Rozdział 51

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Stali na werandzie, patrząc w swoje oczy; kiedyś tak bardzo bliskie, teraz zupełnie obce. Rozmawiali długo, spokojnie jak prószący śnieg w okolicy, który mimo piękna w swej naturze, gdzie człowieka ręka jeszcze nie pozostawiła śladów zniszczeń, tym razem wydał się ponury. Twarz Alanny była skruszona, a Rory płakał; zdobył się na łzy, czego widok był przygniatający. Siedziałem w samochodzie, nie mogąc usłyszeć treści ich rozmowy, lecz doskonale wiedząc, o czym przebiegała. Przeplatałem w dłoniach białą chustę, której zapach uderzał w moje nozdrza; był słodki jak lipcowy miód, kojąco miły, otulający jak najbezpieczniejsze ramiona. I tak przeplótłszy tę chustę, zastanawiałem się, co dalej? 

Co będzie potem, kiedy przyjdzie tu Alanna? Jak się zachować, co powiedzieć? Świadomość, że przez cały ten czas utrzymywałem kontakt z jej przyjacielem, którego straciła, była druzgocąca. Kiedy zawracałem sobie tym myśli, dostrzegłem ich, jak się żegnali. Bez uściśnięcia dłoni, natomiast ze zwykłym, prostym słowem ,,cześć''. Rory, odprowadziwszy wzrokiem Alanne, zniknął za drzwiami budynku, dopiero gdy wsiadła do samochodu. 

A tu, zamknięta w ciszy, której towarzyszył jedynie stłumiony dźwięk rockowej muzyki z radia, wpadła w moje ramiona i się popłakała. Wstrząsnął nią niepowstrzymany szloch, którego nawet nie zamierzałem opanować, uspokoić, czy też załagodzić. Rzuciwszy na nią tylko zmartwione spojrzenie, ruszyłem prosto do domu. Potrzebowała tego – potrzebowała wylać morze gorzkich łez, a ja nie śmiałem w tym przeszkodzić. 

Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że Rory nie żyje. 

Przedawkował.

~*~

To było dziwne, nieprzyjemne i ogarnięte niepokojem gorzkie uczucie. Mimo że nie byliśmy ze sobą blisko, to jakaś cząstka w moim środku odczuła pustkę, której w żaden sposób nie dało się zapełnić. Kiedy usłyszałem o jego śmierci, owładnęła mną apatia. Zwykłe czynności stały się trudne do wykonania, a sam stałem się znieczulony na wszystko dokoła. Nawet oddychanie wydawało się przerażające i ciężkie. 

Czułem się, jakbym płynął przez nierealną czasoprzestrzeń, jakbym znalazł się we śnie, tylko zwykłym śnie o niepojętym jej przebiegu zdarzeń. Patrzyłem przez własne oczy jak przez okna, oglądając tę rzeczywistość z niedowierzaniem. Nie mogłem w to uwierzyć, po prostu nie mogłem. Ta myśl, że jeszcze wczoraj go widziałem, a dzisiaj nie żyje, niesamowicie miażdżyła moje perspektywy – kruchość. 

Właśnie tak bym opisał życie – kruchość. Chciałbym być antykruchy, ale nie mogłem; po jego śmierci zdałem sobie sprawę, że z dnia na dzień mogę zniknąć jak on. Wróciły do mnie depresyjne myśli, wróciła beznadziejność i niechęć do wszystkiego. Walczyłem z tym, ale czułem, że przestało mi zależeć na zmianie, jak gdybym załamał się na dobre i nie potrafił tego udźwignąć. Przerażało mnie to. 

Z kolei Alanna wydawała się być nieporuszona. 

Obserwowałem ją z boku i patrzyłem, jak wyraz twarzy uśmiechał się do ludzi wokół, jak język rzucał na wiatr zabawne żarty, z których wszyscy się śmiali, jak przejawiała kompletną nieświadomość o śmierci Rory'iego. Wówczas oczy, tak baśniowe i piękne, nie pozwoliły odczytać tego, co rzeczywiście przeżywała dusza. Skryte, tajemnicze, bezemocjonalne. Nie umiałem określić, jak się czuje i co myśli, na dodatek sama milczała i unikała tematu. Kiedy przekazałem jej wiadomość o jego śmierci, na długo zapadła cisza z jej strony. Prawdę mówiąc, nawet tego nie skomentowała. Godzinę później zaprosiła wszystkich do naszej starej miejscówki w lesie, do opuszczonego budynku, i piła piwo. Jeden za drugim.

— Za dwa dni sylwester, a ja już czuję, jakbym świętował! — oznajmił pijany Lloyd, wlewając do gardła czystą wódkę z gwintu. Schlał mordę w ciągu godziny, odkąd tu przyszliśmy. Jennifer, siedząca obok niego, z jednej strony zrzędziła na jego pijaństwo jak stara żona, z drugiej zaś śmiała się najgłośniej z jego żartów. 

— To gdzie w końcu idziemy, he? Ktoś wspominał o tej wielkiej imprezie u kolesia, u którego byliśmy pod koniec wakacji, tak? — zapytała Isabella, ścinając wszystkich wzrokiem. — Podobno znowu będzie pół szkoły, to prawda?

— Szykuje się przezajebista imprezka! — Carter poderwał się na nogi, kręcąc zabawnie biodrami. 

Wszyscy zaczęli dyskutować na temat sylwestra u Bena, kolesia z ghetta, który wyprawiał niezłe domówki. Tymczasem ja siedziałem z butelką półlitrowej wody w ręku, pogrążony w żałobnym milczeniu od początku przyjścia tu i patrzyłem na Alanne, na moją Alanne, której nie potrafiłem zrozumieć. Siedziała na obdartej kanapie w odosobnieniu, jak gdyby oddalona od nas o galaktykę. Pochylona nad telefonem, grała w jakąś grę. Butelka piwa stała tuż przy jej prawej nodze, z minuty na minutę pomniejszona o ilość trunku w środku. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego tak się zachowywała; nie potrafiłem jej pojąć. Od momentu tamtej krótkiej, ale smutnej rozmowy nie wymieniliśmy ze sobą żadnego zdania. Miałem wrażenie, że mnie unika, bo nawet na mnie nie patrzyła.

— Oby ta twoja przezajebista imprezka nie skończyła się jak urodziny Adama — zwróciła uwagę Jennifer, parskając śmiechem. Speszony, wyrównałem z nią kontakt wzrokowy. — Bez obrazy — dodała, skinąwszy w moją stronę. Zmusiłem się do uśmiechu, uspokajając gestem ręki.

Chwilę potem do pomieszczenia przyszedł Lutcher, uzupełniając towarzystwo jak gdyby był ostatnim kawałkiem puzzle. Rzuciłem okiem na najlepszego przyjaciela, którego wyraz twarzy był pozbawiony pozytywnych emocji (albo tylko ja to zauważyłem). Wszyscy go radośnie przywitali, ale nikt nie zwrócił uwagi, jak markotnie odpowiedział ,,cześć''. Usiadł przy mnie, sięgając po butelkę piwa na stole.

Muzyka z głośnika rozbrzmiewała po całym budynku, a przez wyburzone otwory przedzierało się wyjątkowo ciepłe słońce na błękitnym niebie. O godzinie trzynastej większość przyjaciół była pijana, ja zaś nie wyobrażałem sobie wlać ani grama kropli alkoholu do gardła. Mimo że czułem się wypłukany z emocji, wówczas doznawałem przygniatającego stanu kaca emocjonalnego. Obejrzałem się raz jeszcze za Alanną, nie skrywając przytłoczenia sytuacją między nami. Nawet na mnie nie spojrzała. 

— A tej co? — zapytał szeptem Adam, trącając mnie łokciem. Skinął w stronę kuzynki, patrząc, jak upija duży łyk piwa.

— Nie wiem — odpowiedziałem półgłosem, wpatrzywszy się w moją dziewczynę. Jej nieskalana twarz nie wyrażała żadnych uczuć, a swą oschłą i obojętną postawą powoli nas tylko denerwowała. — Jest taka, odkąd tu przyszliśmy — dodałem.

Adam był pierwszy, do którego zadzwoniłem z informacją o Rory'm. Powiedziałem mu też, że to właśnie on był tym przyjacielem, którego Alanna straciła. Lutch przeżył to równie podobnie co ja, załamując się, jak gdyby usłyszał o śmierci bliskiego kumpla. Tak więc jak ja był zdezorientowany zachowaniem swojej kuzynki, która w pewnym momencie poderwała się na nogi i zaczęła tańczyć, usłyszawszy piosenkę Biggie'go, hypnotize. Razem z nią zaczęły tańczyć dziewczyny, a kiedy skończyły, paliły papierosy od chłopaków i głośno śmiały się z ich żartów. A my, jak te dwa debile, siedzieliśmy z boku i obserwowaliśmy towarzystwo w gorzkim milczeniu.

— Słuchaj, jest sprawa... — wyszeptał Adam, zestresowany.

Ukradkiem dostrzegłem, jak Alanna rzuciła w naszym kierunku krótkie spojrzenie. Moje serce zabiło, przyspieszając jak rozpędzona lokomotywa sunąca przez krainę polan i rzek. 

— Co jest? — zapytałem, zaciekawiony. 

— Mam adres — oznajmił.

Zastygłem, wyrównując z nim kontakt wzrokowy. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że się przesłyszałem, ale zaraz jego poważny wyraz twarzy utwierdził mnie w przekonaniu, że słuch mnie nie mylił. Mimo że to nawet mnie nie dotyczyło, mimowolnie poczułem skurcz żołądka.

— I-i... — zająkałem się, poddenerwowany. — I co chcesz zrobić? — napiłem się wody.

Wszyscy wokół żartowali i śmiali się po uszy, przyćmiewając głośno brzmiące kawałki hip-hopowych numerów z głośnika, przy tym paląc papierosy i pijąc alkohol. Dla większości z nich ten dzień zapowiadał się świetnie, tymczasem my, siedzący tak blisko, a jednak tak daleko, czuliśmy nóż przy zaciśniętym gardle i stres, jakiego przyjaciele obok nie mogli sobie nawet wyobrazić. 

— Chcę tam pojechać — odparł zdecydowanym tonem. Napił się piwa, patrząc bez najmniejszego śladu emocji w oczach po twarzach roześmianego towarzystwa.

— Może to nie jest nowy rok, ale zaraz jego początek i już teraz chcę życzyć wam wszystkim szczęścia! — powiedział doniośle Lloyd, potrząsając Jennifer i Elliotem, którzy siedzieli ramię w ramię z Carterem. 

— A ja, żeby wszyscy poprawili choć jedną swoją wadę i stali się lepsi! — dodał dziewczęcy głos.

Stres narastał; stopień tej wrzącej trucizny stłumił przestrzeń dokoła. Patrzyłem na najlepszego przyjaciela, ale wiedziałem tylko, że patrzę. Widziałem mojego najlepszego przyjaciela, ale wiedziałem tylko, że go widzę. Mówił coś, ale były to tylko cząstkowe wyrazy słów, których zdań nawet nie rozumiałem, choć słyszałem. Czułem, jakby ziemia pod moimi stopami drżała (a może to ja drżałem?), jakby świat zataczał koło; coraz szybciej i szybciej wirowało niby kołowrotek, by po chwili zorientować się, że przez ten czas tak naprawdę patrzyłem na Alanne, która nie śmiała spojrzeć na mnie. 

— Słuchasz mnie? — ocknąłem się, usłyszawszy Adama. Mruknąłem coś pod nosem, otępiały, i wyrównałem z nim kontakt wzrokowy. — To pojedziesz ze mną czy nie? — zapytał.

— Żeby się powiodło, żeby spełniły się marzenia! — dodał ktoś swoje pięć groszy do powstającego kółka adoracji. 

— Dużo cudownych wspomnień, choć nawet złe potrafią być miłe, to i też złych życzę! 

— Pieprzcie opinie innych; róbcie swoje i się nie poddawajcie!

— Wszyscy jesteście piękni; nie pozwólcie, by ktoś sprawił, żeby było inaczej!

— Teraz? Teraz chcesz jechać? — zapytałem go, trochę zlękniony. 

— No, a kiedy? Chcę to zrobić teraz i mieć to za sobą, rozumiesz to czy nie? — rzucił szorstko.

Zaraz po tym między nami zapadła cisza. Uciążliwy dla słuchu hałas wszystkich głosów naraz, życzących sobie wspólnie wszystkiego dobrego na następny rok, był tuż za naszymi plecami. Przyjaciele wydawali się być w świetnym humorze. Umilkłem, nie wiedząc, co odpowiedzieć, choć z drugiej strony nie miałem mu za złe, że się tak odezwał; od samego rana byliśmy smutni, otępiali i rozdrażnieni. Adam po jakimś czasie westchnął, wyjaśniając ze skruchą:

— Przepraszam, po prostu... Po prostu strasznie chcę to zrobić.

— Rozumiem — odparłem spokojnie. — Możemy pojechać.

Ale nie wiedziałem, czy dobrze postępuję. Nie wiedziałem, czy chcę mieszać się w jego rodzinne sprawy, choć wiedziałem, że potrzebował mnie jak nikogo innego, toteż wskoczyłbym za nim nawet w ogień. Zobaczyłem, jak jego twarz odrobinę pojaśniała, kiedy usłyszał moją odpowiedź; tym bardziej nie mogłem go zawieść, widząc, jak dodałem mu otuchy. 

Porozmawialiśmy trochę o tym, jak się zachować, kiedy będziemy na miejscu; słuchałem go uważnie, jak przedstawiał swój dopracowany od A do Z plan, który jak gdyby opracowywał pół nocy. Choć zdawałem sobie sprawę, że w praktyce to wszystko będzie wyglądać inaczej, on zaś wyglądał, jakby nie dopuszczał do siebie tej myśli. Nie chciałem go przygniatać rzeczywistością, tak więc milczałem, od czasu do czasu uśmiechając się, jednocześnie błądząc myślami wokół mojej Alanny. Słuchając energicznego głosu najlepszego przyjaciela, do moich wścibskich uszu dotarł jej głos, głos tak niewinny, delikatny i subtelny:

— Choć ze mną siku... — wyszeptała pijacko do Amandy. 

— Nie chce mi się, idź sama — odpowiedziała jej.

— Nie chcę sama, chodź ze mną... 

— Poproś Sebastiana, przecież jest obok!

— Jezu...

I wstała, a moje serce zabiło. Obserwowałem ją, wzniesiony nadzieją, że tym razem się odezwie, ale ona tylko przeszła obok. Bez najmniejszej chwili wahania, by może zagadać, może rozluźnić atmosferę między nami, może coś... Zupełnie nieporuszona. Zapach jej perfum otulił mnie z każdej strony, boleśnie przygniatając najlepszymi wspomnieniami, jak gdyby nagle nas nic nie łączyło. Zaszumiało w mojej głowie, a za gardło chwyciło gorzkie rozczarowanie. Na krótką chwilę wstrzymałem oddech, mając wrażenie, że zaleję się łzami, gdy bez słowa zniknęła za ścianą budynku. Myślałem, że widok ten doszczętnie zrujnował mnie od środka.

— To co, jedziemy? — zapytał Adam, gotowy do wyjścia.

— Poczekaj chwilę.

Wstałem, o drżących nogach postanawiając wykonać pierwszy ruch. Dłużej nie potrafiłem tak funkcjonować. Opuściłem towarzystwo, które zresztą nie zwróciło na mnie uwagi, i wyszedłem na długi korytarz, wzdłuż którego rozciągały się pomieszczenia. Zaglądałem do jednego za drugim, jak gdybym próbował odnaleźć sens życia. Właściwie, to próbowałem odnaleźć mój sens życia, ale nie mogłem jej nigdzie znaleźć. 

Byłem poddenerwowany, rozdrażniony i cholernie smutny; smutny nie tylko wieścią o śmierci Rory'iego, ale atmosferą między mną a Alanną. Nie potrafiłem jej zrozumieć, po prostu nie potrafiłem, choćbym próbował, to i tak nie zdołałbym zrozumieć tak skomplikowanej osoby. Myślałem o niej w każdej sekundzie, nie umiejąc tak mocno myśleć o Rory'm albo spotkaniu z biologiczną mamą Adama. Mimo iż dzisiejsze jej zachowanie doprowadzało mnie do irytacji, bardzo chciałem ją przytulić, pocałować, usłyszeć, po prostu poczuć ciepło i bliskość jej osoby. 

Niespodziewanie zderzyłem się z nią tuż przy wejściu do ostatniego pomieszczenia.

Odsunąłem się, o szalenie tętniącym sercu wyrównując z nią kontakt wzrokowy. Nastała cisza, w której słychać było jedynie stłumione dźwięki pijanego towarzystwa na drugim końcu budynku. Momentalnie zalała mnie fala gorąca, a do głowy uderzyły przeróżne szalone myśli. Z jednej strony moja dusza radowała się na widok jej wspaniałej osoby, z drugiej zaś pochłaniał mnie stres, kiedy tuż przed twarzą stała ona. Trwaliśmy bez ruchu prawie sto lat, tymczasem minęło naprawdę kilka sekund, zanim postanowiła mnie wyminąć bez słowa. Moje serce rozpadło się na milion małych kawałków.

— Poczekaj! — odważyłem się złapać ją za ramię. Alanna gwałtownie się wyrwała, ale ostatecznie odwróciła w moim kierunku.

— Co ty chcesz? — zapytała opryskliwie, nawet nie patrząc w moje oczy. Wzrok miała spuszczony, jak gdyby bała się go wyrównać. 

Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem.

— Co się z tobą dzieję? — zapytałem słabo.

— A co ma się dziać? Nic się nie dzieję — burknęła bez wyrazu. 

— Ale dlaczego taka jesteś? — byłem smutny, wciąż nie mogąc dowierzyć jej obojętności. Była taka zimna, taka oschła i beznamiętna, była taka oddalona ode mnie, jakbyśmy nagle nie mieli ze sobą nic wspólnego.

— Jaka? — w końcu wyrównała ze mną kontakt wzrokowy. Wciąż próbowała ukrywać emocje, wciąż udawać tak bardzo nieporuszoną sytuacją, ale jej dusza, głęboko skryta pod wachlarzem rzęs i baśniowym kolorem tęczówek, wyrażała prawdziwą rozpacz. Zrozumiałem, że cierpiała, ale nie rozumiałem, dlaczego tak usilnie próbowała udawać, że jest inaczej.

— Nie oddalaj się ode mnie — poprosiłem. Mój głos był delikatny, ciepły i tak czuły, że niespodziewanie rozlał się po wnętrzu jej skruszonego ciała i otworzył zranione serce. Alanna wpadła w moje ramiona i się popłakała. Płakała i płakała, tak bardzo płakała, a ja tak mocno ją tuliłem, za nic w świecie nie chcąc wypuścić. — Nie odpychaj mnie, proszę. 

— Przepraszam... Tak bardzo cię przepraszam... — mówiła, zrozpaczona.

— Wszystko będzie dobrze, malutka, nie płacz, okej? — ująwszy jej mokre policzki, starłem z twarzy potok łez. Uśmiechnąłem się, tym samym starając się dodać jej otuchy i pokazać, że nie jest z tym sama. — I czemu tak pijesz, co? — zapytałem.

— Żeby zapomnieć — wychlipała, patrząc w moje oczy.

— O czym zapomnieć? 

— O tym, jak to boli — odpowiedziała, ciągle chlipiąc.

— Nigdy w życiu nie słyszałem bardziej żenującej odpowiedzi — oboje parsknęliśmy śmiechem.

Kiedy dotychczas ten dzień był pisany czarnym scenariuszem, nagle jej uśmiech rozpromienił absolutnie wszystko. Czułem, jak wznoszą mnie motyle. Mimo że wciąż byłem przygnębiony, jej obecność jakby malowała w lepszych barwach te przygnębienie i znoszenie tego bólu wydawało się lżejsze. Uśmiechnęliśmy się, po czym, jak gdyby nie obchodził nas świat dokoła, przytuliliśmy. Niczego więcej nie potrzebowałem.

— Ian? — zawołał Adam z drugiego końca korytarza. — Sebastian, idziesz? — zwrócił się w moim kierunku, stojąc przy wyjściu. 

Jak piorun walnęły we mnie jego słowa. Oderwawszy się od Alanny, odwróciłem się i spojrzałem na najlepszego przyjaciela, mając wrażenie, że patrzę na przerażającą rzeczywistość, od której właśnie uciekałem.

— Gdzie idziecie? — zapytała najbardziej niewinnym głosem, który jak dotąd usłyszałem z jej ust. Rozczuliła moje całe wnętrze. Alanna pocierała powiekę, błądząc wzrokiem za mną jak dziecko. Nie wiedziałem, czy mogłem jej powiedzieć prawdę, ale zdecydowałem się to zrobić:

— Adam chce spotkać swoją biologiczną mamę — odpowiedziałem, szokując ją. Stanęła jak wryta, rozchylając delikatnie wargi. — Chce właśnie do niej jechać — dodałem smętnie, obejrzawszy się za Lutcherem.

— Co ty gadasz? — nie dowierzała.

— Uważaj na siebie i nie przesadź z alkoholem, dobrze? — powiedziałem, przytulając ją na pożegnanie. — Kocham cię — dodałem, składając drobny pocałunek na jej czole.

I poszedłem, dopiero przy Adamie odczuwając powagę sytuacji; to działo się naprawdę. Stres przygniótł nas bardziej niż smutek, odbierając nam języka w gębie; przez większość drogi, którą przemierzaliśmy w niepokoju i rozdrażnieniu, nie wymieniliśmy ze sobą ani słowa.

~*~

Godzinna droga pełna niespokojnych emocji stłumionych pod przytłaczającym milczeniem zaprowadziła nas aż do New Jersey. Samochód toczył się powoli między jednorodzinnymi domkami, niekiedy przykuwając ciekawskie ślepia sąsiadów. Odkąd wjechaliśmy w tę okolicę, twarz Adama wyraźnie pobladła. Chłopak patrzył zdębiałym wzrokiem na dzielnicę, zbity z tropu, jakby nie tego się spodziewał; a dzielnica ta była patologicznym ghettem z przeważającą czarną społecznością, która błądziła czujnym i podejrzliwym spojrzeniem za naszym samochodem. Czuliśmy się jak w filmie Chłopaki z sąsiedztwa, odnosząc wrażenie, że zaraz ktoś nas odstrzeli. 

— T-to tutaj... — zająkał się Adam, niepewny, czy był to odpowiedni dom, czy może dobrze postąpił, że chciał poznać prawdę. 

Zatrzymałem się, spoglądając na biały budynek z drewnianą werandą na zewnątrz. Atmosfera z każdą chwilą stawała się coraz bardziej napięta, a Adama twarz wyrażała więcej niż tylko zwykłe pożałowanie swojej decyzji. Szczerze mu współczułem. Myślałem, żeby go jakoś wesprzeć, ale wszystko, co przychodziło mi do głowy, nadawało się tylko do kosza na śmieci – bez sensu było mówić cokolwiek, zwłaszcza że te słowa najpierw musiałyby przebić potężny mur, który otaczał Adama, a to chyba było niemożliwe.

 — Nie dam rady... O Boże, nie dam rady — wykrztusił z siebie słabym głosem, pocierając ręce o jeansy. Pozostawił na nich ciemne smugi potu. — Rzygać mi się chcę...

— Wyluzuj — odezwałem się z lekkością, jak gdyby to był tylko pryszcz.

— Żarty sobie ze mnie robisz? — nadąsał się, rzucając w moim kierunku ostrzejszy wyraz. 

— Nie umiem pocieszać, przepraszam — odparłem smętnie, nie ukrywając, że ta sytuacja mnie również stresuje. — Chciałbym ci pomóc, ale, prawdę mówiąc, to przecież bez sensu i dobrze o tym wiesz. 

— Chodź ze mną — rzucił lękliwie. Patrzył na mnie błagalnym wzrokiem, jak gdyby naprawdę nie potrafił zrobić tego sam i musiał kogoś mieć przy sobie. — Proszę...

Westchnąłem głęboko, ale nie zaprotestowałem. Wyszliśmy z samochodu, stąpając na ziemi o drżących nogach jak osika przy wietrznym dniu ponurej jesieni. Dwóch białych gości przyciągnęło wiele bacznych ślepi – czuliśmy na plecach wzrok tak przenikliwy, tak palący i wrogi, że przez chwilę zastanawialiśmy się, czy iść dalej. W końcu, pełni napięcia, zdecydowaliśmy przejść wolnym krokiem przez chodnik z betonowych płyt, lecz każdy krok i coraz to bliższe spotkanie z drzwiami wywoływało mdłości i zawroty głowy. Doznawałem okropnych emocji przy sytuacji, która mnie nie dotyczyła i nawet nie chciałem sobie wyobrażać, co czuł mój najlepszy przyjaciel. 

Kiedy zatrzymaliśmy się przed drzwiami, Adam o mało nie zwymiotował. Był zielony na twarzy, pot ściekał mu stróżkami po skroni spod zimowej czapki, a usta drżały, lecz to zdecydowanie nie było z zimna i patrzył, patrzył tępym spojrzeniem przed siebie, jednak to spojrzenie było gdzie indziej. Wahał się; nerwowo stąpał z nogi na nogę, niekiedy chcąc się wycofać, ale było już za późno – byliśmy tu, doskonale słysząc po drugiej stronie czyjąś krzątaninę po domu. 

— Nie dam rady... — wyszeptał słabo.

W końcu to ja postanowiłem zapukać, jak gdybym okazał się być jego wybawicielem, którego potrzebował bardziej niż odwagi, która wówczas wyzionęła ducha. Dźwięk ten wzdrygnął Lutcherem, ale jeszcze większą panikę wywołało w nim agresywne szczęknięcie psa i pełen niezadowolenia mamrot czyjegoś kobiecego głosu za drzwiami. Nabrałem głębokiego oddechu i spiąwszy wszystkie mięśnie, poczułem się, jakbym to ja musiał szykować się na nieznane dotąd doświadczenie. Im bliższy tupot nóg, tym stawał się głośniejszy, a głos bardziej wyraźny; głos tak krzykliwy, ochrypnięty i nieprzyjemny. 

— Kto, do jasnej cholery, wali mi do drzwi o tej godzinie? Obyś miał coś ważnego, bo inaczej... Ach, diabła z tym wszystkim... Halo?  

Przez pierwsze sekundy, które trwały jak wieczność, zamarliśmy w grobowym milczeniu, by przeczesać wzrokiem każdy szczegół kobiety. Jak piorun walnęły we mnie nieopisane emocje, na krótką chwilę odbierając wdechu. Była niska i chuda, tak bardzo chuda aż przerażająca. Głowę zdobiła burza rudych włosów, które zdecydowanie zbyt szybko utraciły blask; ni to zaniedbane, ni to siwe, ni to jakieś takie brzydkie. Cienkie kosmyki opadały na twarz, twarz tak bardzo pozbawioną ludzkiej natury, iskry życia, kobiecości; jedynie walcząca o przetrwanie. Doskonale rozpoznałem tę twarz – kobieta była ćpunką. 

— No halo, co tak, kurwa, stoicie przed moim domem? — warknęła, ocucając nas jakby kubłem zimnej wody. Agresywne szczekanie psa nie ustępowało. — Zamknij się! — krzyknęła do zwierzyny. 

Adam oniemiał.

— P-pani jest... — zaczął, ledwo wykrztuszając. — Pani jest Elvirą Green? — zapytał, wstrząśnięty. 

— A co, z policji jesteście? — parsknęła kpiarsko, szczerząc zniszczone zęby. 

— N-nie, my tylko... 

— To ja, o co chodzi? — rzuciła, wpatrzywszy się prosto na Adama, mnie zaś obdarzyła jedynie krótkim podejrzliwym spojrzeniem, które wywołało mdłości, jak gdyby tym samym rzuciła jakiś czar. 

Ale Adam dalej nie był w stanie mówić. Cały drżał, powoli szkląc oczy rozpaczliwymi łzami. 

— No szybko, bo nie będę tu stała jak widły w gnoju! O co chodzi, co? — ponagliła nieprzyjemnie, po czym odwróciła się z powrotem do psa i krzyknęła: — Zamknij ten pysk, powiedziałam coś! Sory za tego kundla, ale ostatnio wariuje, jak ktoś przychodzi. No zamknij się, no!

— M-my... Przepraszamy za najście, pomyliliśmy domy! — odezwałem się w pośpiechu, ciężko dysząc. Złapałem Adama za kurtkę i pociągnąłem w swoją stronę, by jak najszybciej opuścić to miejsce.

— Hej, macie jakiś towar? — zawołała za nami. — Mogę wam obciągnąć, chłopcy. Zabawialiście się kiedyś ze starszą babką? Hej, słyszycie mnie? Ach, do diabła z wami... Głupie dzieciaki. 

Każde słowo powodowało, że włosy na ciele stawały dęba, a żołądek próbował zwrócić wszystko, co zjadło się przez całe życie. Kiedy wpadliśmy do samochodu, Adam momentalnie wpadł w niepowstrzymany szloch. Zalał się gorzkimi łzami, prawie się nimi dławiąc. Ogarnęła go prawdziwa rozpacz, której oglądanie i słuchanie rozdzierało serce. Płakałem razem z nim, nie mogąc znieść tego, co właśnie się wydarzyło i czego byliśmy świadkiem. Nie mogłem znieść tej prawdy

— O mój Boże, ona... ona jest ćpunką... moja biologiczna matka jest ćpunką! — wyszlochał, błądząc obłąkanym wzrokiem po przestrzeni w poszukiwaniu jakiegoś ratunku, którego nie mógł otrzymać od nikogo. — O mój Boże, ona jest ćpunką... pieprzoną ćpunką! — mówił, zrozpaczony.

Płakałem razem z nim, próbując go w jakiś sposób wesprzeć, uspokoić, żałośnie podnieść na duchu, ale to kompletnie nie miało sensu i oboje o tym wiedzieliśmy, że moja pomoc zdawała się na nic. Tuliłem go, ale w chaosie roztrzęsionych emocji wyrywał się z moich objęć i płakał, tak mocno mój najlepszy przyjaciel płakał. 

— Dlaczego... dlaczego? — rzucał na wiatr. — Moja biologiczna matka jest ćpunką, ona... ona jest cholerną ćpunką, o Boże, a ja... a ja mogłem skończyć jak ona...

— Twoją prawdziwą mamą jest pani Courtney, nie ona! — krzyknąłem, zalany łzami. Złapałem go za ramiona i potrząsnąłem, starając się dotrzeć do niego w jakikolwiek sposób; może bez skutku, na próżno, może beznadziejnie i do bani, ale próbowałem, mimo że sam czułem się potwornie źle. — Ta kobieta cię tylko urodziła, ale wychowała i obdarzyła miłością twoja mama, twoja mama, która teraz na pewno na ciebie czeka i na pewno się martwi, martwi każdego cholernego dnia! Nie zapominaj o tym! 

— Nie mogę... nie mogę, to tak boli... O mój Boże, jak to boli... — płakał, wtulając się we mnie jak w starszego brata. 

— Wiem, Adam, wiem, jak to musi boleć, ale nie zapominaj o twojej prawdziwej mamie... O tym, jak poświęciła swoje życie dla ciebie i cię pokochała...

Opłakiwał bolesne emocje prosto w moje ramię, ściskając mnie z całych sił. Jego szloch był pełen goryczy, pełen nieszczęścia i trwogi. Drżał, jak gdyby ktoś właśnie rozdzierał go ze skóry, a ja nie wiedziałem, jak mu pomóc; płakałem razem z nim, nie potrafiąc dalej niczego wykrztusić. To było straszne (ten widok był straszny), ale jeszcze straszniejsze były te emocje, które paliły, cięły i rozpruwały wnętrzności. Nie chciałem być na jego miejscu, ale patrząc na jego cierpienie, wolałem, żeby to mnie spotkało.

— Jedź stąd... — niespodziewanie oderwał się od uścisku, odzywając się zdecydowanym tonem. Przez chwilę milczałem i patrzyłem na niego, oszołomiony i zdezorientowany jego zmianą. — No ruszaj, no! — uniósł się, jednak jego głos rozpaczliwie zadrżał. — Nie chcę tu już być, już nigdy tu nie przyjadę! — ledwo zdołał powstrzymać płacz, schowawszy twarz w dłoniach. 

Ruszyłem, ale nawet nie wiedziałem dokąd, choć mógłbym i na koniec świata. Jechaliśmy w ponurej i przygniatającej ciszy, przemierzając przez ghetto jak błyskawica, by jak najszybciej stąd uciec i już nigdy nie wrócić. Adam w pewnym momencie przerwał milczenie, powtarzając jak w mantrze, że żałuje, iż w ogóle chciał poznać prawdę, iż dopiero teraz zrozumiał, dlaczego jego tata omijał ten temat szerokim łukiem. Mimo że nie uronił więcej łez, wciąż cierpiał tak mocno jak wcześniej. 

Kiedy wyjechaliśmy z New Jersey, dostał telefon od pijanej Amandy, który wstrząsnął naszymi emocjami po raz kolejny:

— Adam, o Boże, wiem, jak musi być ci teraz ciężko, ale, proszę, przyjedźcie tu... Chłopaki się napruli, Elliot posypał kokę, nawet nie wiem, skąd on mógł ją mieć, ale nieważne, słuchaj, Alanna wciągnęła kreskę! Mówiłam tej idiotce, żeby się ogarnęła, ale do niej nic nie docierało. Przyjedźcie tu jak najszybciej!


~*~


Alanna


Zanim spostrzegłam, błękitne niebo schowało się wraz ze słońcem pod ciemnym prześcieradłem z tysiącem gwiazd jak ziarnko piasku. Muzyka rozbrzmiewała po pomieszczeniu niewiarygodnie cicho w porównaniu do jej głośności jeszcze sprzed kilku chwil, by ustąpić miejsce pijanym filozoficznym rozmowom na temat wszystkiego i nic. Siedzieliśmy w kręgu, pijąc alkohol i paląc papierosy. Melancholia i nostalgia uderzyły do głowy każdemu tu z obecnych, jednak w przeciwieństwie do mnie – te emocje wywołały wspomnienia, do jakich nie śniło mi się wracać, które chciałam wymazać z pamięci za pomocą upicia się, ale bezskutecznie; siedząc w towarzystwie przyjaciół, od początku próbowałam z całych sił powstrzymać uderzającą rozpacz; powstrzymać łzy, których potok mógłby zalać po uszy wszystkich tu obecnych. Udawałam, że świetnie się bawię i takie tam, ale tak naprawdę chciałam zapaść się pod ziemię, a najlepiej zniknąć z jej powierzchni. Wewnętrznie płakałam, czując pustkę, której nic nie było w stanie zapełnić. Śmierć Rory'iego mnie zrujnowała. 

— Cierpienie nie uszlachetnia — powiedziała Jennifer, zaciągając się papierosem.

— Ja uważam inaczej — odpowiedziała Amanda, również paląc. — Uważam, że to właśnie w cierpieniu człowiek odnajduje sens i człowieczeństwo. 

— Ha! Też mi coś — machnęła ręką, po czym protekcjonalnie wzruszyła ramionami. — Wiesz co, jestem bardzo wierząca, ale nie podoba mi się przedstawienie Jezusa w formie cierpiącego przed śmiercią, by w ten sposób został uszlachetniony i nie zgodzę się, że aby posiadać w życiu honor – trzeba cierpieć! — uniosła się. 

— Czytał ktoś Huxleya? — zapytałam niewinnie, wtrącając się do rozmowy. 

— Ja! — uśmiechnęła się Isabella, podnosząc rękę. — Nowy wspaniały świat?

— Po co wspominasz o wierze, Jen? — obruszyła się Andy, trzymając między palcami cienkiego papierosa. — Wiara tu nie ma nic do rzeczy, ale ten temat też jest ciekawy i później do niego wrócimy. Nie uważasz, że właśnie życie polega na ciągłym cierpieniu? Stara, przypomnij sobie, ile miałaś dobrych chwil, a ile złych!

— Uważam, że człowiek powinien dążyć do szczęścia i stabilności, powinien dążyć do akceptacji i radości z każdych chwil. Cierpienie to te góry, które trzeba pokonać, aby wejść na sam szczyt — odpowiedziała, a następnie wlała w gardło alkohol z butelki. 

— Ale przyznasz, że to właśnie cierpienie uczy życia, pozwala człowiekowi dojść do esencji istnienia? — zapytała.

— Tak, ale ono wciąż nie uszlachetnia — odparła zdecydowanie. — Andy, ty naiwna i głupia babo, dlaczego uważasz, że uszlachetnia? — nie dowierzała.

— To znaczy, uważam to w takim sensie, że cierpienie uczy większej pokory, godności i szacunku. Uczy po prostu dobroci.

— Może poniekąd masz rację, ale co powiesz o tych popieprzonych seryjnych mordercach, którzy w dzieciństwie tyle się nacierpieli, a w dorosłym życiu co narobili? — prychnęła.

— No, uważam, że... no wiesz, to smutne... Dlatego ludzka psychika wciąż jest dla badaczy wielką zagadką! — skwitowała.

— To co, walniemy po jednej? 

Do moich uszu dotarł ściszony ton Elliota, który blisko nas, aczkolwiek daleko jakby o ocean, siedział obok Lloyda. Rozmawiali o czymś, co dla większości było zwykłym buczeniem dwóch pijanych przyjaciół, wówczas dla mnie nagle stało się ciekawsze od rozmowy Jennifer i Amandy. Obserwowałam, jak jego ręka powoli wędruje do kieszeni spodni i wyjmuje foliowe opakowanie z białym proszkiem w środku. Widok ten uderzył we mnie jak strzał pistoletu, przebijając drzemiące emocje. Zadrżałam, czując, jak momentalnie odbiera mi wdechu.

— Ej, tak przy dziewczynach? — zapytał Lloyd, szturchając go ramieniem w popłochu. 

— A co? Koleś, wyluzuj — odpowiedział, zupełnie niewzruszony powagą sytuacji. — Korzystaj z ostatnich resztek zajebistego towaru. 

— No nie wiem...

— Wiem, co mówię, koleś. Za pół roku Ian pakuje walizy i powie sayonara, i z takiego towaru zostaną tylko słodkie wspomnienia, na które aż ślinka poleci. 

— Przecież mówił, że to ostatni raz — odpowiedział mu Lloyd, ciągle z powątpieniem. — Myślisz, że do tego czasu będzie ci coś ogarniał? Lepiej zostaw to na sylwestra, a potem rzuć ten syf w cholerę. Ja nie biorę, bierz sam — dodał, odsuwając się w sprzeciwie. 

— Naprawdę wierzysz, że rzuci? — parsknął. — Za pół roku to on będzie nam wysyłać kartki z Kalifornii, a tam to prawie wszystko legalne i myślisz, że nie wciągnie go ten kalifornijski sen?

— Weź mi nawet nie wspominaj o ich wyjeździe, bo zaraz się popłaczę — powiedział markotnie.

To zdanie uderzyło we mnie jeszcze mocniej niż zaobserwowany widok. Nagle jakbym oprzytomniała; przysunąwszy się bliżej chłopaków, zapytałam:

— Hej, o czym rozmawiacie? Gdzie Sebastian wyjeżdża za pół roku?

— To ty nie wiesz? Koleś kończy szkołę i wyjeżdża do Los Angeles, a Adam rzekomo razem z nim — odpowiedział z lekkością Elliot, rzucając mi krótkie spojrzenie.

Zaszumiało w mojej głowie, a przed oczami zawirowało. Ból, który przeszył mnie od środka był ogromnym bólem rozczarowania o gorzkim smaku; pełen zawiedzenia, pełen  z d r a d y. Poczułam się, jakby mi ktoś właśnie wbił sztylet prosto w serce, plecy i tę cholerną duszę, która przestała istnieć. 

Elliot, jak gdyby nigdy nic, posypał przy wszystkich bez skrępowania kreskę na obskurnym stole. Dziewczyny zareagowały dopiero wtedy, kiedy nachylił się nad proszkiem i wciągnął narkotyk. 

— Idioto, pogrzało cię?! Mądry, kurwa, jesteś?! 

— Elliot, jak możesz?! Człowieku, weź się ogarnij!

— Elliot! — krzyknęła Isabella, której głos przejawiał rozżalenie. — Elliot, prosiłam cię o coś! — uderzyła go piąstką w ramię.

Tymczasem ja, nieporuszona, lecz dotknięta wszystkim, co najbardziej bolesne, powiedziałam:

— Hej, sypniesz mi?



~*~















Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro