulkan wściekłości tak ostrej jak miecz, czując gorzki gniew jakby mnie skopano, czując tak potężny szał, jak gdybym miał zaraz za kogoś umrzeć. Chodziłem niespokojny tam i z powrotem, słysząc nad uchem rozhisteryzowany a burzliwy krzyk mamy, tuż obok płacz delikatnej Jade, a nawet szczekanie Maxa i krakanie Winstona. Tata wstał, próbując mnie uspokoić, zatrzymać, ale odpychałem go; nie chciałem, żeby ktokolwiek mnie dotykał. Obojętność otuliła mnie tak ciepło, że przestało mi zależeć na przyszłości – było mi wszystko jedno, wszystko straciłem. Chciałem, żeby było dobrze, starałem się, byłem pełen nadziei, ot – w mgnieniu oka roztrzaskało się całe moje życie. Chciałem, żeby rodzice mnie docenili, pochwalili, żeby w końcu byli ze mnie dumni, och, jak ja tego chciałem! Ale zawsze żyłem marzeniami, zawsze, na zawsze.

— Co chcesz wiedzieć, no co?! — wykrzyczałem, zrezygnowany. — Że masz syna ćpuna?!

Mama stanęła jakby właśnie wyzionęła ducha.

— Sebastian! — krzyknęła, zaszokowana.

— Tak, tak, tak, dokładnie tak! To chcesz usłyszeć?! Że jestem zwykłym ćpunem?! Po co miałem wam mówić, co, po co?! Po to, żebyś właśnie tak jak teraz wpadła w histerię i przeżywała to bardziej niż ja?! Sprawiasz tylko, że nic nie chcę ci mówić, nic! 

Płakałem, mówiąc to, i wściekałem się, żyjąc z tą świadomością.

— Jak możesz... — nie dowierzała, zakrywszy usta rękami. — To ja wyrywam sobie serce, żebyś miał wszystko, czego tylko chcesz, a ty... Czy byłam taką złą matką? Brakowało ci czegoś, Sebastian?!

— Mamo... tato... — płakała Jade, stojąc gdzieś nieopodal. — Sebastian, proszę, przestańcie... Proszę!

— Tak, oczywiście, rób z siebie ofiarę, rób! Jakbyś to ty tutaj cierpiała najbardziej! — krzyczałem. — Możecie widzieć we mnie zwykłego ćpuna, ale mam to gdzieś! Mam gdzieś, co kto o mnie pomyśli albo powie, mam to kompletnie gdzieś, bo ja wiem, co tutaj siedzi, ja wiem! — jak szaleniec wskazałem na swoją głowę. — I gdybyście okazali tylko odrobinę zainteresowania mną; to, czego chcę, co chcę robić i co kocham, to nie wstydziłbym się niczego! A tak, to przez pół życia znosiłem poczucie, że moje marzenia są głupie i powinienem zrezygnować, a najlepiej pójść za tym cholernym tłumem... ale nie! Dzisiaj utwierdziłem się w przekonaniu, iż moja walka nie poszła na marne, że zostałem doceniony, że właśnie chwytam to marzenie w ręce, a was jak zwykle stać tylko na potępienie mnie! Tak, mam ze sobą problem – jestem ćpunem, ale nie powinniście mnie potępiać! 

— O mój Boże, o Boże... — powtarzała mama, prawie tracąc równowagę. — Coś ty opowiadasz, dziecko drogie? — nie dowierzała. Rodzice stali naprzeciwko, kompletnie zaszokowani, ja zaś bez zastanowienia wylewałem frustrację i żal, które bezgranicznie tkwiły boleśnie w moim sercu jak igła. To była prawdziwa igła każdego dnia wbijająca się coraz głębiej, aż pozostawiwszy po sobie bliznę – na zawsze o sobie przypominała. Teraz zdawać by się mogło, że tu wcale nie chodziło o narkotyki, tylko coś jeszcze, jeszcze gorszego. 

— Przyszedłem tu tylko po to, żeby wam coś powiedzieć; coś, do czego od dawna się przymierzałem. Ale dlaczego tak późno? Dlaczego? Bo ciągle żyję w poczuciu, że nie podołam waszym oczekiwaniom – ,,ucz się'', ,,idź na studia'', ,,dobrze, jak ktoś przejmie rodzinny biznes'' – a zastanawialiście się, czy tego chcę?! W ogóle, czy przyszło wam do głowy, żeby zapytać, czego ja w końcu chcę?! A chciałem tylko, żebyście się mną zainteresowali, a najbardziej, to docenili; docenili to, co robię i chcę robić! Może nie byłem idealnym synem; byłem problematyczny, sprawiałem kłopoty i nie zawsze zachowywałem się dobrze, ale za nic w świecie nie odwróciłbym się do was plecami! Wciąż jestem tym Sebastianem, z którym śmialiście się kilka dni wcześniej, z którym możecie rozmawiać, na którego możecie liczyć i który zawsze wam pomoże! Co więc zmienia to, że okazuje się mieć problem z narkotykami?! Zamiast wylewać na mnie swoją złość i wprowadzać mnie w jakieś poczucie winy, powinniście byli zastanowić się, dlaczego zacząłem w to uciekać! 

— Powiedz! — wykrzyknęła mama nerwowo a wyczekująco, jakby na tę chwilę czekała całe życie. — Powiedz, dlaczego?! 

— Dlatego, bo mnie nie rozumiecie! — krzyknąłem z głęboką rozpaczą. — Nikt mnie nie rozumie, nawet ja przestaję rozumieć siebie! Chciałem tylko, żebyście mnie docenili... żebyście w końcu usłyszeli... czego chcę... — podjąłem cicho, po czym energicznie dodałem: — Ale dobrze, jeżeli okazuje się być ćpunem i się mnie wstydzicie, to wychodzę! Wychodzę! 

— Sebastian! — Jade momentalnie zalała się strachliwym płaczem, podchodząc do mnie. Trzymała mnie za rękę, plątała się między nogami i próbowała z całych sił zatrzymać. — Proszę, Sebastian, zostań, nie idź!

— Sebastian, masz w tej chwili zostać w domu! — powiedziała mama, płacząc. — Ty potrzebujesz pomocy, dziecko! Dlaczego mi nic nie mówiłeś?! O Boże, dlaczego ja niczego nie zauważyłam? Dlaczego ja byłam taka ślepa? Przecież on schudł, niczego nie jadł, zamykał się w tym przeklętym pokoju, znikał o każdej porze dnia, o Boże... — majaczyła. — Masz zostać w domu, ani mi się waż z niego wyjść, słyszysz?! — krzyknęła za plecami.

— Sebastian, zostań! — zagroził tata, zjawiając się obok mnie. W amoku ubierałem kurtkę oraz buty, czując ucisk w piersi zapierający tchu. Nie mogłem się opanować, drżąc z napływu szalonych emocji i natłoku myśli, które totalnie utraciły swój zdrowy rozsądek. — Przecież jesteśmy w stanie ci pomóc — oznajmił łagodnie, powstrzymując mnie; złapał mnie za ramię.

— Nie chcę waszej pomocy! — wyszarpałem się agresywnie z jego objęć. — Sam jestem w stanie sobie z tym poradzić, bez niczyjej, a przede wszystkim waszej pomocy! Nie potrzebuję nikogo, bo dotychczas sam sobie radziłem! Chciałem tylko waszej akceptacji i zrozumienia, a kiedy myślałem, kiedy myślałem, że naprawdę mnie zaakceptujecie i zrozumiecie – tak znowu zostałem potępiony! Wychodzę, zejdź mi z drogi! Nie chcę was znać! Nienawidzę was!

— Ależ my ciebie kochamy, dziecko drogie! — zawołała mama w rozpaczy.

Działałem pod wpływem ciężkich emocji, których nie byłem w stanie opanować. Tata próbował mnie powstrzymać, ale nie zdołał; omal nie doszło między nami do poważnej szarpaniny. Mama płakała, wykrzykując coś rozpaczliwego, zaś Jade w samych skarpetkach wybiegła na chodnik, drżąc i prosząc, abym wrócił. Powtarzała, że przecież miałem powiedzieć o wiadomości, że przecież miało być dobrze i na pewno rodzice się ucieszą. Wsiadłem do samochodu, w głowie słysząc jak gdyby trajkotanie moich emocji, żywych i wściekle rozpalonych emocji, które zaszły moje oczy niewyobrażalną czernią. Ruszyłem z piskiem opon, nie mogąc pogodzić się z tym, że to znowu się stało, że oni znowu mną pogardzili. Moja dusza została rozerwana, a uczucia złamane na tysiące nieposkładanych części. Naprawdę chciałem, żeby było dobrze; przecież miało być już dobrze – ale to też jak gdyby okazało się być tylko moim marzeniem.

Zrozpaczony o drżących rękach wykręciłem numer do Alanny, wybudzając ją ze snu.

— Halo? — zapytała, zamroczona jeszcze słodkim snem. 

— Halo?! Alanna?! — zawołałem na wpół przytomny, przytomny emocjami. Jechałem przez Brooklyński most, czując kłucie w palcach i czyjąś ściśniętą dłoń na gardle. — Nie przeszkadzam? Wstałaś, kochanie? Bądź za niedługo na skateparku, okej? 

— Sebastian? Coś się stało? — zapytała niespokojna, dostrzegając w moim głosie cierpienie. Jakby zerwała się z łóżka, gotowa rzucić się za mną w ogień. — Wszystko w porządku? 

Przez chwilę zastanawiałem się, czy ją okłamać, ale słowa mimowolnie wymknęły się z moich ust:

— Nie — odpowiedziałem słabo, powstrzymując łzy. — Nic nie jest w porządku — mówiłem — Potrzebuję cię.

— Jestem z tobą, jestem tu, spokojnie — uspokajała mnie delikatnym głosem. Słyszałem, że w pośpiechu zaczęła krzątać się po pokoju. — Zaraz będę, gdzie jesteś? 

— Wracam... to znaczy jadę... na miasto... będę za niedługo.

— Sebastian... — momentalnie się wzdrygnęła. — Proszę, nie rób głupstw... proszę cię, nie rób nic głupiego... Wracaj stamtąd, błagam cię...

— Będę za niedługo, kocham cię — powiedziałem, rozłączając się. 

Rzuciłem komórkę na siedzenie obok, po czym dodałem gazu. Słońce wysoko na bezchmurnym niebie świeciło jak żywy płomień, malując dziś miasto w złotych barwach. Wiatr był spokojny, jakby pozwalający sobie na lenistwo po szaleństwie nowego roku. Dzień zdawał się zapowiadać same dobrodziejstwa, był piękny, rozkoszny. Wtenczas, pogrążony w kompletnej rozpaczy, pędziłem przez metropolie nie widząc nic poza tym, iż straciłem sens wszystkiego, co planowałem budować. W uszach słyszałem ten okropny szum głosów i nie mogłem się ich pozbyć – naraz zjednoczone krzyczały, że nie warto było podejmować się walki o rzeczy, które ostatecznie i tak wypadły z moich rąk: ,,po co się starałeś, skoro rodzice i tak tobą gardzą?'', ,,wstydzą się ciebie'', ,,to było do przewidzenia, że  t o b i e  nic się nie uda'', ,,myślałeś, że będziesz kimś?''. Drwina i szyderstwo w głosach w mojej głowie powodowały falę upokarzających, zawstydzających mnie emocji; nie mogłem pozbyć się gorzkiego poczucia wstydu, tak palącego mnie na wskroś, moją duszę i moje jestestwo. Momentalnie poczułem obrzydzenie do samego siebie; nienawiść, tak mocną pogardę. Chciałem krzyczeć, wydrzeć się na wszystko, co spowodowało to piekło, na absolutnie wszystko związane z tym, ale wyczerpany do granic wytrzymałości ścierałem tylko resztki słonych łez z policzków i błagałem, błagałem głośno o koniec – cokolwiek, jakikolwiek, ale  k o n i e c.

Bo miałem już dosyć swojego życia, toteż myślałem nawet o najgorszym. Więc jeśli myślałem o najgorszym, dlaczegoż to miałem się starać? Moja determinacja i walka zostały doszczętnie zniszczone – to była chwila, kiedy przestały istnieć w pełnym żarze płomieni, który jeszcze niedawno tak oświetlał mi drogę. Drogę już wymalowaną w mojej wyobraźni, drogę na sam szczyt, jak myślałem, wspieraną przez bliskich i bacznie śledzoną z ręką przy tętniącym sercu. Nadzieja o to również wygasła, wygasła jak ta upragniona ostatnia zapałka w paczce. Wszystko zadawało się być niszczone przez kogoś, a ja do samego końca tylko wierzyłem w jego dobre chęci i zamiary. Bo myślałem, że przecież mogę liczyć na rodziców choćby nie wiem co. Bo myślałem, że tym razem złamie ich ze szczęścia – i już nigdy nie będą musieli się za mnie wstydzić! Popłakałem się, bo właśnie o to chodziło – o to, żeby już nigdy więcej się mnie nie wstydzili. Wiele razy znosiłem trud tego gorzkiego poczucia winy, gdy nabroiłem, a rodzice musieli się za mnie wstydzić. Wiele razy musiałem patrzeć, jak rodzice z bezradności rozkładają nade mną ręce. I wiele razy musiałem słuchać, jak mnie błagają, abym przestał wpadać w kłopoty. Bo chcieli tylko odrobinę poczuć spokój ducha, że wyrosnę z nastoletniego buntu i zostanę kimś; zapewnię, że ich zmartwienia są tylko ulotną chwilą chwili. Że przecież mam przed sobą świetlaną przyszłość, o którą nie muszą się martwić. Nie udowodniłem tego. Nie zdołałem udowodnić, że czeka mnie coś w życiu, natomiast pokazałem, że jest jeszcze gorzej. Kolejny raz udowodniłem, że mam z sobą problemy, których ciężar zmartwień jest jeszcze większy niż wówczas mogli pomyśleć. Zaparkowałem samochód, wyłączając silnik. Zadarłem podbródek i z wolna skierowałem zamglony wzrok w stronę masywnego bloku z czerwonej cegły, a następnie w kierunku niewielkiej meksykańskiej knajpy obok. 

ciemność

Przestałem wiedzieć, co to jest nadzieja; przestałem czuć, czym jest determinacja i walka; oraz przestałem widzieć swoją przyszłość, której zresztą barwy owej chwili utraciły swój kolor. Niebieski, czerwony czy żółty nie posiadały wyglądu, a czarny był słodki, słodki jak miód. Bezgraniczna pogoń za spełnieniem marzeń okazała się moją największą zgubą; bo cóż miałem z tego, jak bardzo pragnąłem spełnić odrobinę marzeń? Zawód, choćby i poczucie porażki doskwierało tkliwie wewnątrz mojej duszy, a rodzice mną gardzili. Parsknąłem ironicznie pod nosem, chcąc już tylko śmiać się do woli, chcąc już tylko oglądać to obskurne blokowisko i nic poza tym. Przestało mi zależeć, przestałem się starać, przestałem chcieć udowodnić nawet przed samym sobą, że jestem w stanie wygrać, że mi się uda. Wobec tego uczucia przytuliła mnie taka obojętność, że przez chwilę poczułem się dla kogoś ważny. I uśmiechnąłem się, oglądając płatki śniegu sypiące z jasnego nieba nade mną. Myślałem o rodzicach; dotychczas starając się z całych sił ich uszczęśliwić, z drugiej jednak strony wciąż nie pokazując, że jestem coś wart. Ścisnąłem mocno rękawy kurtki i poczułem, jak słone łzy napływają do moich oczu; nie chciałem płakać, ale nie umiałem też tego uniknąć. Chciałem po prostu, żeby moi rodzice byli ze mnie dumni, żeby nie musieli się martwić, żeby-a żeby po prostu było wszystko dobrze. Zacząłem płakać, gdy pomyślałem, jak bardzo ich zawiodłem. Płakałem i zacząłem zdawać sobie sprawę, że jedyną osobą, która niszczyła wszystko na mojej drodze, a której tak wierzyłem w chęci i zamiary, byłem ja sam – ja, ja i tylko ja niszczyłem wszystko, co chciałem budować! 

Sparaliżowało mnie bólem, którego nawet nie byłem w stanie sobie wyobrazić. Słabłem z każdą sekundą, nim nawet mrugnąłem powieką, byłem bezsił i zrozpaczony. Przecież to właśnie ta słabość, z którą powinienem był walczyć, powodowała mój upadek, moją ucieczkę prosto w sidła demonów i ciąg uzależnień. Przecież to przerabiałem dzień i noc, cholerną dzień i noc odkrywając, jak bardzo pragnę normalności – i poczynałem ku temu jeszcze niedawno kroki. I właśnie z powodu tej jednej, jedynej słabostki miałem zaprzepaścić absolutnie wszystko, co już budowałem? Przecież rodzice nawet w chwili emocjonalnego chaosu potrafili mi powiedzieć, jak bardzo mnie kochają. Pośpiesznie starłem łzy i katar, nagle czując w przypływie momentu siłę i determinację, ogromną wolę walki. Nie poddam się, za nic w świecie się nie poddam. W domu czekali na mnie rodzicie, czekała moja siostrzyczka Jade, czekała zresztą Alanna. Miałem przecież im wszystkim tak dużo do powiedzenia, cholera, przecież musiał to usłyszeć Adam! Chciałem to zniszczyć? Tak po prostu odpuścić i pozwolić, aby jak ten domek z kart rozpaść się bez ostatniego słowa pożegnania? Kiedy w końcu coś mi się udawało, nie mogłem tego tak po prostu zostawić!

Sięgnąłem do komórki, dostrzegając w niej bardzo dużo połączeń od Alanny, rodziców, a nawet Adama i Andy – czułem całym sobą, że przysporzyłem im największego stracha, jakiego mogli poczuć w swoim życiu. Uśmiechnąłem się. Włożyłem telefon do kieszeni i przekręciłem kluczyk w stacyjce, próbując jak najprędzej wrócić do domu i opowiedzieć każdemu po kolei moją niesamowitą wiadomość. Radio zagrało kawałek, a serce zabiło na myśl o ich radości. Kiedy byłem gotów ruszać, wtem do szyby auta zapukał nieznajomy.

— Sebastian? — podjął. Był schowany pod kapturem czarnej kurtki, wobec czego słabo rozpoznałem twarz człowieka. — Sebastian Olivers?

— Co? Kto pyta? — zapytałem uważnie, spuściwszy szybę. 

— Masz pozdrowienia od Franka i Kosy — powiedział.

I nagle poczułem ten przenikliwy chłód otulający mnie na wskroś. Zanim spostrzegłem mężczyzny już nie było, a zamiast niego pojawił się długi nieprzyjemny pisk w uszach, który następnie przerodził się i zamknął mnie w głuchej ciszy. Najpierw był piorunujący ból całego ciała, a potem z każdą chwilą uśmierzająca fala coraz większej ulgi. Odnalazłem ręką drzwi, po czym wyszedłem, słabo, wyraźnie odczuwszy się dziwnie, tak dziwnie jak nigdy przedtem. Cóż to? Śnieg na mojej twarzy nawet nie był zimny? Traciłem grunt pod stopami, przestałem czuć stabilizacje i orientacje w terenie. Mimowolnie obróciłem się, lekko acz boleśnie z każdym ruchem, po czym upadłem, ot, tak po prostu. Mój oddech krztusił się oddychaniem. Cóż za dziwna sytuacja. Popatrzyłem w niebo, w końcu zrozumiawszy, że tam wysoko nade mną musiało być pięknie. I uśmiechnąłem się, a przynajmniej tak mi się wydawało, że się uśmiecham. Przez myśli przeleciały mi słodko-gorzkie wspomnienia mojego życia, jednakże zatrzymałem się długo na momencie, w którym opowiadam wszystkim, których kocham, że będę kimś. I gdybym tylko mógł cofnąć czas, gdybym tylko mógł, powiedziałbym wszystkim, powiedział, że życie jest piękne


życie jest piękne

i warto żyć































Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro