Rozdział 33

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ocknąłem się, kiedy piekący ból rozszedł się po całej mojej twarzy. Otworzywszy ledwo zmęczone oczy, ujrzałem nachylonego nade mną Frankiego, który najprawdopodobniej ocucił mnie mocnym liściem w policzek. Przestraszony rozejrzałem się dookoła, dostrzegając obok Kosę, dwa glocki na blacie kuchennym i czarną, dużą torbę. Boże święty, gdzie ja jestem? 

Wstałem w pośpiechu, nerwowo odsuwając się od mężczyzn. Kiedy tylko wyprostowałem nogi, moje ciało gwałtownie zasłabło, bezsił opadając wprost na lodówkę tuż za moimi plecami. Ja pierdolę, co się dzieję? — powtarzałam wkoło, wkoło i wkoło, odczuwając tak chaotyczny natłok myśli, że moja głowa prawie eksplodowała od jego bólu. Pot zalewał mnie hektolitrami, a gorąco na przemian mieszało się z wyraźnym chłodem. Mizernie uniosłem spojrzenie spod ociężałych powiek, wbijając tępy wzrok na Kosę i Frankiego. Obaj mężczyźni patrzyli na mnie bez wyrazu, wymieniając między sobą dziwne spojrzenia. Co to, kurwa mać, było? — oddychałem ciężko i głośno, nie mogąc znieść tych ciągłych pytań, które nasuwały się z chwili na chwilę i zmieniały z sekundy na sekundę. Co się ze mną stało? 

— Nieźle odleciałeś, Silver — odezwał się Franky, unosząc kąciki ust w ten cyniczny sposób, który doprowadzał mnie potwornej frustracji. Miałem dość jego uśmiechu i z przyjemnością chciałbym wymazać go z jego twarzy. Milczałem, oddychając tak głośno, jakbym przeszedł właśnie maraton. Mężczyźni wymienili między sobą spojrzenia, uśmiechając się cwaniacko. Zmarszczyłem brwi, z trudem pośpiesznie sięgając po plecak obok krzesła. — Wszystko w porządku? — zapytał, obserwując mnie uważnie.

— Tak! — krzyknąłem wściekle. Nałożyłem plecak na ramię, zauważając, jak ich twarze ogarnął poważny wyraz. Przestraszyłem się; przelotnie obejrzałem się za dwoma pistoletami, zastanawiając się, czy były naładowane. Moje ciało odmawiało posłuszeństwa i chciało rwać się na wszystkie możliwe strony, a na język cisnęły się zdania, których powstrzymać ledwo umiałem. Ja pierdolę, ja pierdolę, ja pierdolę! — Co to było? Co mi daliście?! — zapytałem wprost, nie ukrywając zdenerwowania, choć bardzo chciałem opanować targający mną burdel. Patrzyłem gniewnie na obu mężczyzn, coraz mocniej denerwując się ich kpiarską postawą. Nabijali się ze mnie? Śmiali się ze mnie? Chcieli mnie upokorzyć? Chcieli mnie poniżyć? Dosyć, dosyć, dosyć! – rozemocjonowany wplątałem ręce we włosy, wypuszczając ciężko powietrze z ust. — Co to było? Co mi daliście?! — wykrzyczałem wściekły, czując napływające łzy pod powiekami. 

— Silver, uspokój się — spoważniał Franky, podchodząc do mnie. W międzyczasie sięgnął po glocka, wciskając go w pasie. Zesztywniałem, czując koszmarny skręt w podbrzuszu. Miałem ochotę zwymiotować, mając w przełyku całą treść z dzisiejszego dnia. O mój boże, on mnie zabije — Silver, to była czysta koka — powiedział, patrząc w moje oczy bez emocji. Przestraszony obejrzałem się za Kosą, który stał obok i obserwował nas w ciszy. — Dawno chyba tego nie robiłeś co? Odleciałeś na półtorej godziny, człowieku — zaśmiał się cwanie, poklepując mnie twardą ręką po ramieniu. Zakrztusiłem się momentalnie po jego silnym dotyku, wpadając w absurdalne schizy, że zaraz mógłby zrobić mi krzywdę. Odsunąłem się w pośpiechu, zatrzymując tuż we framudze drzwi. Franky spojrzał na mnie, po chwili uśmiechając się. — Nic ci nie będzie, twardy chłopak jesteś. 

— J-ja już pójdę! — powiedziałem dość doniosłym tonem, słysząc rozdrażnienie we własnym głosie. Nie poznawałem siebie. Byłem potwornie nabuzowany i przyczyny tego nie umiałem znaleźć. Byłem cholernie podirytowany wszystkim dookoła, w szczególności światłem, jakimkolwiek dźwiękiem i dotykiem. A ten burdel w mojej głowie był nie do opisania. Był najgorszy. Pociągnąłem głośno katarem, lustrując uważnie obu mężczyzn, którzy nie odrywali ode mnie spojrzenia. Pierdoleni gangsterzy. Zajebałbym ich z przyjemnością. — Pójdę już, dzięki za spotkanie — rzuciłem niewyraźnie, marszcząc ciągle brwi z rozdrażnienia światłem. 

— Wszystko w porządku, Silver? Może cię odwieźć? — zaproponował Franky, krocząc tuż za mną. 

Skierowałem się prosto do wyjścia, mając przed oczami zamazany obraz i okropną huśtawkę wszystkich kolorów dookoła: najpierw było mglisto, później robiło się ciemno, zaraz nastało jasno, a nagle wyostrzało się całe spojrzenie na świat. Świat tak zwariowany i dziwny. Ściskałem mocno ręce na paskach plecaka, ledwo stawiając sztywny krok jeden za drugim: prawa-lewa, prawa-lewa, lewa-prawa, prawa-prawa. Obok kręcił się Franky, którego obecność przyprawiała mnie o paniczny strach. Uporczywy ból brzucha wykręcał mnie na każde strony i miałem ochotę jedynie położyć się do łóżka i okryć ciepłą kołdrą. Tak bardzo zacząłem doceniać i pragnąć spokoju, a musiałem gnieździć się w koszmaru własnych emocji. Boże, ja chcę stąd uciec, ja chcę stąd uciec, ja chcę stąd uciec! — natrętne myśli nie ustępowały, rozpętując w mojej głowie prawdziwy sztorm. 

— Hej, wszystko w porządku? — odezwał się Franky, zatrzymując tuż przed głównymi drzwiami. Przełknąłem ciężko ślinę, rękawem kurtki ścierając spływający pot po moim czole i skroniach. Przerażony nawet nie byłem w stanie patrzeć na jego twarz, a co dopiero oczy. — Może cię odwieźć? — powtórzył spokojnym, głębokim tonem, przyglądając się mnie uważnie. 

Zostawcie mnie!

— Tak, wszystko w porządku! — wykrztusiłem panicznie, z nerwów przechodząc z nogi na nogę. Puste, niewyraźne spojrzenie wbijałem we wszystko, gdzie mogłem sięgnąć okiem, byle nie patrzeć na niego. — Ja już pójdę, dzięki za spotkanie. 

— Hej — Franky złapał mnie stanowczo za kark, zmuszając tym samym do wyrównania kontaktu wzrokowego. Spojrzał bacznie na moje oczy, a ja momentalnie zdrętwiałem, nie mogąc niczego zrobić z własnym ciałem. — Jesteś naćpany, Silver — poinformował mnie poważnym głosem, z dokładnością lustrując moją twarz. — Człowieku, poradzisz sobie? — zapytał, wypuszczając mnie z rąk. 

Dawno nie czułem takiej ulgi, choć jego dotyk trwał chwile. Nabrałem głębokiego powietrza, ścierając rękawem cieknący katar z mojego nosa. Ja byłem naćpany? Ja byłem naćpany? Ja byłem obrzydliwe naćpany! Kokainy nie próbowałem od roku, a jakiegokolwiek innego proszku jeszcze dłużej. Oczywiście, że byłem naćpany. Tak mocno, że nie wiedziałem, co jest rzeczywistością a wymysłem. Moje emocje – tak absurdalne i paranoiczne mieszały się z nadnaturalnymi, magicznymi doznaniami, których działanie nie dało się opisać w zwykły, ludzki sposób. Tak – byłem naćpany jak szmata i załapałem potężnego badtripa.

— Poradzę sobie — odpowiedziałem niepewnie, czując potężną panikę na samą myśl, że tak naprawdę sobie nie poradzę. Byłem w totalnej dupie i nawet nie wiedziałem, co miałem ze sobą teraz zrobić. — Wszystko w porządku, Franky. Dawno tego nie robiłem, ale wszystko będzie w porządku, Franky, wiesz? — dodałem chaotycznie, ścierając pot i katar. Uderzenia gorąca nie dawały spokoju i miałem ochotę rozebrać się do naga, chcąc odrobine poczuć chłodu. 

— Na pewno? — zapytał dla pewności, uważnie mnie oglądając. Pokiwałem twierdząco głową, mrucząc coś pod nosem. Franky ostatni raz zmierzył mnie ostrożnym wzrokiem, po czym pożegnał się z Kosą: — Trzymaj się, Silver. I uważaj na gliny — ostrzegł, zamykając po moim wyjściu drzwi na klucz.

Wpadłem z histerią na pustą klatkę schodową, od razu przykładając ręce do ust; miałem ochotę zwymiotować cały żołądek. Głośna awantura mieszkańców kamienicy, płacz dziecka i hałaśliwa muzyka metalu doprowadzała mnie do szału. Zaraz eksploduję, zaraz wybuchnę, zaraz zniknę z powierzchni ziemi — powtarzałem w myślach, nie mogąc się uspokoić. Miałem ochotę wpaść w płacz, a panika, jaka we mnie wstąpiła, zanosiła się na potężny szloch. Prędko zabrałem się do ucieczki, ledwo schodząc ze schodów – raz wpadłem w ścianę, a raz moje ręce szukały ratunku przy poręczy. Dwóch czarnoskórych nastolatków zmierzyło mnie jak popieprzonego, ale wcale im się nie dziwiłem, bo aktualnie byłem ostro napieprzony. 

Te zejście trwało wieczność, ale jak już znalazłem się na zewnątrz, to nie minęła chwila, a moja głowa znalazła się nad ulicznym śmietnikiem, do którego zrzygałem się całą treścią z dzisiejszego dnia, jednak to w żaden sposób nie pomogło mi pozbyć się emocji, które zalewały mnie chmarą i zmieniały się tak gwałtownie niczym rollercoaster. Teraz miałem ochotę ubrać na siebie futro niedźwiedzia, nie mogąc znieść tego listopadowego chłodu. Zmarnowany podniosłem głowę, ze łzami w oczach rozglądając się dookoła – zachmurzone, szare niebo, ulica ruchliwa od taksówek, kilka osób przyozdabiało już swoje mieszkania świątecznymi ozdobami, a jeszcze kilka spacerowało po chodnikach z psem czy drugą połówką – i ja, cholernie naćpany i zrozpaczony. 

Miałem ochotę wybuchnąć płaczem. Moje ciało ledwo wykonywało jakikolwiek ruch, a w tym natłoku burzliwych myśli i rozjuszonych emocji nie potrafiłem spokojnie ustać o własnych siłach, co chwilę zatrzymując się na kilka sekund przy drzewie albo następnych schodach do mieszkania. Boże, niech mi ktoś pomoże, proszę, niech mi ktoś pomoże, błagam, niech mi ktoś pomoże — chciałem krzyczeć do wszystkich dookoła, jednocześnie unikając z kimkolwiek kontaktu wzrokowego. Miałem wrażenie, że każdy obserwował mnie i wyśmiewał palcem, nazywając g ł u p i m  

ć p u n e m 

Miałem ochotę wybuchnąć płaczem. Byłem naćpany. Byłem i czułem się jak ten ćpun, który zdaniem innych nie różnił się niczym od robaka. Nic nie znaczyłem. Absolutnie nic nie znaczyłem – ta świadomość, że byłem jak najgorszy margines społeczny powodowała, że automatycznie moje oczy napełniały się łzami. Miałem ochotę wybuchnąć płaczem. Jej słowa zaczęły zalewać moje myśli, na dodatek twarz pojawiała się przed obrazem. Jej słowa tak raniące, katastrofalne i najgorsze, wówczas tak prawdziwe. Robiłem wszystko, żeby udowodnić jej rację. Mimo stanowczego zapierania się rękoma i nogami przed prawdą, starając się uwierzyć we własne słowa odnośnie MNIE, ja tak naprawdę okłamywałem samego siebie i udowadniałem wszystkim dookoła, że byłem zwykłym

ć p u n e m 

Jednak to jej słowa powtarzały się w mojej głowie jak koszmar, od którego uciec nie potrafiłem. Gdyby to był ktoś inny, zapewne miałbym w dupie jego zdanie na mój temat, ale  o n a  znaczyła dla mnie więcej niż ktoś inny. Ona znaczyła dla mnie cały świat. Ledwo doczłapałem się do samochodu, którego zaparkowałem na publicznym parkingu przy latynoskiej restauracji. Zmęczony, zmarnowany, półmartwy. Wpadłem do auta, momentalnie popadając w okropny szloch. Zalewałem się łzami jak dziecko, upokorzony chowając twarz w dłoniach. Ze wściekłości i własnej bezradności uderzałem czasami rękoma po kierownicy, desce rozdzielczej albo biłem samego siebie, nienawidząc wszystkiego, co posiadałem. Nienawidziłem siebie. Nienawidziłem wszystkiego, co było związane ze mną. Po prostu siebie nienawidziłem. Zapłakany spojrzałem w przednie lusterko, przełykając ślinę; byłem blady jak trup. Oczy podkrążone, ciemne wokół zmęczonych powiek, a spojrzenie, choć mętne i puste, teraz od histerii przerażało mnie jak nigdy. Nie mogłem siebie poznać. 

byłem zwykłym ćpunem

Zapłakałem głośno. Dławiłem się bezsilnością i tragedią. Dławiłem się świadomością obrazu własnego ego: zmarnowany i najgorszy w oczach wszystkich, których lubiłem i kochałem. Zwłaszcza, których kochałem. Ona chciała dla mnie tylko dobrze. Chciała, żebym był lepszą wersją siebie. Chciała, żebym siebie zaakceptował. Otuliła mnie takim ciepłem i zainteresowaniem jak nikt inny. W zamian nie oczekiwała niczego – po prostu dostrzegła we mnie coś więcej. A ja? Jak mogłem jej to zrobić? Jak mogłem robić coś, co sprawia jej przykrość? Jak mogłem postępować w ten sposób, kiedy jeszcze kilka dni wcześniej prosiła mnie o to, bym tego nie robił? Może właśnie dlatego, bo ja sam nie umiem wysłuchać swoich próśb. Może właśnie dlatego, że jestem jebanym hipokrytą i udowadniałem na każdym kroku wszystkim, że mieli racje. Ja nie umiałem dotrzymać swoich obietnic, a co dopiero innych. 

— Nienawidzę się! — wściekły wykrzyczałem, uderzając z całych sił, ile jeszcze miałem w tak przemęczonym organizmie, w kierownicę. Przez przypadek zatrąbiłem, przykuwając uwagę ludzi na parkingu. — Nienawidzę siebie! Nienawidzę siebie! Boże święty, jak ja siebie nienawidzę! — uderzałem raz za razem, po chwili sztywniejąc z zakłopotania, kiedy do mojej szyby zapukała jakaś starsza kobieta. Przełknąłem ciężko ślinę i starłem cieknący katar z nosa, osuwając okno do połowy. — T-Tak? — zapytałem niepewnie, cały drżąc z zimna, mimo ciepła w samochodzie. 

Kobieta obejrzała się za wnętrzem auta, po czym skierowała podejrzliwy wzrok na mnie. Miałem wrażenie, że była gliną, na których musiałem uważać. Skręt żołądka automatycznie pojawił się zaraz po jej wnikliwym spojrzeniu. Zestresowany od razu poczułem, jak wstępuje we mnie przerażenie. 

— Synu, czy coś się stało? — zapytała spokojnie, przyglądając się uważnie mojej bladej twarzy. Przełknąłem ślinę, patrząc na nią z niewytłumaczalną paniką. Milczałem, przez uciążliwą gule w gardle nie mogąc z siebie nic wykrztusić. Kobieta zmarszczyła brwi, kiedy w dalszym ciągu nie odpowiadałem jej pytaniu. — Hej, wszystko z tobą w porządku? — spytała, oglądając mnie z lekkim poruszeniem. Nie wiedziałem, jak się zachować. Byłem tak przerażony i sztywny, że udało mi się tylko wcisnąć przycisk zamknięcia szyby. Zapukała nerwowo, krzycząc coś w moją stronę. Ona musiała być gliną, byłem tego pewien w stu procentach. — Hej! Hej, zatrzymaj się! — odjechałem z piskiem opon, uciekając z parkingu restauracji.

Pędziłem przed siebie, chaotycznie wymijając samochody i wykonując manewry. Nawet nie wiedziałem, gdzie miałem jechać. Przerażony, ze strachem w oczach rozglądałem się dookoła i wszędzie, mając wrażenie, że każdego wzrok był skierowany tylko i wyłącznie we mnie. Gliny na każdym kroku powodowały, że moje włosy sztywniały jak kolce, a nogi miękły ze słabości i odmawiały posłuszeństwa. Kierowcy trąbili na mnie z nerwów, a ja odpłacałem się im tym samym dla zasady, wyprzedzając co chwilę następnych i następnych, co jakiś czas oglądając się do lusterka, czy przypadkiem nikt mnie nie śledził. Kurwa mać! Ja pierdolę, kurwa mać! — przeklinałem głośno z rozwścieczenia i rozpaczy, ścierając brudnym rękawem kurtki cieknący katar. Gdzie ja miałem jechać? Gdzie ja, kurwa, miałem jechać? Chaosu myśli nie dało rady opanować, a tym bardziej zdrowego rozsądku. Kompletnie nie wiedziałem, gdzie miałem się udać, bo do domu w takim stanie nie mogłem pojechać. 

Było to absurdalne, ale coraz bardziej w mojej głowie rodziły się oskarżenia odnośnie mojej sytuacji, w której się znalazłem. Te oskarżenia chciałem kierować wprost do Adama, który na samą myśl wzbudzał we mnie nieopanowaną wściekłość. Miałem ochotę go rozszarpać na drobny mak za to, w co mnie władował. Czułem ogromny, niewytłumaczalny żal i rozczarowanie. Dlaczego? Dlaczego, dlaczego?! — wściekałem się z każdą sekundą mocniej i mocniej, po chwili bez zastanowienia sięgając z trudem do kieszeni po telefon. Odblokowałem ekran komórki, momentalnie czując potężne ukłucie w sercu. Ten rozdzierający mnie ból rozszedł się po całym ciele, sprawiając tak potężny dyskomfort, którego jeszcze nigdy przedtem nie doznałem. Alanna. Moja słodka, niewinna przyjaciółka. Odpisała na mojego esemesa, że też tęskni

Tęskniłem za nią. 

Ból był prawdziwą trwogą; nie do wytrzymania. Zapłakałem głośno i rozpaczliwie, nie mogąc się opanować. Alanna za mną tęskniła. Alanna za mną tęskniła i nawet próbowała się dodzwonić dwa razy. Cholernie chciałem dowiedzieć się, co robi. Natychmiast chciałem wiedzieć, jak się czuje. Boże kochany, moja kochana Alanna. A ja... A ja byłem tylko zwykłym, głupim ćpunem, który rozczarowywał wszystkich na okrągło, okrągło i na okrągło. Jak ja sobą gardziłem. Zawyłem z beznadziejności, która zaatakowała mnie wraz z apatią i anhedonią. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem tego, co doskwierało mi właśnie w tej chwili. Stojąc w zatłoczonym korku patrzyłem ze łzami w oczach dookoła siebie, modląc się o jakąkolwiek drobną pomoc. Błagam, błagam, niech mi ktoś  t y l k o  pomoże! — płakałem jak dziecko, zalewając się falą łez i kataru. Dlaczego? Dlaczego ja musiałem być tym Sebastianem Oliversem? Dlaczego ja musiałem nim być? Dlaczego ja nie mogłem być kimś innym? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?! 

Dosyć!

Rozwścieczony wykręciłem numer do Adama, ledwo przykładając komórkę do ucha. Jeden sygnał, drugi sygnał, po trzecim sygnale zniecierpliwiony przeklinałem głośno, nagle słysząc jego głos po drugiej stronie: 

— Nareszcie! — odezwał się z ulgą — Gdzie ty jesteś? Wszystko w porządku? — zapytał zatroskany, co mnie tylko poddenerwowało. Adam zatroskany? Też mi coś! Na pewno cieszył się, że to ja tego doświadczyłem, a nie on. 

— SKATEPARK! ZA PIĘTNAŚCIE MINUT MASZ TAM BYĆ! — wykrzyczałem wściekły do słuchawki, po czym rozłączyłem się i odrzuciłem telefon na miejsce pasażera. Starłem brudnym i mokrym rękawem kurtki łzy oraz katar, rozemocjonowany ledwo panując nad jazdą. Miałem ochotę go rozszarpać, a najlepiej sprawić, żeby poczuł to samo co ja

~*~

Moja chaotyczna jazda wzbudzała wiele podejrzeń wśród wszystkich mieszkańców, ale prawdziwy chaos dział się w moim umyśle, którego za nic w świecie nie umiałem opanować. Nieudolnie zaparkowałem samochód obok umówionego miejsca, wjeżdżając prawym przednim kołem na krawężnik. Przelotnie obejrzałem się po skateparku, dostrzegając jeżdżącego na deskorolce Adama po rampach. Skurwysyn pierdolony. Rozwścieczony trzasnąłem drzwiami auta, przykuwając jego uwagę; spojrzał na mnie z zainteresowaniem, chwytając w ręce deskę. Rozwalę go, to wszystko jego wina! Szedłem wprost na niego zdecydowanym i nerwowym krokiem, co wzbudziło w nim zaniepokojenie. Adam zmarszczył brwi, ale zanim cokolwiek powiedział rzuciłem się na niego z łapami:

— Ty skurwysynie jebany, ty pierdolony skurwysynie! — złapałem go za bluzę i najpierw pociągnąłem w swoją stronę, po czym mocno odepchnąłem na ziemię. Adam przewrócił się, rzucając mi pełne szoku spojrzenie. — Wiesz, co się ze mną dzieję?! CZY TY WIESZ, CO SIĘ ZE MNĄ DZIEJĘ?! — wykrzyczałem wściekle, rozjuszony stojąc nad nim. 

— Sebastian... O c-co ci chodzi? — odezwał się cicho, nie dowierzając mojemu zachowaniu. Patrzył na mnie oniemiały, powoli wstając na równe nogi. Chwyciłem go po raz kolejny, kiedy tylko się wyprostował. — Sebastian, co się z tobą dzieję?! Hej, co jest?! — rzucił poddenerwowany, mocno chwytając rękoma moje dłonie, które kurczowo trzymały jego bluzę. 

— Spójrz na mnie — wycedziłem wściekle, mierząc go ostrym wzrokiem. Adam zmarszczył się, głośno i nerwowo oddychając. — Spójrz tylko na mnie! — potrząsnąłem nim, czując falę smutku i bólu. Łzy napłynęły do moich oczu, co nie umknęło jego uwadze. — Władowałeś mnie w to, kurwa, władowałeś mnie! — odepchnąłem go, wpadając w rozpacz. Popłakałem się, stojąc przed nim jak zagubione dziecko, powoli już nie rozumiejąc, czego tak właściwie chciałem. Kurwa mać, przecież to mój najlepszy przyjaciel. 

— Sebastian... — Adam zatoczył się ponownie po ziemi, w szoku oglądając moją histerię. Cały trząsłem się z buzujących emocji, co chwilę ścierając rękawem łzy i katar. Lutcher wstał niepewnie, dla własnego bezpieczeństwa nawet do mnie nie podchodząc. Boże, on bał się do mnie podejść. Zapłakałem głośno, chowając twarz w dłoniach. — C-co się z tobą stało? — zapytał poruszony, ciągle mnie obserwując. — Hej, stary... Hej, co się z tobą dzieje, człowieku? — powoli się do mnie zbliżył, z wahaniem kładąc rękę na moim ramieniu. — Sebastian, co ja ci zrobiłem, co się z tobą stało? — zapytał z żalem. 

— J-ja... J-ja, Adam, j-jestem naćpany, jestem potwornie naćpany... — wychlipałem, bez zastanowienia przytulając się do niego. Płakałem w jego ramię, czując, jak mnie mocno przytulił. Boże święty, jak ja mogłem go uderzyć. Jak ja mogłem tak potraktować Adama. — Był Franky i Kosa, mieli dwa glocki, kurwa, tak strasznie się bałem... Pod koniec sypnęli koki, kurwa, nie brałem jej od roku... P-przez te wszystkie emocje odcięło mnie, złapałem badtripa, kurwa, Adam, ja nie wiem, co się ze mną dzieje — płakałem straszliwie, pragnąc tylko spokoju i ciepła. Ja pragnąłem tylko spokoju i ciepła. 

— Wszystko jest już w porządku, Sebastian — powiedział spokojnym głosem, przytulając mnie jak młodszego brata; tak miło i kojąco, że nie pamiętam, kiedy Adam mnie tak uspokajająco potraktował. W mojej głowie rodziło się prawdziwe szambo – od upokorzenia na temat własnej osoby, niskiej samooceny i poczucia własnej wartości, po obrzydliwą nienawiść do siebie samego za to, jak zachowywałem się w stosunku do najbliższych. Czułem się jak podły śmieć. — Nie płacz, wszystko jest w porządku, Ian — dodał z delikatnym uśmiechem, odsuwając się ode mnie. Przyjrzał się mojej twarzy, po czym rzucił, chcąc dodać mi odrobiny otuchy: — Ile badtripów masz za sobą? Wiesz dobrze, że mnóstwo, więc co to teraz jest dla ciebie, stary? Bierz się w garść, skurwysynie — zaśmiał się serdecznie, poklepując mnie po ramieniu.

— Adam, j-ja... J-ja tak nie chcę... Jestem strasznie naćpany, to dla mnie za wiele. Nie chcę tego życia, ja naprawdę n-nie chcę do tego wracać... — mówiłem ze strachem i rozpaczą, nie mogąc opanować drżenia całego ciała i głosu. Nie mogłem również zapanować nad szaleństwem absurdalnych myśli, które doprowadzały mój organizm do wycieńczenia. Marzyłem o spokoju i kojącym dotyku mojej mamy. Tak bardzo marzyłem.

Adam spojrzał na mnie najpierw bez wyrazu, po czym wziął głęboki oddech i dał wyraźnie do zrozumienia, że tak łatwo się z tego nie wywiniemy. Poprawił osuwające się na nos grube oprawki okularów, po chwili znowu dla pocieszenia mnie przytulił. Zapłakałem z bezradności, zdając sobie sprawę, że naprawdę łatwo nie będziemy mogli zrezygnować. Miałem gonitwę myśli, które pchały mnie do najgorszego, ażeby skrzywdzić wszystko i wszystkich dookoła, a później strzelić sobie w łeb. Byłem tak słaby, że jedyne, na co było mnie stać, to szlochać w ramię najlepszego przyjaciela i ubolewać nad życiem, które sobie zagwarantowałem.

— Wszystko będzie dobrze, Sebastian, nie martw się — powiedział zapewniającym głosem. Adam odsunął się ode mnie i położywszy obie ręce na moich ramionach, spojrzał z delikatnym uśmiechem w moje zapłakane oczy, dodając: — Uzbierasz na studio, tego nie chciałeś? To twoje marzenie, Sebastian — mówił z dużym zaangażowaniem, starając się w ciągu dalszym mnie pocieszyć. 

Nagle zmarszczyłem brwi, w milczeniu odsuwając się od niego. Lutcher zlustrował mnie zdziwiony, obserwując każdy mój ruch. Napływ chaotycznych myśli był nie do zniesienia, a tak rozemocjonowanych doznań jeszcze nigdy nie umiałem kontrolować pod wpływem czegokolwiek: najpierw byłem lojalnym i najlepszym przyjacielem, a po chwili zamieniałem się we wroga numer jeden. Rzuciłem Adamowi pełne oskarżenia i gniewu spojrzenie: 

— A TY?! NA CO CI PIENIĄDZE?! — krzyknąłem agresywnie, w głowie układając mnóstwo podejrzliwych scenariuszy związanych z tą wizją. Tak właściwie, to na co mu były te pieniądze? Chwaliłem się mu o moim największym marzeniu, a on nie pisnął ani słowa? Jak dużo Adam zaczął przede mną ukrywać? Co się dzieje? Dlaczego nagle odczuwałem, że patrzę w inne oczy? Dlaczego miałem wrażenie, że mój najlepszy przyjaciel stawał się coraz bardziej obcy? — CO?! — wykrzyczałem oskarżycielsko, mierząc go ostro. — NO MÓW, A NIE TAK PATRZYSZ! — zawołałem skrępowany, nie mogąc znieść jego przeszywającego wzroku. 

Adam wyraźnie po moich słowach oniemiał jeszcze bardziej, a ja coraz bardziej zastanawiałem się nad sensem wypowiedzianych wyrazów. Nawet sensu nie miało moje zachowanie, którego nie umiałem sam przed sobą wytłumaczyć. 

— Sebastian? — zmarszczył brwi, patrząc na mnie w osłupieniu, jakby patrzył na kompletnego idiotę. Byłem tym idiotą? W jego oczach byłem tym idiotą? Boże, ja zaraz oszaleję! Wypuściłem głośno powietrze z bolesnych płuc, wplatając zdrętwiałe ręce we włosy; miałem wszystkiego dosyć, miałem wszystkiego po dziurki w nosie, boże! Przekląłem głośno pod nosem, znowu powstrzymując chęć płaczu. Rozemocjonowany spojrzałem na Lutchera w oczekiwaniu na odpowiedź, której w ogóle nie dostawałem i zaczynało mnie to coraz mocniej niecierpliwić. 

— NO MÓW, NO! — wykrzyczałem, niebezpiecznie zbliżając się do najlepszego przyjaciela. Adam dla ostrożności od razu odsunął się o trzy kroki w tył, na dodatek z niepewnością szykując ręce do obrony. Starłem rękawem cieknący katar, lustrując go wściekle.

— No, jak to na co? — zapytał zaskoczony, mierząc mnie ze zdezorientowaniem. Uniósł rękę, jakby chciał coś pokazać, i oblizał nerwowo usta, po chwili ze zrezygnowaniem kręcąc głową i z powrotem opuszczając ramię. 

— No co, kurwa, no co? Na co ci, kurwa, Adam, te pieniądze? Powiesz mi, czy zabrakło ci języka w mordzie? — rzuciłem agresywnie, zbliżając się do niego. Odniosłem wrażenie, że chciał coś przede mną ukryć, ale za cholerę nie wiedziałem, co to mogło być. — NO NA CO CI FORSA, NO?! — szybko złapałem go za bluzę i przyciągnąłem niebezpiecznie blisko, zanim mógł się odsunąć. Raptem jego obie ręce złapały moje dłonie, które zacisnęły się kurczowo na materiale. Patrzyłem wściekle i zniecierpliwieniem w jego zszokowane oczy, które lustrowały każdy fragment mojej twarzy, aż w końcu odwzajemniły kontakt wzrokowy. Milczeliśmy przez dłuższą chwilę, głośno i nerwowo oddychając. — Adam... co ty przede mną ukrywasz? — wycedziłem ostrzegawczo.

— No jak to na co? ZAPOMNIAŁEŚ?! — rzucił pogniewany, niespodziewanie wyrywając się z mojego uścisku. Poprawił swoje okulary i pogniecioną bluzę, rzucając mi zezłoszczone spojrzenie. Tym razem to on się mocno wkurzył, nie oszczędzając w słowach: — Tyle czasu planujemy nasz wyjazd do Los Angeles po szkole, Idioto, zapomniałeś?! O co ty mnie, kurwa, oskarżasz, Sebastian?! Jesteś naćpany jak szmata, ogarnij się! — wykrzyczał oskarżycielsko, wskazując na mnie. —  Jestem twoim najlepszym przyjacielem czy kim w końcu?! Spójrz, co ty wyrabiasz, człowieku!

Adam oddychał ciężko i nerwowo, mierząc mnie z gniewem oraz rozczarowaniem w oczach. Stałem naprzeciw, dopiero po dłuższej chwili milczeniu między nami rozumiejąc, co wyrabiałem. Momentalnie rozbeczałem się jak dziecko, stojąc przed nim kompletnie rozdarty na drobne kawałki. Popłakałem się, automatycznie ze wstydu i bezradności chowając głowę w dłoniach. Czułem się tak podle sam ze sobą. Czułem się koszmarnie. Skrzywdziłem mojego najlepszego przyjaciela; najpierw cieleśnie, a później naruszyłem naszą lojalność i zaufanie. Jak ja mogę tak się zachowywać? Co ja, cholera jasna, mam w głowie? Byliśmy dla siebie jak bracia, a ja potraktowałem go jak zwykłego śmiecia. Boże święty, jak ja siebie nienawidziłem. 

Szczerze sobą gardziłem. Z Adamem przyjaźniłem się całe życie i byliśmy dla siebie prawdziwymi braćmi. Nie ważne, co było, jest i będzie – ta przyjaźń, to coś więcej niż zwykłe kumplostwo. Przeszliśmy wiele ciężkich i trudnych chwil, ale zawsze, zawsze i na zawsze byliśmy dla siebie wsparciem. Zgadzaliśmy się we wszystkim, robiliśmy wszystko wspólnie i nawet planowaliśmy wspólną przyszłość – jak ja mogłem w to wątpić? Przez chwilę zwątpiłem w naszą przyszłość, którą tak z zafascynowaniem planowaliśmy: ukończenie szkoły i wyjazd do Los Angeles, gdzie wspólnie mieliśmy otworzyć studio muzyczne. To było szczeniackie marzenie, ale chciałem iść w stronę producenta muzycznego i Adam ani chwili nie tracił we mnie wiary, a nawet podzielał cele i chciał do tego dołączyć. Rozmawialiśmy o tym tyle razy, marzyliśmy i fantazjowaliśmy, a ja podważyłem jego lojalność. Boże, jak ja siebie nienawidziłem.

— No już, wszystko w porządku... — odezwał się łagodnie, podchodząc bliżej. Lutcher pociągnął mnie w swoją stronę i troskliwie przytulił, pocieszając mile: — Nie mam ci za złe, Ian. Wiem, jak musisz się czuć, nie martw się — odsunął się, patrząc uważnie na mnie i moją rozpacz. — No już, no, nie becz, człowieku — zaśmiał się radośnie, poklepując mnie po ramieniu. Zapłakałem ostatni raz pod nosem, ścierając łzy i katar. Uniosłem wzrok na Adama, załamany nie umiejąc z siebie nic wykrztusić. Nagle, a było to bardzo niespodziewane, twarz mojego najlepszego przyjaciela zbladła, przybierając poważniejszego wyrazu. Powiedział coś, co przeszło przez szum w moich uszach niezrozumiale i niewyraźnie; a tak naprawdę nie potrzebowałem już żadnych słów, by zrozumieć, że tuż za nami był ktoś, kogo obecność mroziła krew w żyłach. 

I właśnie tak było – na samo spojrzenie w tamtą stronę i dostrzeżenie ich poczułem, jak boleśnie sztywniały włosy na moim ciele, a grunt pod stopami rozpadał się na małe kawałki. To były najdłuższe sekundy w moim życiu. Odwróciłem się, dostrzegając niedaleko skateparku Amandę w towarzystwie Alanny, która wyprowadzała swojego jamnika, Goofy'iego, na spacer. Emocje, jakie mną wstrząsnęły, były prawdziwą tragedią. W jednej chwili chciałem wpaść w płacz ze szczęścia, a jednocześnie ze strachu i przerażenia miałem ochotę zawyć. W jednej chwili chciałem podbiec i rzucić się z utęsknieniem w ciepłe i kojące ramiona kosmicznej przyjaciółki, a z drugiej strony chciałem uciec jak najdalej i rzucić się pod pociąg ze wstydu i gorzkiego żalu. Targało mną irracjonalne poruszenie, którego chaos i zamęt doprowadzało mnie do koszmarnego szału. 

Ona tam była i lśniła najjaśniej wśród światła, a ja stałem naćpany i marzyłem, by chłonąć to najjaśniejsze i najpiękniejsze światło na ziemi. Nie byłem w stanie ruszyć się z przerażenia i obawy, w jakiej postaci mogła mnie ujrzeć. Byłem naćpany. Zakręciło mi się w głowie tak mocno, że prawie zasłabłem. Na samą myśl, że zaraz tu będzie, czułem na całym ciele ból tysięcy najokrutniejszych ostrzy, które wbijały się jedna za drugą. O mój pieprzony boże. Roztrzęsiony spojrzałem na zakłopotanego Adama, poszukując ratunku w jego osobie, chociaż zdawałem sobie sprawę, że nie był w stanie mi pomóc i nawet nie miałem mu za złe, bo ja również nie wiedziałem, jak sobie pomóc.

— Idą tu — dotarł do mnie niespokojny głos Lutchera. I d ą  t u – obijały się jeszcze przez dłuższy czas w mojej głowie te słowa, którym nie chciałem uwierzyć. Przełknąłem z trudem ślinę, czując potężną gule w gardle i okropną pętle w żołądku. Stres ulewał się ze mnie litrami, którego za cholerę nie umiałem opanować. Czułem się  s k o ń c z o n y.

— Heeej! — zawołała głośno Amanda, machając radośnie ręką na przywitanie. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię coraz bardziej, kiedy coraz szybciej zbliżały się prosto na nas. Brudnym rękawem kurtki starłem katar, ostatnie resztki łez i pot ze skroni, nabierając głębokiego oddechu. — Hej, Sebastian, dlaczego się nie odzywasz, cooo?! — wykrzyczała oskarżycielsko w moją stronę. Odwróciłem się, wbijając przerażone spojrzenie na dziewczyny. 

Które były dosłownie przede mną. 

Zamarłem w bezruchu, nie umiejąc z siebie nic wykrztusić. Amanda zatrzymała się z Alanną naprzeciw, krzyżując wojowniczo ramiona pod biustem. 

— Dlaczego się nie odzywasz, co? Hm? — odezwała się twardo, jakby chciała mnie o coś oskarżyć. — Sebastian, martwiłyśmy się! Aly się bardzo martwiła, wiesz? — mówiła sugestywnie, nie spuszczając ze mnie wzroku. Przerażony przełknąłem ciężko ślinę, unosząc spojrzenie znad własnych butów prosto przed siebie. — Jejku, co się stało? — zapytała, momentalnie zmartwiona. 

Ale tylko myślałem i patrzyłem na nią.

Alanna. Jej imię rozbrzmiewało w mojej głowie najgłośniej wśród chaosu i nieokiełznanej burzy. Moja słodka, słodka Alanna. Choć przerażenie i stres spowodowany sytuacją, w jakiej się znajdowałem, targało mną na wszystkie możliwe strony, to rzucenie się ze szczęścia wprost w ramiona kojącej i zbawiającej od zła i cierpienia istotki przede mną przezwyciężały cały ten koszmarny odlot. Moje huśtawki emocji były nie do opanowania. Jej spojrzenia brakowało mi najbardziej, bardziej od tlenu. Baśniowe oczy lustrowały mnie tak przenikliwe jak nigdy przedtem, ale zdać sobie sprawę z powagi sytuacji nie umiałem, bo na jej widok totalnie straciłem głowę. 

— Boże, Sebastian, co ci się stało? — zapytała przejęta Amanda, stojąc obok w kompletnym zmieszaniu. Patrzyła na mnie, to przelotnie oglądała się za Adamem. Jak w hipnozie nie mogłem odwrócić wzroku od Alanny, która w milczeniu przyglądała się ze zmartwieniem mojej twarzy. 

— Zjarał się — nagle pojawił się Adam, poklepując mnie po ramieniu. — Zjarał się i złapał badtripa, a ja staram się go ogarnąć — skłamał Lutcher, bohatersko wyciągając mnie z opresji. Boże święty, jaki on był mądry i pomysłowy! Odwróciłem się do najlepszego przyjaciela, szeroko uśmiechając się ze szczęścia; Adam swym ostrzejszym spojrzeniem znacząco dał mi do zrozumienia, abym nie pajacował. Boże, miałem ochotę ucałować go i dziękować za to, co dla mnie robił! — Sebastian, idziemy do domu, chodź — złapał mnie za ramię, ale gwałtownie się wyrwałem. 

— NIE! — rzuciłem stanowczo, nie spuszczając wzroku od milczącej Alanny. — Ja chcę tu zostać — powiedziałem uparcie, ścierając cieknący katar. Oblizałem spierzchnięte usta, uśmiechając się do mojej kosmicznej przyjaciółki. — Tęskniłem za tobą, jak się czujesz? — zapytałem, ciekawski jej samopoczucia. 

Przez chwilę każdy umilkł, oniemiały spoglądając prosto na mnie. Alanna, jakby zlękniona, zmarszczyła brwi, niepewnie schylając się po swojego jamniczka, Goofy'iego, którego wzięła na ręce.

— Sebastian? — odezwała się nieśmiało, wyrównując ze mną kontakt wzrokowy. Przyjrzałem się jej, przez chwilę odnosząc wrażenie, że miała łzy w oczach. Jejku, czy moja cudowna Alanna chciała płakać, czy mi się to wydawało? — Sebastian, co ci się stało? — zapytała zmartwiona, przelotnie lustrując mnie od góry do dołu. 

— Sebastian! — niespodziewanie Adam pociągnął mnie do siebie, bardzo blisko zbliżając swoją twarz do mojej. — Kurwa, nie rób głupstw, człowieku — ostrzegł cicho, aby żadna z nich nas nie usłyszała. — Chodź do domu, to będzie dla ciebie lepsze — dodał, lecz jego prośby totalnie zignorowałem. 

— Nie chcę! — odepchnąłem go lekko, lekceważąc jego słowa. Stanąłem przed Alanną, przez przypadek zbyt blisko niż zamierzałem, co ją przestraszyło; cofnęła się, wzrokiem szukając ratunku wśród Amandy i Adama. — Alanna, mogę potrzymać twojego pieska? — zapytałem mile, spoglądając na Goofy'iego. 

Każdy patrzył na mnie w kompletnym osłupieniu, a ja kompletnie nie mogłem zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. Mój umysł przyćmił jej głos, spojrzenie, zapach i uśmiech. A dotyku nie mogłem się doczekać, podniecony coraz mocniej o nim myśląc. Miałem ochotę chwycić ją za rękę, pożegnać się z przyjaciółmi i pójść do domu, i poprzytulać się z Alanną w łóżku, porozmawiać, pośmiać się i może pocałować. O boże, rozmarzyłem się cały w jej niezwykłej osobie. 

— M-możesz... Tak, możesz — odpowiedziała niepewnie po krótkiej chwili ciszy, delikatnie wręczając do moich rąk Goofy'iego. Jejku, ta Alanna była taka słodka. To znaczy, ten jamnik był taki słodki. Zabrałem psa, z uśmiechem zasiadając na ławce obok. Fascynujące stało się dotykanie tak delikatnej, puszystej i miękkiej sierści. Nawet nie wiedziałem, czy pieskowi się to podobało, bo cały się trząsł, ale to chyba z zimna. Przynajmniej tak mi się wydawało. 

— Co mu się stało? — usłyszałem poruszony głos Andy, która stała obok, oraz przyglądała się mnie i moim zachowaniu; zachwycony głaskałem małe zwierzątko umieszczone na moich kolanach, które, chcąc się bawić, gryzło mnie po palcach. — Adam, on nie wygląda dobrze, co mu się stało? 

— No zjarał się, a co miało się stać? — usłyszałem rozdrażnionego przyjaciela, który wymijająco odpowiedział Morgan. — Sebastian, idziemy! — zwrócił się do mnie, popędzając do domu. Pokręciłem sprzecznie głową, ignorując go. — No chodź tu, skurwysynie! — wkurzył się, podchodząc bliżej. 

— Alanna, jak się czujesz? — zapytałem z miłym uśmiechem, unosząc spojrzenie wprost na stojącą obok Clooney. Obserwowała mnie zmieszana, ale ten jej zmieszany wzrok zaczął mnie wprowadzać w zakłopotanie. Zmartwiona usiadła blisko, nie przestając patrzeć na mnie w sposób, który wywoływał zaniepokojenie. — Tęskniłem za tobą — nachyliłem się nad jej uchem, szepcząc czule.

— Ja za tobą też tęskniłam, Sebastian — wyszeptała nieśmiało, spoglądając w moje oczy. Niepewnie złapała moją rękę, po chwili wzrok kierując w jej stronę. Gdzieś w tle słyszałem rozmowę Andy i Adama, a między nami zapadła relaksująca cisza, która pozwoliła mi na chwilę zapomnieć o koszmarze, jaki przeżywałem. Alanna muskała delikatnie skórę dłoni, czasami zahaczając o bliznę po przygaszonym papierosie. Czułem się tak odprężony, że marzyłem porwać ją do siebie do domu i już nigdy z niego nie wypuszczać. Nagle podniosła załzawione spojrzenie, wyrównując kontakt wzrokowy. Jej widoczny smutek na twarzy uderzył we mnie niesłychanie mocno, czego nie potrafiłem ukryć. — Co ci się stało? — zapytała drżącym, zatroskanym głosem. 

Jej łzy stały się moim cierpieniem. Nabrałem głębokiego oddechu, czując potężne ukłucie w sercu. To było doznanie, jakbym przeżywał najgorszą torturę od początku; i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz, i skończyć się nie mogła. Tysiące ostrzy przeszywały mnie bólem, szarpiąc za najczulsze punkty w całym ciele. Tym razem do moich oczu napłynęły łzy, których rozpacz nie umiałem powstrzymać. Jej spojrzenie od początku wydawało się mi być podejrzliwe i tak przenikliwe, jak jeszcze nigdy przedtem. Zdałem sobie sprawę, że ona  w i e d z i a ł a. Poczułem, jak zalewa mnie fala wstydu, poczucia winy i ogromnego żalu. Rozczarowałem ją, okłamałem i zraniłem. Wpadłem w płacz, mocno przytulając się do jej ciepłego ciała.

Nie mogłem na siebie patrzeć. 

— Przepraszam... Tak bardzo cię przepraszam... — chlipałem do jej ucha, coraz mocniej ściskając tak delikatne, pełne miłości i niezwykłych emocji ciało. Nie mogłem przestać chłonąć jej osoby, mimo że tak strasznie ją zraniłem i zawiodłem. Ona po tym wszystkim odwzajemniła uścisk, chlipiąc cicho razem ze mną. — Proszę, nie zostawiaj mnie, Alanna, proszę cię, nie zostawiaj mnie... 

— Nie zostawię cię, Sebastian, zgłupiałeś? Nie zostawię cię nigdy... — przytulała mnie, czule głaszcząc po głowie i drżącym, przemęczonym ciele. Po tym wszystkim ona naprawdę przyjęła mnie jak najlepszego przyjaciela, którym chciałem być dla niej do końca mojego życia. Zresztą, ona była dla mnie kimś więcej niż najlepszy przyjaciel, a ja ją tak zawiodłem. 

— Jejku, co się stało? — odezwała się przejęta Amanda, stojąc nad nami razem z Lutcherem. — Sebastian, ty nie wyglądasz za dobrze, wszystko w porządku? Co ci się stało? Sebastian! — marudziła Andy, samej będąc na skraju płaczu. Odsunąłem się od Alanny, pociągając katarem i ścierając łzy z policzków. Zrobiło mi się szkoda Amandy, która tak bardzo się o mnie martwiła, a ja ją ignorowałem. — Chcesz wody? Przynieść ci coś? Sebastian, co ci się stało? Wziąłeś coś? — zapytała bezpośrednio, kucając nade mną. 

— N-nie, n-nie, wszystko w porządku, ja po prostu... — zapłakałem, ślamazarnie chcąc się wytłumaczyć, lecz na marne – nie byłem w stanie niczego powiedzieć, zresztą, nawet nie wiedziałem, co miałem powiedzieć. Czułem się na takim rozdarciu emocjonalnym, że marzyłem o śmierci, dosłownie. Tyle wstydu i żalu, ile zżerało mnie od środka, jeszcze nigdy przed nikim nie doznałem. Chciałem zapaść się pod ziemię i zapomnieć o istnieniu kogoś takiego, jak Sebastian Olivers. — Przepraszam... Przepraszam, przepraszam was, tak strasznie was przepraszam... — płakałem rozpaczliwie, chowając twarz we własne dłonie. 

Chciałem umrzeć.

— Sebastian, idziemy — Adam stanowczo zabrał Goofy'iego z moich kolan i wręczył psa Alannie, stawiając mnie na nogi. Chlipałem, z bezsilności i braku energii nie potrafiąc niczego innego zrobić, jak dać zaprowadzić się najlepszemu przyjacielowi do samochodu. Nawet nie pożegnałem się z przyjaciółkami, a bardzo chciałem poczuć jeszcze raz, jak jej ramiona obejmują mnie i otaczają magią. — Przejebałeś sobie, Ian — powiedział poważnie, otwierając drzwi auta. 

— N-nie chcę... — zatrzymałem się, mizernie szlochając pod nosem. Nie chciałem wracać do domu, chciałem zostać. Chciałem zostać tutaj z nimi, z Alanną. Chciałem porozmawiać z kimś, wyżalić się, wypłakać. Boże, chciałem pomocy. Ja chciałem tylko pomocy. — Ja nie chcę jechać, chcę zostać... — prosiłem go jak dziecko, ścierając katar. 

— Sebastian, to będzie dla ciebie lepsze, uwierz mi — Adam podszedł bliżej, łagodnie starając się wytłumaczyć mi sytuację. Kompletnie nie mogłem go zrozumieć, ale podświadomość krzyczała mi, że miał racje. — Chcesz, żeby Alanna się dowiedziała? Chcesz tego? Przecież ci na niej zależy, prawda? Sebastian, nie chcę, żebyś płakał, proszę, nie płacz... — położył ręce na moich przygarbionych ramionach, uważnie przyglądając się mojej twarzy. — Wszystko będzie dobrze, ale nie płacz... Chodź do domu, naprawdę — poprosił, nie spuszczając ze mnie bacznego wzroku. — Dobrze? 

— T-tak, zależy mi na niej... — zacząłem chwiejnym głosem, zmarnowany patrząc na najlepszego przyjaciela. Drżałem rozemocjonowany, nie mogąc się opanować. — Zależy mi na niej i nie chcę jej zawieść... — mówiłem, doskonale zdając sobie sprawę, że wszystkiego się domyśliła. 

— Wiem... Wiem, Sebastian, wiem o tym. Chodź ze mną, zawiozę cię — powiedział troskliwie, otwierając drzwi od strony pasażera. Odwróciłem się, dostrzegając na skateparku Amandę z Alanną, które stały niedaleko, obserwując nas. Tak bardzo chciałem się do niej przytulić i zapomnieć o rzeczywistości. Przetarłem łzy, wsiadając do swojego auta. Lutcher okrążył samochód i usiadł za kierownicą, zapinając pasy. — To się wjebaliśmy, zajebiście — mruknął rozczarowany, przekręcając kluczyk w stacyjce. Miałem ochotę wyskoczyć i podbiec do niej, a zamiast tego skuliłem się jak dziecko i zapłakałem jeszcze bardziej. Czułem się  s k o ń c z o n y   i chciałem  

u m r z e ć.

Chciałem.

Tak bardzo chciałem.

~*~

W tle leciała hip-hopowa, melancholijna piosenka, na zewnątrz piorunująca burza z szaleństwem uderzała o okno, a ja, otoczony mnóstwem białych kartek z nakreślonymi fragmentami na papierze, siedziałem na podłodze jak w hipnozie, rysując portrety jedna za drugą o pierwszej w nocy. Powiedziała, że mnie nie zostawi, a moje myśli nie mogły zostawić jej uśmiechu, spojrzenia, dotyku i osoby w całej okazałości. Kreśliłem ołówkiem detale, idealnie splatając wszystko w jedną całość. Ona. Rozbrzmiewała w mojej głowie tak głośno, że wściekłość burzy nie mogła zagłuszyć moich myśli. Alanna, moja słodka, słodka Alanna. 

Każde szczegóły zawierałem w rysunkach, które skrycie chowałem głęboko w miejscu, gdzie nikt nie mógł znaleźć moich fantazji. Nawet najmniejsze drobiazgi podkreślałem z doskonałością. Niektóre malowałem kolorowymi kredkami, zaznaczając, jak zajebistą była kosmiczną przyjaciółką. Fascynowałem się jej osobą, coraz bardziej czując romantyczne przywiązanie. Była niezwykła, jedyna w swoim rodzaju, magiczna. 

Chaotycznie przechodziłem z jednego rysunku na drugi, niespodziewanie wzdrygając się ze strachu; mój plecak spadł z krzesła tuż za moimi plecami, gdzie po przyjściu do domu go odłożyłem. Odwróciłem się, wbijając zmarszczony wzrok na torbę. Dopiero po krótkiej chwili zdekoncentrowany powróciłem do rysowania, niestety myślami odrywając się od Alanny. Nie mogłem się skupić, przypominając sobie o zawartości, jaka znajdowała się w plecaku. Dorysowałem ostatni szczegół, rozdrażniony ponownie odwracając się do torby. 

Oblizałem spierzchnięte usta, niepewnie chwytając za zamek. Otworzyłem bagaż, delikatnie wsuwając rękę do jego środka; wyjąłem papierową kopertę, odkładając ją na biurko. Stres ponownie uderzył w mój organizm, lecz wytłumaczyć jego obecności nie umiałem. Zasiadłem na krześle, przez dłuższą chwilę wbijając wzrok w teczkę. W końcu musiałem ją otworzyć, nie miałem innej opcji; chwyciłem z szafki składany nóż o drewnianej rękojeści, otwierając pakunek. Nabrałem głębokiego oddechu, lękliwie oglądając się za siebie dla pewności, czy na pewno byłem sam. 

Ze środka koperty wyjąłem plik banknotów, uśmiechając się pod nosem – to było fajne uczucie, kiedy trzymałem grubą forsę za udaną transakcję. Obliczyłem kwotę, wówczas nie spodziewając się, że to tyle wyniosło. Wydawało mi się, że dostanę mniej szmalu za siedemdziesiąt gramów, ale poczułem się mile zaskoczony. Napiłem się wody z butelki, po czym schowałem pieniądze do metalowego pojemnika, gdzie trzymałem oszczędności. Ponownie nabrałem głębokiego oddechu, wiedząc, że w kopercie czekała na mnie kolejna niespodzianka – Będziesz wiedział, co z nim zrobić — krążyły po mojej głowie słowa Frankiego, które dziwnie mnie stresowały. 

Chwiejnie uniosłem rękę i złapałem za papier, drugą dłoń wsuwając do środka opakowania. Wyjąłem zawartość, momentalnie dębiejąc z przerażenia. Gwałtownie wstałem, wplatając palce w krótkie włosy. Foliowa saszetka z dużą ilością białego proszku. Ja pierdolę — przekląłem pod nosem, spoglądając na narkotyki. Zlękniony obejrzałem się w stronę zamkniętych drzwi, niepewnie zasiadając z powrotem przed biurkiem. Franky i Kosa obdarzyli mnie ogromnym prezentem, ale po co i dlaczego? Czy to była jakaś podpucha? Cała zawartość na moje oko wydawała się mieć z dziesięć albo piętnaście gram, a to spora ilość forsy. I nic w zamian nie chcieli? Nie, coś mi tu śmierdziało na kilometr. 

Przełknąłem ślinę, czując dziwne ukłucie w gardle, a potem ogromne i uciążliwe w żołądku, najprawdopodobniej z nadmiaru emocji, które zaczęły mną targać. Oddychałem ciężko, nerwowo nie mogąc skontrolować wdechów. Przez dłuższy czas patrzyłem na biały proszek, przelotnie i ostatni raz oglądając się za siebie; uniosłem drżące ręce, z powątpieniem otwierając foliowe opakowanie. A może? Nie, czyś ty zgłupiał?! — myślałem, nagle się cofając. Ale może tylko spróbować? — cały drżałem, nie mogąc opanować chaosu. Nie, nie, nie! — wstałem z krzesła, poddenerwowany kręcąc się po pokoju. Czy ja do reszty zdurniałem? O czym ja, do cholery, myślę? 

Zatrzymałem się, wbijając spojrzenie na narkotyki. No przecież musiałem wiedzieć, co będę sprzedawał — nasuwały się natrętne myśli, kusząc do zakazanego owocu. Dzisiejszy dzień był dniem spieprzonym, więc mam coś jeszcze do stracenia? Przetarłem ręką nos, podchodząc do biurka; zasiadłem na krześle, chwytając w dłoń linijkę – STOP. Wstałem, gwałtownie odsuwając się od białego proszku. Co ja wyrabiam? Czy ja postradałem kompletnie zmysły? Zapomniałem o cierpieniu, jaki dzisiaj przeżywałem? Boże święty, co się ze mną dzieję?!

Ale jedna, ale tylko jedna kreska! 

Zacisnąłem zęby, nabierając głębokiego oddechu – podszedłem do biurka, zasiadając z powrotem na krześle. Przed nosem miałem coś, od czego powinienem trzymać się z daleka. Wydawało się być to dobre, luksusowe i mocne. Przelotnie obejrzałem się po pokoju, z rozczuleniem spoglądając na porozrzucane kartki i rysunki. Odwróciłem się, pełen napięcia nabierając na linijkę proszek. Roztrzęsiony nachyliłem się nad substancją, jednak napływające łzy i poczucie wstydu powstrzymało mnie od najgorszego. Rozpłakałem się, mając przed oczami obraz jej pięknego uśmiechu i spojrzenia. 

Znaczyła dla mnie absolutnie wszystko

moja ukochana Alanna

~*~




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro