Rozdział 32

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Historia z używkami zaczęła się dość szybko. Pierwszą spróbowaną była marihuana, oczywiście pominąwszy picie piwa po kryjomu w lasku z Adamem w pierwszej klasie gimnazjum. Wracając wspomnieniami do naszych eksperymentów, to była najgorsza decyzja w tak młodym wieku, której smród ciągnął się aż do teraz w postaci uzależnienia. Byliśmy młodzi, głupi i głodni wrażeń, a wszystko co zakazane było fascynujące. Gdybym tylko mógł cofnąć czas i spróbować naprawić błędy, to moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Najgorsze było to, że ciągnąłem za sobą kilkuletnie uzależnienie, do którego wplątałem najlepszego przyjaciela. 

Adam miał duże ambicje na przyszłego sportowca. Wujek Zack, a jego tata z dokładnością i powagą podchodził do kształtowania go w kierunku piłki nożnej. Chłopak miał ogromne możliwości do stania się kimś, a ja mam wrażenie, że mu to wszystko odebrałem. Co prawda, mógł odmówić, ale nawet przy okazjonalnym użytkowaniu nie wiesz, kiedy stracisz kontrolę. Moi rodzice również bardzo mocno przykładali się do tego, aby od najmłodszych lat wpoić mi miłość do muzyki i tak się właśnie stało, że absolutnie nic nie odciągnęłoby mnie od tworzenia i grania, wówczas ta świadomość, że odebrałem Adamowi hobby, a ja wciąż coś miałem, dobijała mnie dzień w dzień jak nieskończony koszmar. Nie było nocy, przy której chociaż na krótką chwilę nie pomyślałbym o tym i nie żałował. 

Ale w jeszcze większe bagno władowaliśmy się po jakimś czasie od spróbowania. Wszystko wydarzyło się około trzy lat temu, kiedy mieliśmy szesnaście lat. Z Adamem szybko zapoznaliśmy się ze światem dilerki, ale nie tak szybko udało się z niego wydostać – dopiero pieprzone kłamstwo pomogło nam uciec od całego tego gangsterskiego towarzystwa, i to jeszcze cudem uszliśmy z życiem. Nieodpowiedni ludzie nie lubią, kiedy nagle ktoś chce ze wszystkiego zrezygnować. 

Dobre pieniądze, dobry towar marihuany i nowe doznania. Pierwszy raz kokainy spróbowałem po tygodniu od zapoznania się z nowojorskimi gangsterami. Miałem szesnaście lat. Wspominając to wszystko czuję ogromne obrzydzenie do siebie i tego, że w tak szczeniackim wieku, zafascynowany wrażeniami, dopuszczałem się patologicznych zachowań, które tak naprawdę nie przedstawiały człowieka, na jakiego aktualnie patrzyłem w lustrze. Byłem zmanipulowany, zagubiony i zbyt głupi, żeby w tamtym czasie umieć podejmować słuszne decyzje, a taką niewinność kochają wszyscy źli ludzie. Nie mogłem winić nikogo innego jak siebie za swoją spieprzoną przeszłość, do której za nic w świecie nie chciałbym wracać. 

Ale właśnie mój strach się urzeczywistnił. Tylko na jakiś czas – powtarzałem w głowie słowa Adama, kiedy powiedział o wejściu w to ponownie. Zgodziłem się, ale chyba tak naprawdę zgodziła się moja chęć potrzeby większego szmalu, którego potrzebowałem na tworzenie muzyki. Forsa była dobra, obrzydliwie dobra i skusiłaby niejednego uczynnego policjanta albo księdza. Tylko że właśnie to pieniądze oddalają od siebie ludzi i tak było podobnie w przypadku moim i Adama – w pewnym momencie oddaliliśmy się od siebie tak mocno, że tylko rozmawialiśmy o towarze i kasie, a spotykaliśmy się ze sobą tylko po to, żeby sobie to podrzucić. Nie chciałem wracać do tego, przez co przechodziliśmy, a tym bardziej Adam nie chciał do tego wracać – co się stało, że zaproponował w to wejść znowu? 

Trzasnąłem maską samochodu, zamykając ją. Mój tata wyłonił się spod auta, wycierając brudną szmatką czoło, pozostawiając na nim odrobinę smaru. Uśmiechnąłem się radośnie, obserwując, jak mój nowy sprzęt był wreszcie w pełni gotowy do jazdy. Bmw serii 7 z 95 roku był klasykiem nad klasykami i był właśnie przede mną. W moich rękach na wyłączność. Czarny, perłowy kolor, przyciemnione szyby, czarne wnętrze, skórzane i podgrzewane fotele, v8 i cztery litry pod maską. O boże, na samą myśl o dźwięku tego silnika aż się podniecałem. 

—Tylko dbaj o ten wóz — odezwał się tata, wycierając ręce o wilgotną membranę. Staliśmy przed garażem na podjeździe, sprawdzając ostatnie ważne rzeczy przed pierwszym ruszeniem. Pogoda była chłodna, bo prawie piętnaście stopni, a mój ojciec latał w białej koszulce, nawet nie marudząc na chłód, kiedy ja w ciągu czterdziestu minut zdążyłem osiem razy przeklinać na listopadowe zimno i iść po bluzę. — Nie powinieneś przypadkiem jeszcze sprawdzić oleju? 

— Zrobiłem to przed chwilą — powiedziałem, odkładając do środka garażu narzędzia i wiaderko. Obejrzałem się za rodzinnym maybachem, którego kolor zawsze mi się podobał – ciemny brąz, prawie zapadający pod czerń. — A może się pościgamy? — zaproponowałem zadziornie. 

— Z przyjemnością, synek — uśmiechnął się, wchodząc tuż za mną. — Ale najpierw muszę wymienić maszynę — dodał, zaskakując mnie. 

— Co? Będziesz sprzedawał auto? — zapytałem zaskoczony, oglądając się za nim. — Dlaczego? 

— Znudził mi się, a przyznam też, że spodobał mi się inny — odpowiedział z uśmiechem, oglądając swój samochód. — Tylko nie mów mamie, to niespodzianka. 

— A jaki to, jaki? — zapytałem podekscytowany, ciesząc się chyba bardziej niż on. 

— Bentley wpadł mi w oko.

— O kur-de! — rzuciłem nieprzemyślanie, drapiąc się po głowie. — Kozacko, tato. Bentley jest fajnym samochodem.

— Wiem, zajebisty jest — uśmiechnął się, co odwzajemniłem. — A ty gdzieś się wybierasz, że tak prędko auto chciałeś sprawdzić? — spytał, spoglądając na mnie podejrzliwie. 

— No... No wychodzę, tak — odpowiedziałem niepewnie, zamykając bramę garażu przez automatyczny przycisk. Ściągnąłem brudną bluzę, wieszając ją na haczyku obok roboczych ubrań. Mój tata stał obok, jakby wyczekiwał dalszej części wyjaśnień. — A co jest? — obejrzałem się za nim. 

— Sebastian, masz przecież zwolnienie lekarskie, gdzie ty się wybierasz, co? — zapytał zmarszczony, podchodząc do blatu, gdzie odstawiłem narzędzia. Oparł się, krzyżując ramiona. — Chcesz się znowu ładować w kłopoty? — zapytał, jakby poddenerwowany, co mnie lekko zaskoczyło. 

— Chcę odwiedzić tylko Alanne w szkole — odpowiedziałem w połowie zgodnie z prawdą. W połowie, ponieważ w planach była jeszcze po drodze Susan. — No i może odwiedzę dziadków. Dawno ich nie widziałem — dodałem, zauważając, jak jego twarz nagle ochłonęła z emocji. 

— No dobrze — odparł, wzdychając głęboko. — Więc ty i Alanna jesteście razem? — spytał z zaciekawieniem, uśmiechając się delikatnie. Jak na zawołanie moje policzki zaatakował rumienieć, a brzuch został opanowany przez tysiące motyli. To było nie do opisania, jak takie pytania wprawiały mnie w podniecające zakłopotanie. 

— Jeszcze nie jesteśmy razem — oznajmiłem zawstydzony, starając się panować nad tym frajerskim uśmieszkiem, który pojawiał się automatycznie po takich pytaniach. — Tak właściwie, to nawet nie wiem, czy byłbym w stanie zapytać ją w twarz o chodzenie — dodałem przybity, samemu zastanawiając się, czy miałem na tyle odwagi, by porozmawiać o wspólnej przyszłości z Alanną, z którą to właśnie planowałem.

— Chłopie, chodzić to możecie wspólnie po bułki do sklepu — poprawił mnie kąśliwie, na co wywróciłem oczyma. — Teraz, to się nie dziwię, czemu się wahasz — dodał rozbawiony, nabijając się ze mnie. Stałem jak frajer, na dodatek naburmuszony jak dziecko. — Każda kobieta lubi zdecydowanych facetów, pamiętaj, synek — spojrzał na mnie poważnie. — Pamiętaj, że strach się zwalcza odwagą. Nie masz żadnego powodu, żeby się wahać, bo ona jest tego warta, zapamiętaj to. 

— Dobrze — odpowiedziałem, ślamazarnie stojąc przed nim i gapiąc się na swoje zniszczone vansy. 

— No i zapamiętaj, że jeśli człowiek nie spróbuje, to nigdy się nie dowie. Zawsze możesz też z tego wyciągnąć jakieś cenne lekcje, wiesz? 

— Chyba tylko pusty portfel — wtrąciłem żartobliwie, na co oboje się zaśmialiśmy. — Laski to pasożyty na kasę. Tu trzeba prezent na urodziny; a traf jeszcze na to, czego nie lubi, to jaka pretensja! Tu zaraz jakieś święta, to sobie zażyczy gwiazdkę z nieba, a tutaj też zacznie marudzić, że chce kwiatki i czekoladki, bo jej koleżankom to faceci bez powodu przynoszą! A broń boże nie zabrać jej na fastfoody, kiedy ma okres! Człowieku, na cały dzień się obrazi! Ble, nie, to nie dla mnie! — zażartowałem. 

— Tak, a u nich wystarczy wstążka na dupie i słowo, że jest naszym prezentem — powiedział, po czym oboje wybuchnęliśmy śmiechem. — A zwróć delikatnie uwagę, że chciałbyś coś dostać, to zacznie krzyczeć, że wpada w kompleksy, bo czuje się niewystarczalna i jej nie doceniasz! — dodał prześmiewczo. — My tu żartujemy, a zaraz matka będzie kazać mi spać na kanapie — prychnął rozbawiony, co odwzajemniłem. — Widzisz, związki potrafią być skomplikowane, ale miłość przynosi więcej pozytywów niż negatywów. Ja nie wyobrażam sobie życia bez twojej mamy, jeszcze z którą mam tak wspaniałe dzieci. 

— I co, jesteś spełniony? — zapytałem zaciekawiony. 

— Spełniony? To za małe słowo, żeby opisać, jak bardzo jestem szczęśliwy — odpowiedział ze zdecydowaniem w głosie. — Nie ma dnia, w którym nie podziękowałbym twojej mamie przed snem, że jest ze mną. 

— Will! — zawołała spanikowana mama, otwierając drzwi do garażu od strony domu. — Will, boże święty, wylałam herbatę na twojego laptopa, chodź szybko, proszę, pomóż mi!

— Jane, zabiję cię, to nowy laptop! — wkurzył się, w pośpiechu opuszczając garaż. Zaśmiałem się głośno, wyobrażając sobie całą tę scenerię. To było zabawne, bo jeszcze przed chwilą mówił o wielkiej miłości, a teraz z przyjemnością rozszarpałby moją mamę. 

~*~

Pod szkołą byłem około godziny dwunastej, idealnie na porę lunchową. Zaparkowałem swój nowy samochód obok głównego wejścia na dziedziniec, przykuwając uwagę kilku uczniów: grupa hip-hopowych kolesi pogratulowała mi nowej fury, z wiadomych przyczyn (taką samą jeździł Tupac Shakur). Jeszcze większe zainteresowanie moją osobą było z powodu Ethana, który posadził mnie w szpitalu na trzy dni, a jak to bywało z absurdalnymi plotkami w naszej szkole – przyjechałem zapewne dlatego, żeby mu wpierdolić. No cóż, prawda była taka, że już dostał za swoje i nie musiałem przy tym ruszać ani palcem. 

Wszedłem do szkoły, kierując się prosto do szafki Susan, która była na drugim piętrze. Kiedyś ją ostrzegłem, że jeśli jeszcze raz coś zrobi Alannie, to jej nagie zdjęcia roześle po firmie ojca, a ten na pewno nie będzie dumny, że córeczka dużego biznesmena w Nowym Jorku dzieliła się intymnymi fragmentami ciała w internecie. Szczerze, to nie chciałem tego robić i wolę nastraszyć ją w ten sposób. Stanąłem przed jej szkolną szafką, dla pewności rozglądając się dookoła: korytarz był prawie pusty, bo większość nastolatków siedziała na stołówce albo boisku. Zdjąłem plecak z ramienia i otworzyłem, wyjmując mnóstwo zdjęć, które ukazywało w trzech różnych obliczach nagą Susan Laurie: leżącą na brzuchu w łóżku, a przedni aparat skierowany na połowę jej twarzy i duże pośladki odziane w zielone stringi. Drugie zdjęcie przedstawiało ją w toalecie, gdzie usiadła biodrem na umywalkę, prezentując również swoje krągłe piersi. Trzecie zdjęcie było zbyt mocne i zastanawiałem się, czy na pewno to drukować, ale po tym, co zrobiła Alannie, nie miałem co do tego wątpliwości. 

Wsypałem wszystkie fotki do jej szafki, po czym skierowałem się do stołówki, gdzie najprawdopodobniej w tym momencie Adam obrzucał się jedzeniem z Lloydem i Eliotem – i się nie myliłem, bo już na samym wejściu ich śmiechy były najgłośniejsze wśród gwaru i rozmów innych dookoła. Standardowo przy naszym stoliku leciały frytki, fragmenty sałaty i ulubione nuggetsy Cartera. Uwielbiałem tych chłopaków, a za Adamem tęskniłem najbardziej. 

— Cześć, panienki — przywitałem się wesoło, jak błyskawica znajdując się tuż obok najlepszego przyjaciela. Wszyscy obejrzeli się za mną, jakby widzieli ducha, a po chwili ich twarze przybrała radość, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem.

— Ian, mordo ty moja! — wykrzyczał z entuzjazmem Lloyd, rzucając się na mnie wraz z Eliotem. Ich masa przygniotła mnie całego, dociskając do piersi Adama, który również mnie z rozweseleniem przytulił. 

Nie widzieli mnie kilka dni, a zachowywali się, jakbym zniknął na kilka lat. Chociaż z Lutcherem rozmawiałem w tym czasie przez telefon, to jednak komórka nigdy nie zastąpi tylu emocji z rozmowy twarzą w twarz. Za nim tęskniłem szczególnie, ale mój wzrok dziwnie wędrował tylko w jedno miejsce. Chłopaki zadawali mnóstwo pytań, opowiadając również wiele innych ciekawostek pod moją nieobecność, lecz to wszystko interesowało mnie najmniej. Interesowała mnie słodka, kosmiczna przyjaciółka Alanna, która siedziała niedaleko. Świeciła najjaśniej wśród wszystkich, jakby zdobiona gwiazdami z kosmosu. 

Razem z nią standardowo była Amanda, Isabella i Jennifer, która plotła jej warkoczyki we włosach i zdawało mi się, że to był ten dobierany, którego moja mama robiła czasami Jade. Chyba nawet nie zwróciła uwagi, jak chłopaki głośno cieszyli się na mój widok, bo nie patrzyła w moją stronę. Dostrzegłem, jak miała na nosie przyklejone dwa kolorowe plastry w formacie X i wyglądała tak uroczo, że nie mogłem przestać się nie patrzeć i uśmiechać. Słyszałem gdzieś w tle rozgadanych kumpli, ale to ona kompletnie zawróciła mi w głowie. A już zwłaszcza po wczorajszym południu, gdzie tak namiętnie całowałem, delikatnie dotykałem, z ostrożnością pieściłem, aż w końcu prawie miałem

No właśnie – prawie miałem. Ta myśl wzbudzała we mnie podniecenie, a co dopiero wyobrażenie o wczorajszym dniu. Ten obraz przyćmiewał wszystko, co męczyło mnie od północy i samego rana, a także powodował, że zapomniałem o całym syfie, w którym się znajdowałem. Samo oglądanie jej sprawiało, że zalewała mnie fala pożaru, który wczoraj ledwo przy niej kontrolowałem. Byłem na szkolnej stołówce, wśród kumpli i uczniów, w szczególności wśród Adama – a wzwód doskwierał mi tak potężny, że wstydziłem się ruszyć z miejsca. Myślałem o niej i pragnąłem w każdej chwili i sekundzie. 

Chyba nigdy nie chciałem tak bardzo czyjejś bliskości i ciepła, odkąd poznałem ją. Zainteresowała się mną i otuliła najwspanialszymi doznaniami, które ciężko opisać zwykłymi, ludzkimi słowami. Moje serce biło i rozgrzewało się pod czułym spojrzeniem tej dziewczyny, a ciało szalało z zalewającej go przyjemności po zwykłym dotyku. Uzależniające, miłe, cudowne uczucie, którego nigdy nie doznałem w żaden inny sposób. Chęć otulenia jej tym samym, a zwłaszcza bezpieczeństwem i szczęściem, była dla mnie dziwnym priorytetem, którego nie umiałem wytłumaczyć. To słodkie romantyczne przywiązanie do Alanny sprawiło, że miałem ochotę zamknąć się z nią w świecie odosobnionym od ludzi

z dala 

od wszystkiego

— Ty stary, co ty się tak ślinisz na widok kuzynki Adama? — zaśmiał się Eliot, poklepując mnie po ramieniu. Ocknąłem się od hipnotyzujących myśli i odwróciłem się do chłopaków, dostrzegając, jak nagle McCartney włożył dwa palce w usta i głośno zagwizdał, a większość zaciekawionych uczniów zwróciła spojrzenie w naszą stronę. — HEJ, ALANNA, TWÓJ ROMEO CHCIAŁBY Z TOBĄ POROZMAWIAĆ, CHODŹ DO NAS! — wykrzyczał na całą stołówkę. Po jego słowach automatycznie oblałem się czerwienią na twarzy, a gorącym potem na całym ciele. Zawstydzenie sięgnęło zenitu i nie chciałem patrzeć na nikogo, a już zwłaszcza odwracać się w tamtą stronę. Naciągnąłem czapkę na twarz, ukrywając pod nią skrępowanie i zwariowane emocje, które wzbudziły w moim ciele prawdziwy chaos: byłem s p a l o n y ze wstydu. — NO CHODŹ, CHODŹ! 

— Zamknij się! — warknąłem do niego sfrustrowany, szarpiąc za jego żółtą koszulkę. Zaśmiał się kpiąco, obrzucając mnie sałatką z tacy Lloyda. — Dlaczego to zrobiłeś? — rzuciłem zły, czując piekące policzki od rumieńców. Wychyliłem spojrzenie spod czapki, wbijając je gniewnie na złotowłosego, który cwanie posyłał mi uśmieszek. 

— Za to, że nas ignorujesz! — odpowiedział jasno, co mnie lekko speszyło. — Nie musisz mi dziękować, już tu idzie — dodał, zadziornie puszczając mi oczko. 

Otworzyłem szeroko ślepia, ale zanim mogłem cokolwiek innego dookoła zlustrować mój wzrok padł na czarne conversy. Przełknąłem ciężko ślinę, mając wrażenie, że sekundy trwały wieczność. Poprawiłem czapkę i uniosłem głowę, napotykając spojrzenie baśni i poezji w samym widzeniu. Alanna stała tuż obok, ociekając na policzkach rumieńcem, a na twarzy kompletnym zawstydzeniem. Słodko powstrzymywała się od uśmiechu, grymasząc się jak dziecko, co w jej przypadku zawsze mi się podobało. 

— Cześć, Romeo — odezwała się, a przez jej głos przemawiało słyszalne dla wszystkich skrępowanie. Zacisnęła obie ręce na paskach plecaka, po chwili depcząc swoim butem stopę Amandy, która zachichotała. 

— Cześć, Julia — przywitałem się, patrząc w jej oczy. Czułem, jak moje serce biło z prędkością światła i bałem się, że każdy dookoła to słyszał. To było dziwne, ale na osobności potrafiłem łaknąć każdy kawałek jej ciała i pocałunki, a przy wszystkich wstydziłem się czasami rozmawiać. Nie wiem, czemu tak było: może dlatego, że oni wszyscy budowali taką zawstydzającą atmosferę między nami? Zaczęli robić sobie z nas jaja, a to zaczynało mi się nie podobać.

— Uuu, Sebastian, ty psie na baby — naśmiewał się kpiąco Eliot, obserwując naszą dwójkę. Dziewczyny i chłopaki prychnęli rozbawieni, krępując mnie i Alanne jeszcze bardziej. Zmarszczyłem brwi, czując się upokorzony. — Bierz ją, Reksio! 

— O kurwa, Reksio, HAHAHA! — wybuchł śmiechem Adam, rozbawiony poklepując mnie po ramieniu. Naburmuszony spuściłem wzrok, przedtem na krótko spotykając się ze spojrzeniem Alanny, która speszona milczała. 

— Czyżby nasz Tony Montana zapomniał, jak wyrywać laski? Hej, Sebastian, zapytaj kujonów, oni na pewno ci pomogą! — wtrącił roześmiany Lloyd, wskazując na stolik kilka metrów dalej, gdzie siedziała banda największych kujonów w szkole, która z dziewczynami miała do czynienia jedynie w chińskich kreskówkach. Ich kpiny powodowały, że miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Zdawałem sobie sprawę, że przecież żartowali ze mnie dla zwykłego żartowania, ale teraz to w ogóle nie sprawiało mi radości. Zawsze śmiałem się z nimi, ale teraz zdecydowanie nie było mi do śmiechu, tylko wstyd przed Alanną. W szczególności wstyd przed nią. 

— No już, zamknijcie się, co? — zwróciła uwagę chłopakom Amanda, która widocznie dostrzegła po mnie niezadowolenie. Siedziałem jak zwykła pizda, nie umiejąc im na żadne głupkowate teksty odpowiedzieć. Nagle tak po prostu odebrało mi mowę, bo w myślach spalałem się ze wstydu, nie mogąc nawet poukładać w głowie żadnych sensowych zdań. — Wy przez całe życie nie widzieliście żadnej cipki przed oczami, a nabijacie się z biednego Iana. 

— A cipka Sebastiana się liczy? — dodał na koniec rozbawiony Adam, którego skarciłem wzrokiem, jednak ten tekst również mnie rozbawił. — Oj dobrze już, dobrze, dziubasku, nie będę się z ciebie śmiał — powiedział rozczulającym głosem, głaskając mnie po krótkich włosach i całując w policzek. 

— Rucham ci kuzynkę, jak się z tym czujesz? — rzuciłem złośliwie, spoglądając na Adama, który po moich słowach widocznie się najeżył. — Nadal walisz konia do kategorii step-sister? 

— Powiem wam w tajemnicy, że ma dużego — wtrąciła pewnym siebie tonem Alanna, która w mgnieniu oka znalazła się za mną i położyła obie ręce na moich ramionach, zmysłowo zjeżdżając nimi po torsie. Dziewczyny hucznie zagwizdały, wymieniając między sobą podejrzliwe spojrzenia. Sam jej dotyk spowodował, że zelektryzowałem się podnieceniem w całym ciele. Jeszcze kilka minut temu walczyłem ze wzwodem i jej bliskość kompletnie nie pomogła w ujarzmieniu go, a tylko pogorszyła sprawę. — Przyjdziesz dziś do mnie, Sebastian? — wyszeptała seksownie do mojego ucha na tyle głośno, aby każdy usłyszał. 

— Otwórz okno — odpowiedziałem, starając się zachować powagę w głosie. Prawie roztapiałem się pod wpływem jej dotyku, a już zwłaszcza po kojącym szepcie wprost do mojego ucha. Alanna ostatni raz pogłaskała moją klatkę piersiową, po czym odeszła z Amandą i koleżankami. W milczeniu obejrzeliśmy się za laskami, wzdychając na widok swojego westchnienia marzeń. Czułem się, że przedstawialiśmy marny obraz skończonych pozerów, którym nie wychodziło w życiu miłosnym, chociaż nie wiem, czy mógłbym tak o sobie powiedzieć, bo przecież z Alanną łączyło mnie coś więcej niż głupie zabawy i droczenie się.

— Taką, to tylko przerzucić przez kolano, co, Ian? — odezwał się Eliot, spoglądając na mnie z uśmiechem. 

— Ej! — Adam uderzył ciężko ręką w stół, po czym wskazał palcem na McCartney'a. — Mówisz o mojej kuzynce, uważaj sobie! — ostrzegł poważnie, karcąc go surowym wzrokiem. 

— Nie zesraj się, kędzierzawy, on mówi gorsze rzeczy — odparł mu ze spokojem i skinął w moją stronę, zajadając się frytkami z tac każdego po kolei. — Poza tym nikt nie chce zrobić krzywdy twojej kuzynce — dodał, tłumacząc z pełną buzią. 

— Tak, a już zwłaszcza ty, kiedy na halloween byłeś skłonny rozszarpać ją, kiedy się kłóciliście — prychnął rozbawiony. 

— Ej, to wszystko przez alkohol! — podkreślił zdecydowanie, otwierając szeroko oczy. — Palcem nie dotknąłbym muchy, a co dopiero niewiasty kumpla — spojrzał na mnie, uśmiechając się serdecznie, co odwzajemniłem. — A tak zmieniając temat, to co w końcu u ciebie słychać, Ian? My tu gadaliśmy jak popaprani, a ty tylko ślinisz się na widok jego kuzynki. Opowiadaj, gościu, co porabiasz? — powiedział zainteresowany, po czym w milczeniu wyczekiwał mojej odpowiedzi razem z zaciekawionym Lloydem. 

— No... — zacząłem niepewnie, przelotnie oglądając się za Adamem – jego znaczący wzrok mówił wszystko. Powiedzieliśmy sobie, że tę sprawę będziemy trzymać w tajemnicy. Nie chcieliśmy w to mieszać nikogo, mimo że bardzo lubiliśmy Eliota i Lloyda, to ta sytuacja wymagała od nas trzymania mordy na kłódkę. — Wiesz, większość czasu siedzę w domu, szlifuję kawałki, coś tam pokręcę się po skateparku. Z tatą przygotowałem w końcu siódemę do jazdy, właśnie nią przyjechałem — uśmiechnąłem się dumnie, chwaląc się nowym samochodem. 

— Co ty gadasz, jeździsz już tą bestią?! — nie dowierzał Carter, zachwycając się. Pokiwałem głową, oglądając ich fascynację. — Daj się karnąć! — poprosił czarnuch z szerokim uśmiechem. Zanim mogłem odpowiedzieć nagle poczułem wibracje w telefonie, a oprócz ich fala stresu oblała mnie z każdej strony. Od rana chodziłem pełen nerwów i niepokoju, a ten telefon był tylko ciszą przed burzą. Nie myliłem się, kiedy po spojrzeniu na ekran potwierdziły się moje wszystkie obawy odnośnie rzeczywistości, do jakiej się wpierdoliłem. Przelotnie obejrzałem się jeszcze raz za Adamem, który uważnie mnie obserwował. Wcisnąłem zieloną słuchawkę, przykładając komórkę do ucha. 

— Halo? — odezwałem się spokojnie, nie chcąc wzbudzić jakichś podejrzeń u Lloyda i Eliota. Chłopaki ciągle cieszyli się z powodu mojego nowego samochodu, kłócąc się o to, kto pierwszy siądzie za kółko. 

— Cześć, Silver, chyba o nas nie zapomniałeś, co? — usłyszałem po drugiej stronie niski, arogancki głos mężczyzny, którego barwę dobrze zapamiętałem. Przełknąłem ślinę, czując potężne uderzenie ciepła w całym ciele. — Słuchaj, pamiętasz to mieszkanie na Manhattanie przy sto szesnastej? Wpadnij około siedemnastej, co? Możesz zaskoczyć starych znajomych czymś ciekawym. 

— Spoko, mogę wpaść — odpowiedziałem, oglądając się za Lutcherem. Patrzył na mnie ostrożnie, jakby chciał również usłyszeć drugiego rozmówcę. Domyśliłem się, że był zestresowany sytuacją, mimo że to do mnie dzwoniono. Byliśmy w tym razem i wszystko, co do mnie docierało, to także uderzało w Adama. 

— Do zobaczenia, Silver — pożegnał się z wyczuwalnym cynizmem w swoim tonie. Przeczuwałem, że uśmiechał się również w ten podstępny sposób, w jaki uśmiechał się każdy arogancki nowojorski gangster. 

— Cześć — rozłączyłem się, chowając telefon do kieszeni czarnej, jesiennej kurtki. Nabrałem głęboki oddech, tak długo trzymany w trakcie tej rozmowy. Zakręciło mi się w głowie na myśl, że miałem ich dzisiaj spotkać. — Dobra, panienki, ja uciekam — rzuciłem nagle, wstając na równe nogi. Obejrzałem się za chłopakami, na kilka sekund przedłużając kontakt wzrokowy z Lutcherem.

— Już spadasz? — powiedział zaskoczony Eliot, oglądając się za mną. — Mało co gadaliśmy, stary — dodał, wyraźnie rozżalony tym, co mnie również zasmuciło. Szkoda mi się ich zrobiło, bo bardzo chcieli ze mną porozmawiać. — Kiedy do nas wracasz? — zapytał zaciekawiony, uśmiechając się. 

— Wyczekujcie o wschodzie słońca — szarmancko ukłoniłem się niczym rycerz, po chwili czochrając włosy kumplom, których spojrzenie niczym radość dziecka nie odrywało ode mnie wzroku. — Trzymajcie się, cześć — pożegnałem się, ostatni raz spotykając niebieskie ślepia najlepszego przyjaciela, który ciepłym uśmiechem dodał mi odrobinę otuchy. 

~*~

Pierwsze, co musiałem zrobić, to zaopatrzyć się w kilka gram pięknej i pachnącej marihuany, którą miałem od nikogo innego jak od babci Marnie i Evy. Doskonała porcja używki w Nowym Jorku i skąd ją brały, to pozostało ich słodką tajemnicą. Zaparkowałem samochód przy krawężniku, słysząc już na zewnątrz muzykę ze środka. Uśmiechnąłem się na samą myśl, że zobaczę moje ukochane staruszki. 

Wszedłem do domu, wsłuchując się w rozbrzmiewającą po wszystkich pomieszczeniach z głośników rozluźniającą piosenkę Sade, Is it a crime. Dobrze wiedziały, co dobre. W tak ciepłym, uporządkowanym i schludnym miejscu nie brakowało niczego, jak tylko kontrastu na werandzie, gdzie siedziały rozgadane starsze kobiety, paląc skręcone jointy. Kiedy tylko pojawiłem się we drzwiach, ich twarze przybrał szeroki i serdeczny uśmiech, witając mnie z radością.

— Sebastian! — ucieszyła się babcia Eva, powoli wstając z wiklinowego siedzenia. Odłożyła jointa do popielniczki i przytuliła się, ściskając zbyt mocno moje obolałe ciało. — Dziecko kochane, co ci się stało z twarzą? — zapytała, lustrując mnie całego. 

— Daj buzi, babcia nie ma siły wstać — powiedziała babcia Marnie, z lenistwa i wygody na siedzeniu nie chcąc ruszyć tyłka do wnuczka. Podszedłem i pocałowałem kobietę w policzek, zasiadając tuż obok. — Coś ty taki poobijany? — obejrzała mnie ze współczuciem, trzymając w dłoni do połowy wypalonego skręta. Wzięła zapalniczkę, odpalając go z powrotem. 

— Mama nie mówiła? — zapytałem zaskoczony, skanując jedną i drugą babcie, które zdezorientowane spojrzały na siebie. Wydawało mi się, że moja mama od razu poinformowała dziadków o mojej obecności w szpitalu. — Byłem w szpitalu, bo mnie coś tam pobili, ale niewiele z tego pamiętam — uśmiechnąłem się nieśmiało, wygodnie rozsiadając się na wiklinowej kanapie, wyłożoną mnóstwem miękkich poduszek i dużym wełnianym kocem. 

— A to nie było miesiąc temu? — zapytała z wahaniem babcia Eva, patrząc na mnie niepewnym, choć ciężkim spojrzeniem przez wypalone jointy. Zmarszczyłem brwi, po chwili orientując się, że ich czasoprzestrzeń zaburzyła się przez niezłe zjaranie. Powstrzymywałem się od śmiechu. 

— N-nie — odpowiedziałem, kontrolując rozbawienie. Obie babcie zaskoczone zlustrowały siebie nawzajem, jakby zaczęły się zastanawiać, który dziś mamy dzień. — To było tydzień temu. 

— Kurwa, to który dziś mamy? — rzuciła staruszka Marnie, w pośpiechu szukając telefonu. Wygrzebała go wreszcie spod poduszek, a ja rozbawiony zasłaniałem rękoma twarz, starając się z całych sił zachować przed nimi powagę. Boże, ale one się spizgały. — Ja pierdolę, Eva, jest szósty! Szósty listopada, wiedziałaś o tym? — otworzyła szeroko oczy, wbijając spojrzenie na datę. 

— Kurde, a ja nadal mam w kalendarzu w kuchni zaznaczony dwudziesty ósmy października — zaśmiała się, co automatycznie mnie wprowadziło w śmiech. Obie zaczęły się chichrać, paląc skręty trzymane w dłoniach. Pozwoliłem sobie wziąć jednego z paczki od papierosów Marlboro, w której trzymały ręcznie skręcone jointy w kilku sztukach. — Ja pierdziele, trochę oderwałyśmy się od rzeczywistości — zaśmiała się. 

— Tak grubo zaszalały babcie przez ten tydzień? — zapytałem zadziornie, oblizując językiem jointa po całej jego długości. Włożyłem między usta, odpalając początek własną białą zapalniczką, którą miałem w kieszeni kurtki. Zaciągnąłem się mocno, czując, jak gryzący dym zaatakował płuca i gardło. — Nie zajmujecie się czymś konkretnym? — obejrzałem się za jedną i drugą. 

— Starość, wnuczku, starość nie radość — wzruszyła ramionami babcia Marnie, opierając plecy o oparcie. Zaciągnęła się powoli, odganiając ręką od twarzy dym. — Emerytura nie zawsze jest fajna: człowiek się zasiedzi i z nudy umrze. Tak, to twoja babcia Eva do mnie przyjdzie i jest o czym porozmawiać, można powspominać dobre czasy. 

— A dziadek? Co oni robią? — zapytałem zaciekawiony, przelotnie oglądając się w stronę okna. Zaciągnąłem się ponownie, spojrzenie wbijając nagle w paczkę marlboro po papierosach. Na samą myśl o nich zacząłem czuć nikotynowy głód, ale obiecałem Alannie, że rzucę. Mogłem jedynie pocieszać się zielskiem, chociaż to nigdy nie będzie to samo co tytoń. 

— A mają tam jakąś zajawkę na golfa — rzuciła babcia Eva, widocznie niezadowolona. — Byłam raz z twoim dziadkiem, ale to nie dla mnie. Mam problemy z kręgosłupem i ta pozycja nie jest dobra — mówiła marudnie — Obyś ty, kochany, nie miał takich problemów w przyszłości — pouczyła, spoglądając na mnie. Na moment tak zastygła w spojrzeniu, lustrując moją twarz na kilka sekund, po czym prychnęła i zaciągnęła się, dokańczając: — Chociaż, pakując się cały czas w kłopoty, to nie wróżę ci dobrej przyszłości, Sebastian — powiedziała z cwanym uśmiechem, wypuszczając dym z ust.

— Teraz sobie przypominam, jak twoja mama zadzwoniła z płaczem i się żaliła, że jesteś w szpitalu — wtrąciła babcia Marnie, patrząc na mnie uważnie swoim przenikliwym, zielonym wzrokiem. — Chyba masz też duże problemy w szkole, co? — jej pytanie zabrzmiało bardziej na stwierdzenie, co od razu mnie skrępowało. Poprawiłem się na siedzeniu, zaciągając mocno jointem. — Nie mieszaj się w żadne sytuacje, bo to tylko przyniesie ci same problemy, a po co to komu? Skończ szkołę, wykształć się i spełniaj marzenia, Sebastian — powiedziała poważnie, obserwując mnie. 

— Wiem, wiem... — wymamrotałem pod nosem, będąc już zmęczony tą śpiewką. Znałem ją na pamięć, bo każdy wkoło mi to powtarzał. Wiedziałem, że wszyscy chcieli dla mnie dobrze i to, co mówili, to były cenne rady, ale zaczynało mnie to denerwować, że oni to tylko mówili. Ja nie chciałem tylko słów usłyszeć. Nie chciałem tylko słów.

Zdając sobie sprawę, jak moje myśli zaczynały obierać złych kierunków, do tego wprowadzać w moim organizmie dziwny ból, szybko postanowiłem dojść do meritum mojego spotkania. Odkaszlnąłem, poprawiając się na kanapie. 

— U mnie wszystko będzie dobrze, obiecuję wam — rzuciłem na odczep, chcąc jak najszybciej skończyć rozmowę na ten temat. Czułem ogromny ból w gardle i na opuszkach palców. Tak potężny i bolesny, że długie i mocne zaciąganie się raz za razem skrętem nie pomagało. — Chciałem zapytać, moje ukochane babcie, czy macie może podarować drobnym prezentem ukochanego wnuczka? — uśmiechnąłem się słodko, na co obie zaśmiały się mile. 

— A ile ukochany wnuczek potrzebuje? — zapytała babcia Marnie, wstając z siedzenia. Przygasiła jointa w popielniczce i spojrzała na mnie wyczekująco. Przełknąłem ślinę, przez chwile wahając się nad odpowiedzią. Nagle oblała mnie panika i stres, bo nigdy przedtem nie brałem takich ilości od nich. 

— Siedemdziesiąt gram — odpowiedziałem niepewnie, obserwując ich twarze. Umilkły, spoglądając na siebie nawzajem. Ta ilość była podejrzana i nie dziwiłem się ich reakcji, bo dotychczas rzucały mi po piętnaście albo dwadzieścia pięć maksimum. Zaciągnąłem się ostatni raz skrętem, rzucając go do popielniczki i ze stresu chwytając kolejnego. 

— Czemu tak dużo? — zapytała podejrzliwie babcia Eva, odwracając wzrok w moją stronę. Ledwo przełknąłem ślinę przez gardło, w głowie szybko układając mnóstwo kłamstw, którymi mógłbym je oczarować. 

— Kilku kumpli ze szkoły złożyło większe zamówienia — odpowiedziałem, przelotnie spoglądając na godzinę w telefonie. Dochodziła czternasta, więc jeszcze miałem czas. Paliłem w pośpiechu jointa, dostrzegając zdystansowaną babcie Marnie, która widocznie nie chciała mi wierzyć w słowa. W milczeniu opuściła werandę, wchodząc do domu po towar. 

— Sebastian, wiesz, że nie możesz tym handlować na większą skalę? Umówiliśmy się, że robisz to tylko w zaufanym gronie, a najlepiej wśród przyjaciół — poinformowała staruszka Eva, a jej głos przybrał poważniejszej tonacji. Westchnąłem, spuszczając wzrok na paczkę Marlboro. — Chyba nie robisz czegoś poważniejszego z tym? — spytała czujnie, obserwując mnie uważnie. Miałem wrażenie, że każdy mój ruch był pilnie skanowany przez jej niebieskie ślepia. 

— Nie, babciu, nie — odpowiedziałem od razu, wyrównując z nią kontakt wzrokowy. Uniosła jedną brew i zmierzyła mnie podejrzliwie, zaciągając się długo skrętem. — Nie jestem taki głupi, babciu, co ty? — prychnąłem, poprawiając się na kanapie. Czułem, jak pot spływał po moim ciele. 

— Na pewno nie robisz nic poważnego? Nie wmieszałeś się w żadne kłopoty, Sebastian? — dopytywała wnikliwie, nie spuszczając ze mnie swych jasnych oczu. Zaciągnęła się ostatni raz i przygasiła jointa w popielniczce. — Nam możesz, Sebastian, zaufać — dodała po chwili.

— Wszystko jest w porządku, babciu — zapewniłem spokojnie. — To pewnie na jakąś imprezę albo urodziny. Zresztą, to są moi stali i zaufani kumple, wszystko jest w porządku, nie musicie się zamartwiać — mówiłem same kłamstwa, chcąc zagwarantować jak najwięcej spokoju. Nagle pojawiła się babcia Marnie, która w dłoni trzymała przeźroczystą paczkę z dużą porcją marihuany w środku. Wręczyła mi pakunek, który z zaciekawieniem oglądałem. — Dziękuję, kochane jesteście — powiedziałem, uśmiechając się serdecznie do obu z nich.

— Daję ci to, ale tylko dlatego, bo chcę, żebyś obiecał, że już nigdy nie zawiedziesz swojej mamy i przestaniesz pakować się w kłopoty — odezwała się poważnym głosem babcia Marnie, patrząc na mnie uważnie. — Jasne? Sebastian, obiecujesz nam to? — powtórzyła. 

— Tak, obiecuję — potwierdziłem, kiwając głową. Schowałem towar do plecaka, solidnie go zamykając. — Chciałbym się zmienić — dodałem, spoglądając na staruszki. Momentalnie zdałem sobie sprawę, że ja naprawdę chciałbym się zmienić i już nigdy więcej nie dawać powodu do zawodu mojej mamie. Kochałem ją mocno, a każdy smutek i łzy na jej twarzy wbijały mi nóż prosto w serce. Kolejna fala bólu przyprawiła mnie o skręt w brzuchu. Spuściłem wzrok na własne ręce, gdzie w jednej dłoni żarzył się skręt. — Chciałbym bardzo się zmienić — powiedziałem ciszej, nie mogąc zapanować nad chaosem złych myśli w głowie. 

— Co ty opowiadasz, Sebastian? — przerwała moją melancholijność babcia Eva, mówiąc coraz to delikatniejszym i cieplejszym głosem. Obejrzała się przelotnie za babcią Marnie, która milczała, oglądając mnie. — Dobry z ciebie chłopak, coś ty taki smutny? — dodała po chwili, zabierając z mojej ręki w połowie wypalonego jointa. — Tobie chyba już starczy, co? Zaczynasz gadać same bzdury — powiedziała, przygaszając go całego w popielniczce. 

— A ta dziewczyna, z którą teraz się spotykasz, to nie zmienia cię na lepsze? — spytała z miłym uśmiechem babcia Marnie, zakładając nogę na nogę. Zmarszczyłem brwi, spoglądając na nią w zdezorientowaniu – skąd mogła to wiedzieć? Zanim o to zapytałem, ona mnie już wyprzedziła — No co, myślisz, że twoja mama się nie chwali? Dzwoni i z radością opowiada, że związałeś się z kuzynką Adama, jak jej tam, Alanna? — powiedziała radośnie. 

— Słodka dziewczyna — uśmiechnąłem się pod nosem, czując rozpływające się ciepło w sercu, które po chwili zawędrowało po całym ciele. Samo jej imię powodowało u mnie uśmiech na twarzy i namiętne doznania w organizmie. Zawładnęła mną całym. 

Strasznie chciałem ją teraz przytulić. 

— Opowiadaj nam! — powiedziała zachwycona staruszka Marnie, całą uwagę razem z babcią Evą skupiając na mnie. Uśmiechnąłem się zawstydzony, czując dobrze znane mi rumieńce na policzkach. 

I tak większość czasu spędziłem opowiadając im moje romantyczne uczucia wobec kosmicznej przyjaciółki, jaką była moja słodka Alanna. Opowiadałem, jak przypadkowo spotkaliśmy się na imprezie, a po niej zaczęliśmy spotykać się po kryjomu przed wszystkimi. Opowiadałem, jaką jest najśmieszniejszą dziewczyną, którą znam. Rozgadywałem się na temat rzeczy, które robiliśmy w szkole albo uciekając z niej lub po niej. Fascynowałem się tym, jaką była zwariowaną i szaloną dziewczyną, z którą można było kraść konie. Mówiłem o moich obawach przed Adamem; moim strachu, że mógłbym go stracić. Opowiadałem, jak coraz mocniej czułem przywiązanie do niej i podobała mi się z każdym dniem coraz bardziej. Byłem nią oczarowany i onieśmielony. Oczywiście ominąłem nasze intymne zbliżenia, a już zwłaszcza wczorajszy dzień, no i nie chciałem mówić o krzywdach, które sobie wyrządzaliśmy i w nerwach mówiliśmy.

Tak opowiadałem o mojej słodkiej Alannie prawie dwie godziny, a mógłbym jeszcze dłużej. Każda spędzona chwila na jej temat poprawiała mi humor. Mój melancholijny nastrój jak zwykle uratowała ona – przepiękna księżniczka o baśniowym spojrzeniu. Około szesnastej zostałem sprowadzony do szarej rzeczywistości, gdzie musiałem zabrać się do wyjazdu. Pożegnałem się z ukochanymi babciami, wsiadając do samochodu, a po tym przez dłuższy czas patrzyłem przed siebie, czując ogromną pętle w brzuchu i nic poza nią. 

To było potworne uczucie. Stres, lęk, panika, a może ten cały strach opanował mnie przed ruszeniem? Wiedziałem tylko jedno – nie chciałem tego. Nie chciałem tego, po prostu podobało mi się teraźniejsze życie, gdzie gówniarsko rzucałem towarem po szkole wśród kumpli i miałem z tego jakiś fajny szmal. Teraz znowu miałem wmieszać się w towarzystwo pełnego złych ludzi, przestępczości i życia w ciągłej niepewności. To gangsterskie ścierwo nie było dla mnie. Ja przecież taki nie byłem. Byłem dobrym człowiekiem. Chyba. Chyba byłem dobrym człowiekiem? 

Wziąłem telefon do ręki i wszedłem w wiadomości z Alanną, do której w natchnieniu emocji postanowiłem napisać, że bardzo za nią tęsknie. 

Odłożyłem komórkę na siedzenie pasażera obok, ruszając w kierunku harlemu we wschodniej części Manhattanu. Stres towarzyszył mi od samego rana, a wypalone dwa jointy kompletnie nie pomogły w rozluźnieniu. Czułem się tak sztywny, że z trudem wychodziły mi manewry kierownicą. Chyba byłem przerażony. 

Nawet bardzo.

~*~

Typowy wschodni harlem wyróżniał się latynoską kulturą, ale tym gangsterom było daleko do południoamerykańskim tradycjom. Większość gangów i mafii miała w tej okolicy w garści skorumpowanych policjantów, którzy za cel obrali męczyć meksykańską ludność niż łapać narkotykowe grube ryby. Samochód dla własnego bezpieczeństwa musiałem zaparkować daleko od mieszkania, gdzie czekało na mnie już dwóch mężczyzn. 

Blok był zbudowany w dziewiętnastym wieku z czerwonej cegły, typowej dla tamtych czasów architektury, a przeciwawaryjne schody podkreślały tylko ten ubogi klimat jednej z harlemowskiej części Nowego Jorku. Czułem, jak moje spocone i zdrętwiałe ręce mocno ściskały paski plecaka, a nogi z każdym krokiem odmawiały posłuszeństwa, gdy coraz bliżej znajdowałem się przed wejściem do środka jednego z mieszkań. 

Blady jak ściana co chwilę oglądałem się za siebie i przed, wiedząc, że to wszystko z powodu lęku. Wejście w to ponownie równało się z poczuciem, że ktoś cię obserwował i śledził. Byłem tylko zwykłym chłopakiem, który jeszcze nie wiedział, co chciał robić w życiu, a wpakowałem się w takie gówno, że jego smród ciężko z siebie zetrzeć. Teraz każdy dzień był znakiem zapytania: co mnie w nim z ł e g o spotka? 

Chaos emocji był nie do opanowania, kiedy zatrzymałem się przed schodami do wejścia klatki. Uciec? — myślałem natrętnie, ale przecież zdawałem sobie sprawę, że gdybym uciekł, to miałbym przejebane. Przełknąłem ciężko ślinę, czując tylko ból przez suchość w gardle. Wziąłem głęboki, drżący oddech i zrobiłem pierwszy krok, od razu żałując z całego serca swojej decyzji, kiedy tylko Adam to zaproponował. 

Wszedłem do środka klatki schodowej, słysząc rozchodzącą się po całym bloku awanturę mieszkańców, płacz dziecka, głośną muzykę z czyjegoś mieszkania i jazgot telewizji. Przetarłem rękawem kurtki spływający pot po czole i skroniach, starając się ustabilizować nerwowy oddech; byłem coraz bliżej znanego mi miejsca, ale za cholerę nie umiałem opanować się ze strachu i kotłującego się we mnie potężnego stresu. Oni nie mogli mnie takiego zobaczyć.

W końcu po trwającym wieki wejściu przez schody znalazłem się przed ciemnymi drzwiami o numerze dwadzieścia sześć. Dobrze pamiętałem to mieszkanie, bo to właśnie w nim odbywały się moje pierwsze transakcje z nowojorskimi gangsterami, oraz pierwszy raz spróbowałem kokainy w wieku szesnastu lat. Na samą myśl, że mogli mnie już widzieć przez judasza, zakręciło mi się w głowie. Na samą myśl, że zaraz tam miałem znaleźć się ponownie, zachciało mi się wymiotować. Chciałem spieprzać stąd jak najdalej, ale jak wejście tu trwało tak wiecznie, to zejście potrwa jeszcze dłużej – obejrzałem się za siebie w stronę schodów, przełykając mocno ślinę. Boże, jak ja pragnąłem stąd uciec. 

Nagle zostałem sprowadzony na ziemie w ułamku sekundy, kiedy usłyszałem przekręcający się zamek. Czułem, jak każdy włos niczym kolce najeżył się na moim ciele na widok otwieranych drzwi. Zatrzymałem wzrok na stojącym mężczyźnie, który w mojej pamięci nie różnił się niczym od poprzednich wspomnień. Dobrze umięśniony, wysoki i łysy, o ostrych rysach twarzy oraz wyraźnie słowiańskim wyglądzie. Przywitał mnie z tym samym cwanym uśmiechem, który budził we mnie odrazę i niepokój. Czułem, jak miękko wgniatałem się pod powierzchnię, a sam obraz przyprawiał o mdłości. 

— Cześć, Silver — uśmiechnął się, spoglądając prosto w moje oczy. Przełknąłem ciężko ślinę, po raz kolejny odczuwając potężny ból. Ledwo odburknąłem coś pod nosem, dostrzegając, jak podejrzliwie mężczyzna przelotnie obejrzał się po korytarzu, zapraszając mnie do środka mieszkania. — Dawno się nie widzieliśmy — powiedział głębokim, niskim głosem, krocząc tuż za mną. 

Mieszkanie nic się nie zmieniło. Taką, jaką było ruderą trzy lata temu, tak pozostała tą samą gównianą norą. Musiałem bacznie uważać na to, co mówiłem. Zresztą, dla nich nawet dziwne spojrzenie mogłoby budzić wątpliwości. Skierowałem się prosto do kuchni, gdzie pamiętałem, że większość w tym pomieszczeniu odbywało się krótkich spotkań. Na miejscu zastałem drugiego rosłego mężczyznę, który stał tuż przy kuchence z założonymi rękoma przy szerokiej klatce piersiowej. Tego również zapamiętałem sprzed trzech lat, bo był bratem bliźniakiem gangstera tuż za mną. 

Oboje byli mężczyznami grubo po trzydziestce. Słowiańska uroda razem z wyczuwalnym akcentem podpowiadała mi, że nie pochodzili z Ameryki. Imion nie znałem, znałem tylko przezwiska – Kosa i Franky. Nigdy nie wiedziałem, do kogo należeli, ale domyślałem się, że do jakiejś grubej nowojorskiej ryby, bo potrafili obracać niezłą ilością kokainy. Przelotnie obejrzałem się za szafkami kuchennymi, zanim usiadłem przed małym, kwadratowym stołem – dwa glocki swobodnie położone na blacie podniosły mi ciśnienie. Przez chwilę myślałem, że mnie kompletnie odcięło od rzeczywistości. Weź się w garść, oni nie mogą cię takiego widzieć!  — krzyczałem we własnych myślach, bijąc się jednocześnie z potężnym uczuciem strachu i przerażenia. 

Usiadłem na pojedynczym krześle przed białym stolikiem, ledwo panując nad drżeniem rąk i nóg. Bałem się. Gdy byłem tym nastoletnim szczylem, który tak naprawdę nie wiedział, z kim miał do czynienia – wtedy patrzyłem na to wszystko z przymrużeniem oka i fascynacją. Teraz, kiedy zdawałem sobie sprawę z tego, że mogli mnie zabić w ułamku sekundy, bo mógłbym powiedzieć coś złego – nie chciałem znajdować się w takim miejscu i mieć kontakt z takimi ludźmi. Bałem się. Oni mogli mnie w każdej chwili pobić albo zabić, a co gorsza, to dowiedzieć się o moich bliskich i im zrobić krzywdę. Co ja miałem w głowie, że ponownie się w tym znalazłem? 

— Nieźle wyrosłeś, Silver — odezwał się z uśmiechem Franky, zatrzymując tuż obok brata. Z tego, co pamiętałem, to Kosa był jeszcze bardziej nieobliczanym kolesiem, który mało mówił a więcej robił. Czułem, jak oblewał mnie pot i co chwilę musiałem ukradkiem przecierać go rękawem kurtki. Nabrałem głębokiego oddechu i sięgnąłem do plecaka, wyjmując z niego duże opakowanie z marihuaną w środku, co bacznie obserwowali. — Kiedyś byłeś takim głośnym chojrakiem, pamiętasz? — prychnął cynicznie, rozbawiony oglądając się za bratem. — Opowiadaj, co u ciebie słychać. Dawno się nie widzieliśmy, co? 

— Trochę minęło — odpowiedziałem, starając się zachować spokój i opanowanie w głosie. Bałem się, że słyszeli mój ciężki oddech i dostrzegali bladość na twarzy. Położyłem pakunek na przygotowanej wcześniej wadze, patrząc na licznik: — Idealnie, siedemdziesiąt gramów. Ile chcecie? — zapytałem, spoglądając na mężczyzn. 

— Całość — odparł bez wahania Franky, zabierając z wagi opakowanie. Jego słowa mnie zamurowały: jak całość? Teraz tak szybko nie dostanę kolejnej (i to tak wysokiej) porcji zielska od babci. Myślałem, że wezmą połowę, a do następnej wizyty mogłem zaopatrzyć się w kolejne kilkadziesiąt gramów. — Coś ty taki blady, co? — zapytał z rozbawieniem, oglądając się za mną. Ocknąłem się, oblizując spierzchnięte usta. 

— Nie, nic, po prostu nie wiedziałem, że weźmiecie wszystko — odpowiedziałem niepewnie, wbijając puste spojrzenie na wagę, gdzie licznik wskazywał równe zero. Moje serce biło jak szalone, a każde jego uderzenie odczuwałem aż na palcach u rąk. 

— To chyba dobrze, co? — zapytał, ciągle nie ukrywając tak wkurzającego cynizmu w głosie. Zmarszczyłem brwi, powoli denerwując się na ten jego ironiczny sposób bycia. Podarował paczkę Kosie, który otworzył opakowanie i wyciągnął zawartość, oceniając ją swym jubilerskim okiem. — I jak, Kosa? Silver ciągle nie zawodzi? — spytał brata, który uśmiechnął się pod nosem. 

— Można? — odezwał się mężczyzna, o dziwo mając głos o wiele łagodniejszy niż brat bliźniak. Wskazał na bibułkę, chcąc skręcić pierwszego jointa z nowego towaru. Pokiwałem twierdząco, pozwalając mu bez problemu spróbować marihuany. 

W ciszy Kosa zajął się skręcaniem, a pewny siebie Franky wygwizdywał jakąś melodię. Siedziałem ciągle na swoim miejscu, obserwując ich dwójkę, dwa pistolety na blacie kuchennym obok i wszystko dookoła, co wprowadzało mnie w koszmarny niepokój. Jeszcze niedawno jeździłem na desce, całowałem się z Alanną i naprawiałem samochód z tatą – teraz przebywałem wśród dwóch groźnych gangsterów, którzy oceniali mój towar. Myślałem, że jak zapalę z babciami, to choć trochę rozluźnię ciało i umysł, ale tak wcale się nie stało – byłem napięty jak drut kolczasty pod prądem, a chaos myśli w głowie co kilka sekund budował czarne scenariusze ze mną w roli głównej. Tylko przez jakiś czas — powtarzałem, zastanawiając się, na jak długi czas Adam chciał w to wejść. Teraz tylko myślałem o ucieczce, a pieniądze, choć bardzo kuszące, miałem kompletnie w dupie. 

— Opowiadaj, co u ciebie słychać — przerwał ciszę Franky, spoglądając na mnie niebieskim spojrzeniem. Przełknąłem ciężko ślinę, kiedy wyrównałem z nim kontakt wzrokowy i poczułem, jak jego jasne ślepia śledziły bacznie każdy mój ruch. — Skąd masz tatuaż? Co to jest? — zmarszczył brwi, spoglądając na moją twarz. — A coś ty taki poobijany? — zdziwił się, a po jego słowach Kosa przelotnie obejrzał się za mną, kończąc skręcać. 

— Miałem bójkę w szkole, ale to nic szczególnego — rzuciłem z nieśmiałym uśmiechem, krępując się. Bliźniacy uśmiechnęli się szeroko, na krótką chwilę oglądając się za sobą.

— Taaak? To ty taki rozrabiaka ciągle jesteś, Silver? — żartował sobie Franky, poklepując mnie po ramieniu. Jego dotyk przyprawił mnie o skręt w brzuchu. Uśmiechnąłem się dla świętego spokoju, nie chcąc wprowadzać jakichś podejrzliwości. — A kto to taki? Może załatwić kolesia? — zaproponował. 

— Nie! — odpowiedziałem od razu, zdziwiony spoglądając na mężczyznę. Zaśmiał się razem z bratem, który odpalił jointa. Franky otworzył okno, wracając na miejsce, gdzie stał oparty o blat kuchenny. — No co ty, nie trzeba. Zresztą, nie mogę sobie robić problemów — dodałem spokojniej, nabierając równomiernie oddechu. Patrzyłem, jak między sobą podawali skręta, a Kosa wyglądał na zadowolonego z towaru, co mnie bardzo uspokoiło. — I jak? — zapytałem, ze stresu oblizując ponownie spierzchnięte usta. 

— Zajebiste, Silver — odparł bez emocji w głosie Kosa, chowając opakowanie z marihuaną do czarnej podręcznej torby. Franky zaciągnął się mocno, wręczając w moją stronę jointa. 

— Skąd pomysł na tatuaż? — zapytał, lustrując moją brew. Zabrałem od niego skręta, zaciągając się dymem. Z nadmiaru emocji, które gromadziły się w najgorszy sposób w moim ciele, aż odkaszlnąłem z powodu tak gryzącego aromatu. Zaśmiali się cicho, oglądając mnie. 

— Na początku to był wąż, ale jest tak mały, że się rozlał. Chyba go usunę — odpowiedziałem, kaszląc ostatni raz. Boże, jaki wstyd. Nigdy przedtem nie przydarzyło mi się tak kaszleć, a teraz dałem im tylko na tacy powód, aby baczniej mnie obserwowali. Przerażenie i strach ulewało się ze mnie litrami, a oni to oglądali. 

— Usuń, szkoda twarzy — powiedział Franky, przymykając jedno oko, gdy zaciągał się mocno skrętem. — Pamiętaj, że twarz dziarają tylko idioci — mówił poważnym głosem, a ja w ciszy słuchałem go, przelotnie lustrując Kosę, który coś wyjmował z czarnej torby. — Pamiętaj, Silver, że twarz i ręce to nasza wizytówka do końca życia — pouczył, spoglądając prosto na mnie. 

— Dobrze — odpowiedziałem posłusznie, niepewnie wyrównując z nim kontakt wzrokowy. Na chwilę milczał, po czym uśmiechnął się i ostatni raz zaciągnął jointem, spuszczając go do zlewu. Przełknąłem ślinę, obserwując, jak Franky zabrał od brata kopertę, wręczając mi ją — Dzięki, Silver, dobrze jest robić z tobą z powrotem interesy — uśmiechnął się serdecznie, co było nietypowe. Wziąłem kopertę, nawet nie przeliczając pieniędzy. Musiałem pokazać, że im ufałem. — Masz jeszcze od nas tam drobny prezent. Będziesz wiedział, co z nim zrobić — dodał cwaniacko, mrugając jednym okiem. 

— Dzięki — odpowiedziałem, zmuszając się do uśmiechu. Zapiąłem plecak i wstałem, ale Franky szybko mnie zatrzymał, wywołując tym samym kolejną falę potwornego stresu. Usiadłem powoli, przełykając ciężko ślinę przez Saharę, jaka znajdowała się w moim gardle. W milczeniu i uważnie patrzyłem, jak Kosa wyciągnął z kieszeni czarnych spodni małą folię z białym proszkiem w środku, wysypując zawartość na stole przede mną. 

Ja pierdolę. 

— To co, na zakończenie udanego spotkania? — powiedział dumnie Franky, wyjmując z portfela banknot, którego zaczął zwijać w rulon. Kosa precyzyjnie formował kartą trzy paski dla każdego z nas, triumfalnie podstawiając idealną kreskę tuż przed moją twarzą. W ułamku sekundy oblałem się jeszcze większą falą potu i stresu, czując, jak przestałem panować nad drżeniem rąk. Moje serce biło jak szalone, a głowa stawała się z uderzeń omdlenia coraz cięższa. 

— N-nie, ja po-podziękuję... — jąkałem się z przerażenia, pocierając spocone ręce o spodnie pod stołem. Patrzyłem na posypaną kreskę przed sobą, na mężczyzn, na dwa pistolety obok, na, kurwa, wszystko dookoła, słysząc szybkość uderzeń własnego serca i szum w uszach. Kosa zabrał od brata rulon i nachylił się nad narkotykiem, wciągając bez żadnych problemów całą treść. Franky spojrzał na mnie, nie ukrywając rozbawienia. Ponownie uśmiechnął się w ten cyniczny sposób i wziął do ręki zwinięty banknot, wciągając swoją porcję narkotyku.                     

— Nie bój się, to dla relaksu — powiedział spokojnym i odprężonym tonem, na krótką chwilę trzymając skrzydełka nosa w dłoni. Wręczył mi rulon, razem z Kosą wyczekująco stojąc nade mną. 

Przełknąłem ciężko ślinę, z przerażeniem spoglądając na posypaną kreskę przed sobą. Frankiemu nie umknęło na uwadze to, jak drżącą ręką zabrałem od niego banknot. Musiałem to zrobić, bo gdybym nie zrobił, to poczuliby się znieważeni i oznaczałoby to brak szacunku. Jeżeli oni wciągnęli ten sam proszek, co ja miałem wciągnąć, to nie groziła mi żadna zatrzymana akcja serca. Nabrałem głębokiego oddechu i nachyliłem się nad białą substancją, palcem wskazującym u jednej ręki zasłaniając dziurkę od nosa, a w drugiej dłoni trzymając rulon, który przystawiłem do kolejnej dziurki. Szum w uszach powodował, że nie słyszałem własnych myśli. 

Wciągnąłem kreskę, od razu łapiąc się za drażliwy nos. Gryzło i trochę piekło, ale to było ostatnią rzeczą, która przeszkadzała mi najbardziej. Nie wiem, o czym myślałem w chaosie tych wydarzeń, bo już po chwili moje ciało odmówiło posłuszeństwa i straciłem przytomność. 


~*~



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro