Rozdział 50

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Chwyciwszy w dłoń zimną klamkę, otworzyłem furtkę i wszedłem na posesję domu oznaczonego numerem trzynaście. Świąteczne kolorowe ozdoby świeciły mi w twarz, a prószący śnieg opadał na wełnianą czapkę i ramiona, mimo odzieży wierzchniej, mrożąc mi pod ubraniem skórę. W kieszeni kurtki trzymałem drobny prezent, prezent niczym najdroższy skarb, który trafić powinien tylko w  o d p o w i e d n i e  ręce. Tymi rękoma, rzecz jasna i oczywista, jest moja słodka, słodka Alanna, kosmiczna przyjaciółka, dziewczyna numer jeden. 

Stanąłem przed drzwiami i zapukałem. Nawet się nie stresowałem; kiedy w zwyczaju miałem dziwnie się stresować w takich sytuacjach. Co lepsze – byłem podniecony, podekscytowany i wniebowzięty jak nigdy. Miałem ochotę chwytać wiele srok za ogon, a nawet złapać samego pana Boga za nogi, bo kipiałem nadzieją. Nadzieją na lepsze jutro; tak właśnie się czułem. Od dawien dawna nie miałem tak wielkiej ochoty na zmiany jak teraz, od dawien dawna. Kiedy drzwi otworzyła Alanna, moje serce prawie wyskoczyło z piersi, a świat oszalał. Patrzeliśmy na siebie, tkwiąc tak w chwilowej ciszy bez żadnego słowa, lecz po upływie tych kilku sekund nasze utęsknione dłonie odnalazły swe ciała i z pragnieniem badały fragmentów, a usta połączyły się w namiętną jedność i dotychczasowe milczenie zamieniły w język miłości. 

Z szaleństwem darzyliśmy się ogromną miłością tuż przed drzwiami jej domu, gdzie w środku znajdowali się rodzice. Całowałem jej miękkie i ciepłe usta, a później całą twarz, szepcząc, jak bardzo ją kocham. O Boże, jak bardzo. Kiedy natłok rozemocjonowanych myśli był tak wielki i z każdą sekundą wzrastał na sile, w pewnym momencie odsunąłem się od Alanny i, nie mogąc już tego wytrzymać, odezwałem się, pełen radości w głosie:

— Kocham cię — rzuciłem żywiołowo, stojąc naprzeciw. Oddychałem ciężko i głośno, ale nie nerwowo; byłem po prostu tak podniecony wizją przyszłości. Oczy Alanny zabłyszczały, a uśmiech wykrzywił się w szczerym uśmiechu. — Nareszcie czuję, że chcę żyć, Al, nareszcie to czuję! Wstałem dziś rano i pierwszy raz nie zapragnąłem umrzeć, rozumiesz to? Rozumiesz to, Alanna? Jestem taki szczęśliwy, o rany! — zakręciłem się wokół własnej osi. 

— Boże, to świetnie! — szczerze się ucieszyła. — Nawet nie wiesz, jak mnie to cieszy... — spojrzała na mnie, wzruszona.

— Jestem gotowy działać, jestem gotowy zmienić swoje życie na lepsze, Alanna, na lepsze! — mówiłem, nie widząc końca w tym ekscytowaniu się na nowe zmiany. — Zrobiłem już listę postanowień noworocznych i posprzątałem pokój, rozumiesz to? — parsknąłem, samemu w to wciąż nie dowierzając. Alanna oglądała mnie, jakbym nagle stał się kimś wart naśladowania; jakbym stał się czyimś wzorem; jej wzorem. — Chcę skończyć z tym marnym życiem, z tym pieprzonym użalaniem się nad sobą i tkwieniem w mentalnym gównie, chcę z tym skończyć! — ująłem jej ręce, splatając palce i nabrawszy głębokiego oddechu, powiedziałem czule i głęboko: — Przede wszystkim zabiorę twój ból, zniszczę go, przysięgłem sobie, że to zrobię, Alanna... — pocałowałem jej wierzch dłoni, po czym zaczesałem długi brązowy kosmyk włosów za ucho. — Przy mnie odzyskasz pełnie życia, pomogę ci, obiecuję... Zrobię wszystko, żebyś była najszczęśliwsza — raz za razem całowałem jej dłoń. 

Pozwoliłem sobie wyjąć drobny prezent, który trzymałem w kieszeni kurtki. Była to biała koperta; wręczyłem jej. Alanna najpierw spojrzała na podarunek, poruszona, po czym na mnie, po czym znowu na prezent. Rozpakowała papier, a następnie rozwinęła kartkę, która była w środku. Kartka była wierszem. Spojrzawszy na jej uważny wzrok, który świdrował wers za wersem, zarumieniłem się. Niespełna chwilę potem jej oczy napełniły się łzami, a zaraz z gardła wydobył się cichy jęk wzruszenia. Alanna przytuliła mnie mocno, jakby chciała pochłonąć duszę, choć nawet to by nie nasyciło. Przytuleni, szeptaliśmy do ucha, jak bardzo się kochamy. Oj, jak bardzo. Zapragnąłem tak tkwić aż do usranej śmierci, aż na wieczność, aż nawet dłużej i dłużej, byle tylko z nią

~*~

Zobaczyłem go w świetle lampy. Stał, oparty o rampę; z nosem w telefon, którego promienie rzucały poświaty w soczewki okularów. Kilkucentymetrowy śnieg pod moimi butami z każdym krokiem skrzypiał, a siarczysty podmuch wiatru co jakiś czas rozbrzmiewał wśród koron drzew. Wieczór Bożego Narodzenia był niezwykle mroźny. W ręku trzymałem dla najlepszego przyjaciela drobny prezent, zauważając, że on również coś dla mnie miał. Kiedy byłem bliżej, Adam zadarł podbródek i spojrzał na mnie, po czym radośnie się uśmiechnął i schował komórkę do kieszeni. 

— Nawet nie masz pojęcia, o jakim kacu tu stoję — odezwał się, przywitawszy się ze mną piątką. — Co masz dla mnie, co? — ciekawsko wychylał łeb do mojej torby. 

— E-e-e, gdzie z tym wścibskim ryjem! — odgoniłem go. — Tak bez rozmowy od razu przechodzisz do sedna? — zapytałem.

— Nie owijam w bawełnę — odparł, żartobliwie dodając po chwili: — Wiesz dobrze, że w święta chodzi o prezenty. Pierdolę jakieś zdrowia, szczęścia i pomyślności, dawaj mi prezent! — zaatakował mnie. 

Zaśmialiśmy się, ale zaraz potem uspokoiliśmy i przeszliśmy do rozmowy. Trochę pogadaliśmy o wczorajszym wieczorze, trochę o Franku i Kosie, i trochę o narkotykach; zwierzyłem się z ekscytacją najlepszemu przyjacielowi, jaki wstąpił we mnie motor działania. Miałem ochotę postawić potężny mur nad przeszłością i zacząć żyć na nowo, miałem ochotę walczyć o siebie i swoją przyszłość. Tak po prostu nagle obudziła się we mnie siła i nadzieja na lepsze jutro. Adam, słuchając mnie, zdawał się być dumny jak starszy brat. Patrzył na mnie z podziwem, jak gdyby nie dowierzając tej diametralnej przemianie. 

— Chcę walczyć, Adam, nareszcie chcę z tym skończyć! — podniecałem się w trakcie monologu. Lutcher stał naprzeciw, obserwując mnie z tlącą się radością w oczach. — Czuję, że ten zbliżający się nowy rok będzie inny niż dotychczas. Czuję to. Wiem, że to będzie mój rok, Adam, to będzie mój rok!

Adam spojrzał na mnie dobrodusznie w milczeniu, po czym odwrócił się do swojego prezentu i wręczył mi torbę. 

— Czuję, że w tym roku przyda ci się najbardziej — odezwał się. 

Włożyłem rękę do środka papierowej torby i pomacałem kwadratowe opakowanie. Wyjąłem prezent, a następnie rozpakowałem je. Poczułem rozchodzące się ciepło w ciele, kiedy spojrzałem na pendrive'a w kształcie gitary koloru białego. 

— Wrzuć tam swoje najlepsze kawałki, które masz i puść je w świat, Ian — powiedział szczerze — Świat musi tego posłuchać.

Miałem ochotę się popłakać. Wciąż stałem bezruchu i patrzyłem na prezent, nie mogąc przestać się rozczulać. Nie mogłem, po prostu nie mogłem. Ukradkiem starłem łzę w kąciku oka i pociągnąłem nosem.

— Kurwa, dzięki — zdołałem wykrztusić przez zaciśniętą krtań.

Adam się zaśmiał, poklepując mnie po ramieniu. Zbierając w sobie siły, wręczyłem jemu prezent, który zaczął rozpakowywać jak zwierzę. Dorwał się do torby niczym spragniony wody na środku pustyni. Śmiałem się, obserwując tę scenę. 

Kiedy w końcu otworzył prezent, uśmiech rozbłysnął na jego twarzy od ucha do ucha.

— O kurde, stary, dzięki! — powiedział radośnie, nie odrywając spojrzenia od lśniącej kolorowej rękojeści noża, którego srebrne ostrze odbijało światło lampy nad nami. — Te kolory są niesamowite — zachwycał się barwą, lustrując wyryte szczegóły.

Podziękowaliśmy sobie jeszcze raz, po czym zaczęliśmy rozmarzać się o przyszłości i wspólnym wyjeździe do Los Angeles tuż po szkole. W planach mieliśmy otworzyć albo wynająć studio muzyczne – to byłoby coś pięknego. Nie mogłem opanować ekscytacji na myśl, że już za kilka miesięcy będę siedzieć wśród sprzętu i nagrywał profesjonalnie kawałki. Kiedy z beztroską fascynacją opowiadałem o tym, jakbyśmy mogli urządzić studio, w którymś momencie zauważyłem, jak mój najlepszy przyjaciel oddalał się w cień. Jego wyraz twarzy zdawał się być mniej radosny, mniej promienny, mniej entuzjastyczny. Stał obok jakby apatyczny wobec naszych planów, co mnie zaniepokoiło.

— Stary, co jest? — zapytałem w końcu, rzucając mu smutne spojrzenie. — Coś ty taki, powiedziałem coś złego? — szturchnąłem go ramieniem, pełen obaw, że zrobiłem coś nie tak.

Adam zaprzeczył, ale wciąż nie zmienił melancholijnej postawy. Był wciąż nieobecny, wciąż taki zamknięty w sobie. Zacząłem się denerwować. 

— Kurde, no przecież widzę, że coś cię gryzie — nie odpuściłem. Adam westchnął i podrapał się po kędzierzawych włosach schowanych pod czapką. Wzrokiem, to jakby szukał w przestrzeni dokoła nas odwagi, która pozwoliłaby mu mówić. — Przede mną nie musisz się krępować, dobrze wiesz — zachęcałem go do otwarcia się. 

— Słuchaj, jest taka sprawa... — odezwał się, choć jego głos przejawiał wielkie wahanie. Stałem naprzeciw i uważnie słuchałem. — Kurde, ciężko mi o tym mówić... — powiedział, nabrawszy głębokiego oddechu. Nie chciałem odpowiadać na jego emocjonalne rozterki, bo mógłby się jeszcze bardziej załamać, gdybym powiedział coś nie tak. Tym razem udało mi się milczeć. — Dzisiaj rano natrafiłem na jakiś dokument... Nawet nie wiem jaki i o czym, nie zdążyłem doczytać... bo na jednej rzeczy się skupiłem... — spojrzał na mnie. Jego oczy biły nieszczęśliwie, a usta drżały. Adam jak nigdy dotąd wydawał się być roztrzęsiony. — Tam było imię i nazwisko mojej biologicznej matki. 

~*~

Zostałem tchnięty gorącym zapałem działania i trudno mi było ten zapał uspokoić, bo miałem ochotę włożyć ręce we wszystko naraz, co chciałem pozmieniać. Musiałem zacząć od małych rzeczy, jak na przykład porządki w pokoju. Sprzątałem ten burdel pół dnia, pod koniec ciesząc się z nieopisanym triumfem, że udało mi się to zrobić. Potem napisałem postanowienia noworoczne. Może było to głupie, ale potraktowałem to jak sprawę życia i śmierci – złamać jakikolwiek punkt był surowo karany; a przynajmniej tak sobie powiedziałem. Skąd taka nagła zmiana u mnie, to sam nie wiedziałem.

Wiedziałem tylko, że stało się to podczas wigilijnej kolacji. Siedziałem w świetnym humorze wśród rodziny i bliskich przyjaciół, których jeszcze lepszy świetny humor – zdawało mi się – dodawał mi energii. Energii do działania, do zmiany. Zapragnąłem zmienić swoje życie – w tamtym momencie dotarło do mnie, że jedyną osobą, która jest w stanie mi w tym pomóc, jestem ja  s a m. Olśniło mnie i to tak mocno, że już następnego ranka wstałem bez żadnych problemów i zacząłem działać. 

Po prostu chciałem w końcu zakończyć ten beznadziejny okres w swoim życiu, chciałem za nim postawić potężny mur i zacząć żyć na nowo. Wiedziałem, że będzie ciężko, bo w tym mentalnym gównie żyłem długi czas i byłem przyzwyczajony (a może nawet uzależniony) do ciągłego smutku. Smuciła mnie każda rzecz, dosłownie każda; mało rzeczy sprawiało mi uśmiech na twarzy; mało rzeczy mnie zadowalało; mało rzeczy mnie interesowało; mało rzeczy... po prostu mało. Większość świata widziałem w szarych barwach, lecz niewielkim w nim kolorem była moja Alanna. Dla niej chciałem to zmienić; chciałem odnaleźć moc i siłę, by uczynić nasz świat piękniejszym, lepszym, żywszym. Przysięgłem sobie, że zabiorę od niej tę wstrętną chorobę i zniszczę, ale najpierw musiałem zacząć od siebie. 

Bo kiedy samemu wyjdziesz na prostą, dopiero wtedy jesteś w stanie pomóc innym. 

Siedziałem na zimnej podłodze i ładowałem amunicje do magazynku wiatrówki. Co jakiś czas zadzierałem podbródek, obserwując najlepszego przyjaciela, który siedział obok, w milczeniu wertując skradzione dokumenty ojcu. Atmosfera w domku na drzewie była przytłaczająca. Adam szukał jakichkolwiek wskazówek, jakichkolwiek poszlak, które naprowadziły by go do jego biologicznej matki. Niewiele odzywałem się na ten temat; prawdę mówiąc, nie mogłem wyobrazić sobie tego, co mógł przeżywać (a na pewno było to bolesne doświadczenie). Wspierałem go, ile tylko mogłem, choć gdybym to ja był na jego miejscu, nie wiem, czy chciałbym tak zagłębiać się w prawdę; on zaś pałał szalonym zaangażowaniem, by tę prawdę odkryć. 

— I co, znalazłeś coś? — zagadałem.

— Nie — odpowiedział ponuro. Był bardzo skupiony; siedział nad dokumentami, które walały się po podłodze w całym pomieszczeniu i czytał krok po kroku każdy wers każdej kartki papieru.

W milczeniu obejrzałem się za przyjacielem, nie zagłębiając się dalej. Było mi go szczerze szkoda. Rodzinne sprawy, w których pojawiały się jakiekolwiek przykre incydenty, zawsze były ciężkie do przeżycia nawet dla tych, którzy nie doświadczali tego na własnej skórze, aczkolwiek byli świadkami. Ciężko było patrzeć na najlepszego przyjaciela, który cierpiał z tego powodu. Od kiedy pamiętam, Adam nigdy nie wykazywał zainteresowania historią biologicznej matki; od początku akceptował panią Courtney, jego macochę, która od najmłodszych lat była dla niego jak mama. Na dodatek, sam niewiele rozmawiał z własnym tatą o biologicznej matce – niekiedy zdawało mi się, że ten temat wśród nich jest tematem tabu; toteż, jeśli jest on tak delikatny, dlaczego więc Adam tak bardzo chciał znać prawdę? 

Westchnąłem, odwróciwszy się do otwartego lufcika. Wyjrzałem za okno, rzucając spojrzenie na krainę śniegu, zdobiącą gęsty las dokoła. Uśpiona natura pod białym prześcieradłem wyglądała jak martwa; ani żywej duszy, ani jednej wiewiórki w zasięgu wzroku. Przekląwszy pod nosem, odpuściłem strzelanie. I to wcale nie przez to, że przypomniałem sobie o Alannie. 

Odłożyłem wiatrówkę do sejfu, odwracając się do Adama; chłopak ciągle siedział nad dokumentami, niewzruszony niczym dokoła. Kiedy tak nie mogłem się odnaleźć w trwającej między nami ciszy i poniekąd krępującej sytuacji, imię mojej Miłości uderzało raz za razem do głowy. Nagle, ni stąd, ni zowąd, nasunęło mi się na język pytanie, które aż rwałem się zadać. Pytanie, które momentalnie zżerało mnie na samą myśl o nim. Musiałem zapytać mojego najlepszego przyjaciela:

— A ty w ogóle wiedziałeś, że Alanna ma depresję? — rzuciłem. 

Nawet na mnie nie spojrzał.

— Ta — mruknął, skupiony nad dokumentami.

— Dlaczego mi nie powiedziałeś? — obruszyłem się. Szczerze, zdziwił mnie odpowiedzią i trochę się tego nie spodziewałem. 

— Powiedziała ci już, ta? — zapytał, przelotnie na mnie zerkając.

— Przed świętami — odparłem zdawkowo. — Dlaczego mi nie powiedziałeś? — powtórzyłem, nie skrywając w głosie lekkiego żalu. 

— A co miałem ci gadać? — zapytał, w końcu zwracając w moim kierunku spojrzenie. — ''Poznaj moją chorą psychicznie kuzynkę, zaprzyjaźnijcie się, a może coś więcej, ale ostrzegam: jest niestabilna emocjonalnie, ma depresję i kilka prób samobójczych za sobą''? — rzucił kpiarsko.

Ostatnie zdanie uderzyło we mnie najmocniej. Tak mocno, że potęgujący ból prawie sprawił, iż się zgiąłem, ale nie dałem tego po sobie poznać. Moja malutka, moja najmilsza, moja najsłodsza i najdelikatniejsza pod słońcem Alanna, ona... Zastygłem, oniemiały tą wieścią. Co więcej, Adam nawet nie wiedział, że ja o takich rzeczach nie wiedziałem. Bez słowa odwróciłem głowę i utkwiłem wzrok daleko za okno, zduszony bolesnymi emocjami. 

— Stary, wybacz — skomentował z westchnięciem. — Alanna prosiła mnie, żebym nikomu nie mówił. To jest jej sprawa, a ja zresztą nie chciałem robić z tego jakiegoś show. Dziewczyna ma swoje problemy i tyle, co tu więcej dodawać — powiedział, wbiwszy we mnie spojrzenie. Wciąż milczałem, słaby od uczuć, które na myśl o niej w tych sytuacjach powodowały mdłości. Z każdą sekundą słabłem, to było coś strasznego — Nie obrażaj się, okej?  

— Okej — wykrztusiłem.

— Stary, co jest z tobą? Coś ty taki blady, hej? — zapytał z troską. 

Nie odezwałem się; cały czas patrzyłem w głąb zaśnieżonego lasu, bez skupienia, bez wyrazu, bez oznak życia. Nie minęła chwila, a Adam zorientował się, co jest na rzeczy.

— Nie wiedziałeś? — zapytał, poważniejąc. W jego głosie słychać było poczucie winy, jak gdyby właśnie zrozumiał i miał sobie za złe, że się wygadał. 

— Nie — odpowiedziałem słabo.

— Dobra, nie wiesz tego ode mnie — rzucił ponuro. 

Chyba nie chciałbym w ogóle o tym wiedzieć — pomyślałem. Każda myśl o tym sprawiała, iż jeszcze bardziej miałem sobie za złe za wszystkie wyrządzone jej krzywdy. Każda myśl o tym sprawiała, iż łzy stawały się bardziej gorzkie, bardziej tkliwsze, bardziej bolesne. Alanna jest najwspanialszą istotą, jaką poznałem i świadomość, że próbowała sobie odebrać życie była straszna, po prostu straszna. Zdecydowanie potrzebowałem ogromnej siły, by zabrać jej ból, jej podłą chorobę i ją zniszczyć. Musiałem być silny, musiałem.

Milczenie między nami trwało przez większość czasu. Kiedy ja błądziłem myślami wokół mojej Miłości (jednocześnie bijąc się z załamaniem emocjonalnym, by się nie poddać i walczyć), a Adam wertował dokumenty i bezskutecznie próbował odnaleźć informacje na temat biologicznej mamy, do domku na drzewie przemierzali drogę Elliot i Lloyd. Kiedy zauważyłem ich, od razu poinformowałem o tym przyjaciela; Lutcher jak poparzony wrzątkiem wzdrygnął się i w pośpiechu zebrał stos papierów, chowając do plecaka. Po czym, jak gdyby nigdy nic, usiedliśmy przy stole i udawaliśmy, że wszystko było w jak najlepszym porządku.

Trzasnęły drzwiczki, wpuszczając do środka uśmiechniętych kumpli i trochę zimnego powietrza. Przywitaliśmy się, nie dając po sobie poznać żadnych smutków. Na wejściu Elliot zaczął przeklinać święta, w sumie jak co roku; bo jak co roku zjeżdżała do niego ogromna rodzina z Teksasu, i jak co roku każde kończyły się kłótnią jego ojca z bratem, wujkiem-budowlańcem, który posiadał własną firmę, tymczasem kiedy ojciec nie cierpiał prywaciarzy. Lloyd zaś dumnie chwalił się prezentami, które dostał od starszych braci i opowiedział jeszcze jakieś śmieszne sytuacje z pokręconą babcią. Po przytłaczającej atmosferze między mną a Adamem fajnie było usłyszeć przyjaciół; poprawili nam humor. 

W trakcie rozmowy wyjąłem z sejfu trochę sprzętu, którego zresztą niewiele zostało. Wszyscy zapaliliśmy jointa i kiedy marihuana z każdą chwilą rozluźniała towarzystwo, ja, wbiwszy melancholijnie wzrok w skręta w dłoni, nagle zdałem sobie sprawę, że z tym też chciałbym skończyć. Jeszcze miesiąc temu myślałem, że posiadam kontrolę i jestem w stanie rzucić z dnia na dzień, jednakże prawdą było to, że również sidła uzależnienia od marihuany mnie oplotły; wcale nie byłem w stanie zrobić tego, co przez cały ten czas powtarzałem. Nareszcie chciałem to zmienić.  

— Rzucam palenie — oznajmiłem niespodziewanie.

W domku na drzewie zapadła grobowa cisza. Chłopaki, jeden za drugim (w szczególności Elliot i Lloyd), skierowali wzrok na mnie, jak gdyby zobaczyli ducha. Uśmiechnąłem się, po czym przygasiłem skręta w brudnej popielniczce na stole. 

— Kończę z tym — powtórzyłem jasno i wyraźnie, trochę nawet pałając z tego dumą. — Już nie chcę palić. Rzucam to wszystko. 

Obejrzeli się za sobą w milczeniu, oniemiali na twarzach. Widziałem, że próbowali coś powiedzieć, ale byli tak zaszokowani, że przez chwilę nie byli w stanie. Wyrównawszy kontakt wzrokowy z najlepszym przyjacielem, Adam patrzył na mnie z uśmiechem. Jego oczy lśniły podziwem, wręcz poszanowaniem i zafascynowaniem mną; jakbym nagle stał się przykładem starszego brata, którego pragnęli wszyscy młodsi chłopcy. Po upływie tych kilku chwil zrobił coś, co chwyciło mnie za serce – wstał i przygasił swojego skręta. To było, jakby wskoczył za mną w ogień. 

— Stary, ty mówisz serio? — zapytał Elliot, nie dowierzając. Trzymał niewinnie jointa w dłoni, nagle wahając się, czy palić.

— Tak, mówię serio — przytaknąłem. — Po prostu chcę coś zmienić w swoim życiu i myślę, że najlepiej będzie zacząć od tego — powiedziałem.

Znowu zapadła cisza. Po jakimś czasie Lloyd wstał i odezwał się:

— W sumie, to ja też nie muszę tego gówna jarać — przygasił skręta w popielniczce, robiąc to z taką lekkością, jak gdyby od dłuższego czasu czekał na ten moment. Kiedy to zrobił, stanął prężnie i mężnie, dodając: — Cholera, nawet nie wiedziałem, że to takie proste! — ucieszył się, podniecony. 

Elliot, obłąkany na twarzy, obejrzał się za nami, po czym spuścił wzrok na jointa w dłoni. 

— Kurde... — odezwał się cicho. — Myślałem, że... — urwał na krótką chwilę, wahając się. — T-to może... ten ostatni raz na sylwestra... ogarniesz mi coś? — zapytał, zwracając się do mnie. 

Spojrzałem na Adama, który poprawił pozycję na krześle, przybrawszy poważniejszego wyrazu. Nie wiem, co poczułem po jego pytaniu; chyba całkowite nic. Nie wstrząsnęło mną, choć myślałem, że tak będzie. Przeplatając między palcami zapalniczkę, odpowiedziałem po jakimś czasie:

— Jasne, nie ma sprawy — rzuciłem bez wahania, wzruszając ramionami. 

Adam spojrzał na mnie; jego oczy biły żalem i niezadowoleniem. Domyśliłem się, że nie takiej odpowiedzi się spodziewał.

— Ale ostatni raz, bo od nowego roku nie mam już z tym nic wspólnego — dodałem zdecydowanym głosem.

Twarz Adama pojaśniała.

~*~

Nawet nie wiem, czy postąpiłem zgodnie z samym sobą. Niby nietknięty emocjami, wówczas kiedy następnego ranka wstałem i zadzwoniłem do kolesia na mieście, umawiając się jeszcze tego samego dnia, skurcz żołądka zaatakował mnie zaraz po telefonie; coraz ciaśniej i ciaśniej czułem się we własnym ciele, we własnym umyśle, po prostu z sobą. Próbowałem to wszystko tłumaczyć pomocą, ale było tylko gorzej; najgorzej, kiedy zbliżałem się do wyjścia z domu. 

Na domiar złego, Alanna chciała się spotkać; ale nie zamierzałem ukrywać przed nią prawdy. Nie zamierzałem już nigdy czegokolwiek przed nią ukrywać. Kiedy o godzinie szesnastej wyszedłem z domu, niebo pokryła egipska czerń, a śnieg prószył tak spokojnie jak upływający czas na pustyni. Wsiadłem do samochodu i ruszyłem, czując w żołądku pożar tkliwego stresu oraz niepokoju. Jechałem, mając ochotę zwymiotować, mimo iż od samego ranka powtarzałem sobie, że to nic takiego; że przecież to tylko zwykła pomoc. Zwykła pomoc, a czułem się, jak gdybym miał złamać obietnicę

Kierując się powoli w stronę Alanny domu, próbowałem uspokoić szaleństwo buzujących nerwów. Mój oddech był drżący, płuca zalane jakby wodą, a ruchy tak słabe aż przerażające. Po drodze minąłem pana Bagge, który odśnieżał podwórko z grymaśnym wyrazem twarzy. Tuż obok jego nóg błąkał się gruby jamnik. W mojej głowie panował kompletny chaos; wahałem się, czy mówić Alannie prawdę, ale jeszcze bardziej wahałem się, czy jechać po towar, który ostatecznie trafi w ręce Elliota, a nie moje (co było drażniącą świadomością. Sam nie wiem dlaczego). Kiedy zatrzymałem samochód przed budynkiem, nawet nie zdążyłem mrugnąć, wziąć głębokiego wdechu i przemyśleć, co powiedzieć Alannie, bo dziewczyna jak grom z ciemnego nieba znalazła się obok mnie, na miejscu pasażera.

— Cześć — przywitała się ciepło, rzucając na mnie swoje piękne baśniowe spojrzenie. Uśmiechnąłem się lekko, mimowolnie wplatając rękę w jej falowane włosy. W tle leciał cichy hiphopowy kawałek z lat dziewięćdziesiątych. — Mam coś dla ciebie... — powiedziała nieśmiało, wyciągając z kieszeni podarunek. Zaskoczony, spojrzałem w tamtą stronę, świdrując każdy jej ruch z zaciekawieniem. — Przepraszam, że tak zwlekałam, ale musiałam dokończyć... To nic takiego, takie tam... drobne coś — rumieńce okalały jej policzki.

Alanna wręczyła mi mały podarunek. Rozwiązałem czerwoną wstążkę i otworzyłem pudełeczko, dostrzegając w jego środku materiał. Moje serce przyspieszyło, a krew uderzyła jak dzwon w każde części ciała. Chwyciłem w dłoń białą chustę, na której były własnoręcznie naszyte wzory kwiatów. Byłem onieśmielony i wzruszony, a Alanna widocznie zawstydzona; uciekała wzrokiem gdzie indziej, nawet nie odważając się na mnie spojrzeć. 

— Sama to zrobiłaś? — zapytałem, zachwycony. 

— Mhm... — mruknęła, paląc się ze skrępowania. Rozbrajała mnie jej postawa, choć z drugiej strony była strasznie urocza.

— Boże, dziękuję... Kurde, świetnie to wygląda — nie mogłem przestać się zachwycać. Przytuliłem Alanne i pocałowałem ją w skroń, na co zareagowała nieśmiałym, słodkim chichotem.

— A tu drugi prezent — dodała, żartobliwie wypinając w moim kierunku pupę, której sprzedała klapsa.

Oboje się zaśmialiśmy. Zapragnąłem tego nie zmieniać, aczkolwiek wiedziałem, że lada moment musiałem to zrobić. Wiedziałem też, że lepiej wybrać szczerość, uczciwość i lojalność mimo ceny, jaką mogłoby to kosztować. Odważyłem się w końcu wybrać prawdę. 

Porozmawialiśmy trochę o rzeczach mało znaczących, potem trochę rozkręciliśmy się na temat planów na nowy rok; większość tych planów było z myślą o nas i naszej przyszłości. Moje serce cieszyło się wspólnie z jej sercem; czuliśmy to wszystkim, co poruszało się, oddychało i żyło w naszych ciałach. Widziałem w jej oczach iskrę radości, której moc zwiększała się z każdym słowem. Jej uśmiech błyszczał piękniej niż najjaśniejsza gwiazda. Kiedy powiedziałem jej, że jadę na miasto, wszystko to zgasło niczym zapałka; ogień ten zanikł jak nadzieja. Między nami zapadła długa cisza.

— Dlaczego? — zapytała słabym głosem. Patrzyła na mnie jakby spoliczkowana. — Przecież... Przecież mówiłeś, że...

— To dla Elliota — sprostowałem sprawę. Mimo tego ona nie odetchnęła z ulgą. — Poprosił mnie, żebym ostatni raz mu coś ogarnął, bo powiedziałem chłopakom, że rzucam. Naprawdę chcę z tym skończyć.

Nie skomentowała. Popatrzyła na mnie jeszcze przez jakąś chwilę, a potem odwróciła głowę i wbiła smutne spojrzenie na widok za przednią szybę samochodu. 

— Chciałem być wobec ciebie szczery — prawie wyszeptałem. 

Czułem się, jakbym nie ważne co zrobił – i tak był winny wszystkiemu. Czy postępowałem dobrze, czy źle – pieprzyłem obie sprawy. Nagle zaatakowała mnie tak ogromna chwila słabości i rezygnacji, że naprawdę przez ułamek sekundy zapragnąłem się poddać; ale zaraz potem przypomniałem sobie o jej problemach; jej bólu, który nosiła wiele lat na barkach; jej paskudnej chorobie. Musiałem zapewnić ją, że nie musi się o nic martwić. 

— Możesz pojechać ze mną — zaproponowałem. Alanna momentalnie zwróciła bladą twarz ku mnie, lekko oniemiała. — Jeśli chcesz — dodałem śmiało, wzruszając ramionami.

Na nieokreślony czas zapanowała cisza, a jedynie hiphopowy kawałek uderzał półgłosem do naszych uszu. Alanna wydawała się być oniemiała, jak i również zawstydzona moją propozycją. Popatrzyła na mnie z wahaniem i, przełknąwszy ciężko ślinę, odpowiedziała:

— Okej — skinęła niewyraźnie. — Okej, mogę.

~*~

Przez większość czasu jechaliśmy w ciszy. Próbowałem zagadywać, zrelaksować i uspokoić, bo widziałem, jak się stresuje i martwi, ale moje starania zdały się na nic. Prawdę mówiąc, jakoś tak cieszyła mnie jej obecność, mimo że ona czuła się nieobecna; była tak pochłonięta emocjami, że jej drżący i ciężki oddech słyszałem głośniej niż radio. Jej towarzystwo dodawało mi siły. Koiła napięty umysł, łagodziła rozdrażnienie; czułem się opanowany jak nigdy. Nawet ze świadomością, że jadę po towar, który nie będzie mój.

Zajechałem na ostatnią ulicę, powoli tocząc samochód pod wyznaczony numer. Zauważyłem, że Alanna się ożywiła; niepokojąco rozejrzała się po okolicy, jak gdyby miała być jej znana. 

— Gdzie jesteśmy? — zapytała nerwowo. 

— Na Brooklynie. 

Spojrzałem na nią, dostrzegając jeszcze większe rozemocjonowanie. 

— Coś się stało? — zapytałem, zatroskany. Martwiło mnie jej zachowanie, zwłaszcza kiedy wiedziałem, że mieszkała w okolicy. 

— N-nie... nic... — odparła niepewnie, ciągle badając uważnym wzrokiem przestrzeń dokoła.

Kiedy zatrzymałem samochód, na werandzie dostrzegłem wątłej postury chłopaka, którego czarny kaptur przysłaniał pół twarzy. Rory już czekał. 

— To tutaj — odezwałem się spokojnym głosem. Alanna milczała, zwrócona spojrzeniem na postać nieznajomego. — Na pewno wszystko w porządku? — zapytałem, zaczesując ręką jej włosy. 

— Tak — odparła słabo. Słyszałem jej nerwowy i głęboki oddech, widziałem, jak jej pierś unosi się i opada pod puchowym materiałem kurtki, czułem jej roztrzęsione emocje i słyszałem burzę myśli; mimo to odpowiadała, że wszystko jest w porządku. Przeczuwałem, że coś się stało. Chwyciłem jej zmarzniętą rękę, całując wierzch skóry. 

— Zaraz przyjdę, poczekaj chwilę — oznajmiłem łagodnie. 

Wyszedłem z auta, zarzuciwszy na głowę kaptur kurtki. Byłem zrelaksowany, opanowany i spokojny; jak nigdy, kiedy zwykle byłem pełen stresu i nerwów. Przeszedłem przez furtkę i pokonawszy kilka metrów wąskiego chodnika, zatrzymałem się na werandzie przed chłopakiem, który palił papierosa. 

— Cześć — skinąłem, drżąc z zimna. 

— Cześć — przywitał się słabym głosem, przelotnie oglądając się w stronę samochodu. — Przyjechałeś z dziewczyną? — zapytał, zaciekawiony.

— A no — odparłem, rzuciwszy spojrzenie na Alanne. Za szybą wydawała się być jak dobroduszny anioł, jak nieskazitelne dziecię; bez skazy, niewinna i emanująca światłem w brudnym i grzesznym świecie dokoła. Chciałem jak najszybciej się stąd zmywać. — To co, szybka wymiana bez zbędnego pieprzenia? — ponagliłem, wręczając mu do ręki kilka banknotów.

Rory obejrzał się raz jeszcze za samochodem. Dostrzegłem po nim wyraz wstydu i smutku; czuł się źle z myślą, że jego przyjaciele zaatakowali tatę mojej dziewczyny i wydawał się być temu winny.

— Sory za chłopaków — odezwał się. Schował pieniądze do kieszeni, jednocześnie wyjmując z niej coś. Przybiwszy ze mną piątkę, wręczył mi małe foliowe opakowanie. — Strasznie to przeżywają.

— Było-minęło, nie wracajmy do tego — machnąłem ręką, schowawszy towar do kieszeni. — Po prostu nie róbcie głupstw i uważajcie na siebie, okej? 

— Okej — przytaknął niewyraźnie, ścierając katar z nosa. Rory, mimo słabego głosu z chrypą, brzmiał tak ciepło i tak poczciwie, jak gdyby potrzebował od kogoś słów przepełnionych matczyną troską. 

Było mi go szczerze żal. Chłopak zdjął kaptur z głowy, tym samym jego blada jak ściana twarz ukazała się w świetle księżyca wzbitego na ciemnym niebie nad nami. Przełknąłem ślinę; widok mnie przeraził. Był całkowicie wyniszczony i całkowicie pogodzony ze swoim stanem, ze swoją pozycją; jak i również całkowicie zrozpaczony sytuacją, w jakiej się znalazł. Chwyciło mnie to za serce.

Nagle drzwi od samochodu trzasnęły. Oboje zwróciliśmy wzrok w kierunku Alanny, która stała przed autem, wpatrzona w chłopaka obok mnie. Zapadła głucha cisza, którą co jakiś czas przerywał uliczny hałas. Śnieg prószył spokojnie, osiadając na białej powłoce dokoła, a siarczysty podmuch wiatru niekiedy świstał nad naszymi głowami. Przypomniawszy sobie zachowanie Alanny, kiedy znaleźliśmy się tu w Brooklynie, nagle dotarła do mnie, dlaczego tak się emocjonowała. 

— Rory? — zawołała, nie dowierzając.

— Alanna? — zapytał chłopak, zaskoczony.


Bo Rory okazał się być tym przyjacielem, którego straciła.



~*~

Kochani, bardzo przepraszam, że tak długo musieliście czekać na rozdział. Przygniotła mnie nauka do zaliczeń, teraz zbliża się sesja i kolejna nauka, potem przez cały luty będę musiała przypierdzielić z pracą licencjacką, no po prostu aż rzyć się odechciewa, aż rzyć ehhh.

Nie wiem, kiedy będzie następny rozdział, być może też za kilka tygodni :( Bardzo przepraszam, ale mam nadzieję, że rozumiecie sytuację i się nie obrazicie 

Aha i niewiele zostało rozdziałów do końca :) 







Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro