Rozdział 53

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Widziałem nas, tak, właśnie nas, jak paliliśmy skradzione rodzicom papierosy, których dym wściekle gryzł nasze płuca, jak bez najmniejszego celu jeździliśmy deską po mieście o zachodzie słońca, jak do późnych wieczorów rozmarzaliśmy się o przyszłości i planowaliśmy przyjaźń na śmierć i życie, widziałem nas, tych cholernych i szczęśliwych smarkaczy, którzy nie znali słowa ,,nie'', którym wydawało się, że są najmądrzejsi i których bał się sam Diabeł. Którzy byli kimś więcej niż głupimi nastolatkami. Chciałbym móc wrócić do tych czasów, gdzie trawa była bardziej zielona, światło jaśniejsze, smak był słodszy i wśród nocy spadających gwiazd byliśmy my, w otoczeniu przyjaciół niepokonani, zawsze, na zawsze

Jakby przez stłumiony i niewyraźny kanał docierały do mnie burzliwe słowa: ,,on żyje!'', ,,obudził się!'', ,,niech nikt nie dzwoni na gliny!'', a wśród nich jazgot ostrej, punkowej muzyki, który wywracał mój świat do góry nogami; bowiem świat ten stał się, jak gdybym podróżował między jawą a snem, słodkim i przyjemnym snem – byliśmy w nim przecież razem i rzucaliśmy kaczki do jeziora; kolejny głośny trzask, po którym nastąpił hałas brutalnie wybudzający mnie z fantazji, wybudzający ze wspomnień na temat wspólnych chwil, wspólnych śmiechów i wspólnych kłopotów, jakie wspólnie przeżywaliśmy i w jakich marzyłem z powrotem zastygnąć już na wieki; tymczasem z każdą sekundą głosy nabierały wyższych tonów, chaos przybierał szaleńczego tempa, a w pamięci mej wspomnienia oddalały się w cień tak daleko, że pozostało mi jedynie krzyczeć, krzyczeć twoje imię i przeklinać je, bo zraniłeś mnie, zraniłeś i zostawiłeś

— Sebastian!

Obudziłem się, gwałtownie zrywając z miękkiej powierzchni obskurnej kanapy. O Boże, wróciłem do szarej rzeczywistości, wróciłem tu. Zaczerpnąłem powietrza o zapachu papierosów i ciężkich emocji, prawie pod ich intensywnością puszczając pawia; mdłości powoli rozlewały się po gardle i brzuchu, jak gdyby brutalnie napawając się moim ciężkim stanem. Wziąłem kolejny potężny oddech, rozejrzawszy się w popłochu dokoła siebie. Otaczały mnie niby znane twarze i zapadłszy w grobowym milczeniu, którym towarzyszył jedynie dźwięk punkowej muzyki, oczy każdego tu z obecnych były zwrócone w moim kierunku; w międzyczasie ktoś w końcu wyłączył ten nieznośny jazgot. Wszyscy patrzyli na mnie jakbym wyzionął ducha albo zmartwychwstał, jakbym zabił ich matki i zgwałcił siostry, jakbym odpowiadał za trzęsienia ziemi i tsunami, cholera, za wszystko – ślepia błyszczały w mglistym obrazie, który jak kurtyna zapadł przed mym niewyraźnym wzrokiem; i oni wciąż tylko stali i patrzyli, patrzyli jak na zwierzaka, jak na obcego, a ja nie wiedziałem, jak się tu znalazłem, co się ze mną stało i dlaczego czuję się tak strasznie. 

Próbowałem wstać; postawić słabe nogi odmawiające mi posłuszeństwa na ziemi, ale zatoczyłem się pod samym sobą. Wszyscy rzucili się w moją stronę z pomocą, tymczasem ja wściekle odtrąciłem tych wszystkich, wykrzykując niezrozumiałe słowa, które tylko raniły moje gardło; zlęknieni, odsunęli się w tak bojaźliwych emocjach, jak gdybym miał im zrobić krzywdę. Tymczasem naprawdę chciałem zrobić komuś krzywdę, nie wiem komu, ale narastający gniew i szalona wściekłość kipiała ze mnie tak mocno, że pragnąłem wyładować złość na czymkolwiek, na całym tym pieprzonym, zdradzieckim i zakłamanym świecie, i nikt nie śmiał stanąć naprzeciwko, nikt, żeby mnie powstrzymać.

I nagle ją ujrzałem

Zwróciłem wzrok w kierunku najjaśniejszej gwiazdy na niebie, która krzyczała moje imię, właśnie ona. Alanna stała naprzeciwko, najbliżej mnie ze wszystkich ludzi, którzy zdołali kiedykolwiek się zbliżyć. Popatrzyliśmy sobie w oczy, głęboko i długo, jakbyśmy zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Miała mokre od łez rzęsy i czerwone policzki, płakała. Nagle jak piorun sparaliżowały mnie emocje, których zdecydowanie nie powinienem był odczuć, które zdecydowanie wymykały się spod kontroli – byłem wściekły, byłem piekielnie wściekły na nią, bo była we wszystko zamieszana, o Boże, we wszystko. Musiałem stąd uciec, uciec jak najszybciej i jak najdalej od baśniowych oczu. 

Jak poparzony wstałem, ledwie odnajdując stabilność we świecie. Patrzyłem na nią, ale nie mogłem na nią patrzeć; i choć próbowałem od niej odejść, serce nie potrafiło wyswobodzić się z objęć. Zataczałem się pod samym sobą, potykałem o własne nogi i traciłem równowagę, nie mogąc utrzymać się na ziemi. Tymczasem ona, tak bardzo krucha, wyciągnęła mnie stamtąd, wyciągnęła z tej nędzy i rozpaczy, z dna. Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie śnieg jak burza sypał niebezpiecznie, a mroźny wiatr smagał nas po policzkach. To było takie upokarzające, takie straszne. Szliśmy cholerną ścieżką prosto do auta, tuż za plecami słysząc przejmujące komentarze wszystkich tych ćpunów, którzy po prostu stali w drzwiach i po prostu na nas patrzyli. Chciałem coś zrobić, ale nie byłem w stanie; wciąż targała mną szalona wściekłość, złość tak duża jak góry, gorzki żal, którego smaku na ustach nie umiałem się pozbyć. Byłem tak wściekły, że chciałem rozwalić wszystko, co miałem pod ręką, toteż ręka ta ściskała delikatną dłoń Alanny, która właśnie dostarczała mi większego wsparcia jak nikt inny.

Ale ja nie chciałem jej wsparcia. Nie chciałem niczego, co było z nią związane, absolutnie niczego. Nie chciałem tej cholernej pomocy, nie chciałem jej ciepłych ramion i słów, nie chciałem jej troski i zainteresowania, nie chciałem jej osoby, nie chciałem jej widzieć na oczy; nawet nie mogłem na nią patrzeć. Chciałem wykrzyczeć jej w twarz, że jej  n i e n a w i d z ę, że oszukała mnie jak oni, że mnie zdradziła. Chciałem powiedzieć, jak bardzo moje życie stanie się lepsze bez niej, kurwa, cokolwiek, ale żeby zabolało tak, jak mnie boli. I mimo woli, kiedy tak darzyłem ją nienawiścią, wyzywałem w myślach i przeklinałem – mimo woli napierałem na nią mocniej i mocniej, tęskniąc za tym zapachem, dotykiem i towarzystwem, ciesząc się, że mnie znalazła i z tego gówna wyciągnęła.

Zanim mogłem się zorientować, Alanna posadziła mnie na miejscu pasażera, zaś sama zasiadała za kierownicą. Patrzyłem na nią tak bardzo otumaniony, półprzytomny i słaby, i patrzyłem, jak przeszukiwała moje kieszenie spodni w celu znalezienia kluczy od stacyjki. Nawet nie byłem w stanie zareagować, sprzeciwić się, powiedzieć cokolwiek, co mogłoby ją powstrzymać od podjęcia głupiej decyzji; tak więc siedziałem, wpadając plecami w miękkie oparcie fotela i oparłszy głowę o zimną szybę, patrzyłem w jej stronę. Światła ulicznej latarni oświetlały jej przerażoną twarz, która z niespokojną koncentracją próbowała odnaleźć się za kółkiem. Alanna ruszyła z piskiem opon, wskutek czego zatrząsnęło nami, jakbyśmy właśnie znaleźli się w statku kosmicznym i napotkali turbulencje. 

Z radia wydobyła się głośna rockowa muzyka, jednakże dziewczyna od razu ją ściszyła. Co chwilę patrzyła w boczne i środkowe lusterka, czasami oglądając się za siebie. Zastanawiałem się: ,,Co ona, kurwa, wyprawia? Chce nas zabić?'' i myślałem, czy aby na pewno nie powinienem był zareagować, ale ostatecznie zapadałem w grobowym milczeniu, zdając sobie sprawę, że przecież mam to gdzieś, bo moja śmierć zbliża się wielkimi krokami (osobiście pchałem się w ramiona kostuchy). Obserwowałem jej niepewne ruchy, zaczerpując głębokich oddechów; Alanna czasami odwracała głowę w moim kierunku, niby zatroskana – o tak, z tą cholerną troską patrzyła na mnie, jak gdyby nagle się mną przejmowała. Parskałem pod nosem. 

— Dlaczego przyszłaś? — odezwałem się szorstkim, nieprzyjemnym głosem. 

— J-ja... — ledwo wydukała, z przerażeniem w oczach patrząc na drogę. Pędziliśmy główną ulicą przez Brooklyn, ledwo mieszcząc się w pasie. — Nie mogłam cię zostawić... Po prostu nie mogłam cię zostawić, Sebastian... — odpowiedziała, wówczas ja nie ściągałem z niej gniewnego spojrzenia. — Dlaczego tu przyjechałeś? — zapytała, rozżalona.

— A co cię to obchodzi, co?! — warknąłem, stając się jeszcze bardziej zgorzkniały. — Wracaj do swoich przyjaciół, a mnie zostaw w spokoju! 

— Nie mogę... — zapłakała, przelotnie spoglądając w moją stronę, na moją twarz.

— Patrz na ulicę!

— Przepraszam... — zapłakała ponownie.

— I przestań płakać, tylko mnie denerwujesz! 

— Przepraszam! — krzyknęła; głos jej boleśnie uderzył w moje wnętrze. Przeszedł mnie dreszcz, którego zdecydowanie nie chciałem czuć. — Przepraszam, Sebastian, przepraszam! Co miałam zrobić, co? — zapytała, po chwili dodając: — I przestań być taki wredny...

— Będę taki, jaki chcę być! — przerwałem jej, wściekle machając rękoma. — I jeśli dalej będziesz ryczeć, to będę gorszy, rozumiesz?! — syknąłem złowrogo nad jej uchem; gdy tylko zbliżyłem się do Alanny, dziewczyna zapłakała, nastroszając ramiona. — Nie prowokuj mnie! 

— Nie poznaję cię... — odezwała się, pokręciwszy głową. — Co w ciebie wstąpiło, Sebastian, co? — z wahaniem spojrzała prosto w moje oczy; jej zlękniony wzrok po raz kolejny uderzył we mnie tak mocno, że na krotką chwilę oprzytomniałem.

Boże, co ja wyprawiam.

— Zdradziliście mnie! — krzyknąłem, nagle zalewając się gorzkimi łzami. — Potraktowaliście mnie jak kogoś obcego! Co znaczą te wspólne lata? Te wszystkie wspólne chwile? To ja staram się być w stosunku do was fair, a wy mi się tak odwdzięczacie?! Nienawidzę was! — rzuciłem impulsywnie, wcale tak nie myśląc.

Wcale tak nie myślałem, ale chciałem to mówić, żeby bolało, żeby bolało tak kurewsko mocno, jak mnie boli. 

— Wiem, przepraszam, wiem, że jest ci ciężko, ale nie pomyślałeś, że... że... o Boże, że tu nie chodzi o ciebie?! — wykrzyczała żywiołowo, gwałtownie zatrzymując się przed czerwonym światłem. 

Brutalnie przywarłem do oparcia skórzanego fotela, zapadając w nim razem z boleśnie tkniętą duszą. Na nieokreślony dla mnie czas nastała między nami głucha cisza, w której słowa Alanny jak głośny dzwon rozbrzmiewały w mojej głowie. Wśród tysięcy wspomnień, które zalały mnie jak ostre krople deszczu tkliwie uderzających moją osobę, próbowałem odnaleźć jakiekolwiek właściwe wspomnienie, które zbliżyłoby mnie do odpowiedzi na jej pytanie – ale nie znalazłem, za to zmieszany i coraz bardziej rozdrażniony, zacząłem tworzyć kompletny chaos, którego karuzeli nie umiałem zatrzymać. Zapłakałem, uderzając raz za razem w deskę rozdzielczą. 

— Dlaczego mi tak mieszacie w głowie?! — wykrzyczałem, zrozpaczony.

— Nawet nie masz pojęcia, przez co przechodzi Adam — w końcu odezwała się spokojnym głosem ostudzającym moje zburzone emocje. — Tu chodzi o niego, a nie o ciebie, Sebastian, tu chodzi o Adama! — oznajmiła szczerze, nieudolnie ruszając wraz z zielonym światłem. — Masz rację, że wszyscy zachowaliśmy się wobec ciebie kurewsko, że nie powiedzieliśmy o związku, ale posłuchaj i, proszę, nie płacz — posłała mi troskliwe spojrzenie. Byłem tak wściekły i zrozpaczony, że tylko tym spojrzeniem podniosła mi ciśnienie, ale jak skierowała je z powrotem na drogę – jeszcze mocniej przelała się szala goryczy. Wróć. — Kiedy Amanda dowiedziała się, że ćpacie i handlujecie, to postawiła mu ultimatum: albo ona, albo narkotyki. Adam nie mógł stracić ani jej, ani ciebie, rozumiesz? Nie mógł wybrać między tobą a Andy, nie mógł cię zostawić, cholera, on nie potrafił zostawić ciebie w tym samego! — krzyknęła; jej słowa jeszcze bardziej uderzyły w moje wnętrze, boleśnie raniąc wszystko po kolei. — Był między młotem a kowadłem...

— Przecież zrozumiałbym wszystko! — burknąłem, ścierając z policzków gorące łzy. 

— On już dawno chciał ci o tym powiedzieć, ale nie potrafił, bo bał się, że między tobą a Andy wyjdzie niepotrzebne spięcie, dlatego milczał — ciągnęła dalej — Kiedy w końcu ustaliliście, że rzucicie to gówno, on już zabierał się, żeby powiedzieć ci prawdę... Nowy rok, pamiętasz? Nowy rok miał być waszym rokiem, cholera, on naprawdę chciał dobrze! 

Popłakałem się, usłyszawszy to wszystko; te słowa i ich znaczenie, które było jak otrzeźwiający kubeł zimnej wody, jak otrzeźwiające uderzenie w policzek, o Boże, tak bardzo otwierające oczy na rzeczy, o które wystarczyło po prostu zapytać. Płakałem tym bardziej, im bardziej zdawałem sobie sprawę z tej banalności, z nadzwyczajności sytuacji, która w moich oczach wzrosła do monumentalnych rozmiarów i pchnęła do autodestrukcji, do katastrofy. A wystarczyło zapytać, wystarczyło porozmawiać. Naciągnąłem wełnianą czapkę na uszy, pragnąc schować w niej twarz, pragnąć schować w niej siebie przed światem, i przywarłem głową do szyby, ciągle zalewając się potokiem łez, którymi w pewnym momencie zacząłem się krztusić. Alanna, tak bardzo przerażona drogą, ale chyba jeszcze bardziej moim stanem, nawet nie wiedziała, co robić. Płakała razem ze mną, ledwo przemieszczając się przez długi i zaśnieżony most prowadzący do domu, o Boże, do ukochanego domu.

— Nie płacz, proszę, Sebastian, nie płacz... — pocieszała mnie. Jej anielska dłoń odnalazła wzgórza moich ramion i przykrywszy ciepłem oraz kojącą otuchą, ciągle szeptała: — Jestem przy tobie, nie płacz... wszystko będzie dobrze, obiecuję...

Cholera, miałem ciepły dom, wspaniałych rodziców i siostrę, cholera, miałem wszystko i nic, tak naprawdę nic; pustka, która mi doskwierała, uzupełniała się uzależnieniem, destrukcyjnymi emocjami i narkotykami. Próbowałem z tym walczyć, naprawdę próbowałem stanąć do walki, ale ilekroć podejmowałem się rękawic, tak ostatecznie nie umiałem się odnaleźć. Byłem tylko zwykłym dzieciakiem jeżdżącym na desce, a skończyłem zaćpany na kanapie, na której dzień wcześniej przedawkował Rory. Miałem tego dosyć, miałem tego tak bardzo dosyć, o Boże, ale tyle razy miałem już dosyć i wciąż nic z tym nie zrobiłem!  D l a c z e g o?  D l a c z e g o  muszę taki być?  D l a c z e g o  nie mogę być inny? Żałośnie płakałem, zdając sobie sprawę, że byłem tylko zwykłym frajerem, który nie miał niczego, a chciał tak wiele. 

— Nie płacz, proszę, Sebastian, nie płacz... 

I jeszcze ona, znosząca to wszystko na swoich słabych barkach, na których zresztą dźwigała własne bolesne problemy. Patrzyłem na nią, jak przestraszona pędziła nowojorskimi ulicami bez prawa jazdy, zerkała w lusterka albo w moją stronę, zatroskana i zmartwiona. Kimże byłem, skazując ją na takie cierpienie? Jakimże byłem chłopakiem, przyciągnąwszy ją do takiego strasznego miejsca, w którym sam siedzę po uszy? Jaki byłem w jej oczach, gdy widziała mnie takiego brudnego, obrzyganego i nieprzytomnego? Uderzało to we mnie tak mocno, że ze wstydu i upokorzenia przed nią czasami przelatywało mi przez myśl, żeby znalazła kogoś bardziej wartościowego, bardziej mądrego i godnego jej osoby, bo ja bynajmniej nie mogłem temu podołać. Była wspaniała, a ja zniszczony przez własne decyzje.  

I płakałem, i płakałem, i płakałem, nie mogąc dojść do siebie po tak nagiej prawdzie, która uderzyła mnie prosto w okaleczoną już duszę. Zdawszy sobie sprawę z własnej beznadziejności, na horyzoncie wychylały się kolejne przykrości, których imiona głośno dzwoniły w moich uszach: Adam i Amanda. Byłem okropnym człowiekiem, który nie zasługiwał na tak dobrych przyjaciół. Od najmłodszych lat marzyłem, żeby zeswatać ich razem, ale kiedy w końcu do tego doszło, ja... poczułem się zraniony? Nawet nie umiałem wytłumaczyć swojego absurdalnego zachowania; tu nawet nie chodziło o mnie, a byłem jak pieprzony pępek świata. Pragnąłem jedynie ich szczęścia, a okazywałem to w najgorszy możliwy sposób. 

— Ja pierdolę — wyrwał mnie z rozpaczy przestraszony głos Alanny. — Policja — rzuciła, obejrzawszy się za lusterkami. 

Tuż za naszymi plecami błyszczały niebieskie koguty. Momentalnie sparaliżowało mnie od dołu do góry, oblewając zimnym potem. Przestraszony, spojrzałem w boczne lusterka, odczuwając tak potężny skręt żołądka, jak gdybym to właśnie spojrzał śmierci w oczy. Absolutnie całe życie podeszło mi pod gardło. Z każdą sekundą czułem, jak głębiej zapadałem się w fotel i czym głębiej, tak moja dusza opuszczała ciało. To była potężna dawka otrzeźwienia. Alanna powoli i ostrożnie zjechała na bok, tymczasem na moje usta cisnęło się impulsywne ,,Jedź!'', jednakże ostatecznie darowałem sobie tak nieprzemyślaną i głupią decyzję. Policyjny pościg był ostatnią rzeczą, którą chciałbym przeżyć z Alanna za kółkiem. 

— Ja pierdolę — panikowała, rozejrzawszy się wszędzie, jakby próbowała odnaleźć pomocy. — Co my, kurwa, zrobimy? — zapytała, wyrównując ze mną kontakt wzrokowy. Jej oczy w półmroku lśniły niczym świetliki, a blada twarz błyszczała jak skóra zabójcy. Spojrzałem na moją dziewczynę, ot, jakoś tak dziwnie zapadając w namiętnych wyobrażeniach. — Sebastian, co my zrobimy?! Mamy, kurwa, przejebane! — krzyknęła, sprowadzając mnie na ziemię. Nabrałem głębokiego oddechu, w głowie kotłując potężny mętlik myśli. Otrząsnąłem się, jednakże wciąż nie mogłem oderwać od niej oczu i co chwilę zerkałem na jej piękną twarz. Onieśmielenie jej stanem przerażało mnie bardziej niż sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy. 

— Wyluzuj — odpowiedziałem chłodno, starając się zachować spokój. Starłem katar i resztki łez z policzków, obserwując w lusterkach niewyraźną postać policjanta, który z każdą stresującą chwilą zbliżał się prosto na nas. — Po prostu uczę cię jeździć, okej? Uczę cię jeździć, pamiętaj.  

Alanna, spojrzawszy w lusterko, nagle zamarła w bezruchu, skupiając uważny wzrok na gliniarzu. Patrzyłem na nią, nie mogąc zrozumieć tak niespodziewanej zmiany. Dopiero jej następne słowa spiorunowały mnie prawdziwą potężną dawką strachu. 

— To mój tata — rzuciła piekielnie poważnie. — Kurwa, to mój ojciec — położywszy obie ręce na kierownicy, nabrała głębokiego oddechu. — On nie może nas takich zobaczyć, on nie mo-cześć, tato. 

Strumień żarzącego się światła latarki spoczął na naszych twarzach niczym przenikliwe oko wartownika ze strzeblą w dłoni. Jej blask był jak żywy płomień raniący nasze powieki; oboje z Alanną zmarszczyliśmy brwi. Pan Clooney nachylił się nad szybą i zawiesiwszy wzrok na nas, zdębiał, jakby zobaczył ducha. 

— Alanna? — zapytał, oniemiały. — Sebastian? — dodał, kompletnie nie spodziewając się naszej dwójki. 

— Dobry wieczór, proszę pana. Jak mija dzień, wszystko git? — odezwałem się łagodnym głosem, zmuszając usta do fałszywego uśmiechu. Mimowolnie starłem katar, przez przypadek się zapominając.

Mój nierozsądek słono mnie kosztował. Na ten gest jej tata automatycznie zwrócił spojrzenie w moim kierunku, przypatrując się bardzo, bardzo uważnie; jak nigdy przedtem wzbudziłem w nim podejrzenia. O Boże, od razu pożałowałem wszystkiego. Przełknąłem ślinę w zaciśniętym już gardle, sztywniejąc na fotelu, jak gdybym właśnie został przyłapany za rękę na kradzieży. Nawet bałem się wykonać jakikolwiek ruch, myśląc, że i to mogłoby być niewłaściwe w aktualnej sytuacji. W końcu jej tata odwrócił wzrok, a ja nabrałem drżącego oddechu i o mało nie zwymiotowałem.

— Co wy tu robicie? Co ty robisz za kółkiem? — zapytał, widocznie niezadowolony.  

— Sebastian uczy mnie jeździć — odpowiedziała bez ogródek, wpatrzona w niego z rękoma na kierownicy. 

Jej tata po raz kolejny obejrzał się za mną, aczkolwiek ja nie miałem tej odwagi, by odwzajemnić to spojrzenie. Patrzyłem przed siebie, schowawszy twarz jak najgłębiej w wełnianym szaliku i czapce. Czułem, jak pot ściekał mi po karku, włosy boleśnie jeżyły się na ciele, a żołądek skręcał już pętle, którą zresztą zakładałem na szyję. To był moment, którego za nic w świecie nie chciałem przeżyć – naćpany spotkać jej ojca, gliniarza, z miną pełną podejrzeń. 

— Postradaliście zmysły, dzieciaki? Tu, w centrum Nowego Jorku wyprawiać takie głupoty? — ochrzanił nas. Alanna próbowała coś wydukać w naszej obronie i wybrnąć z sytuacji, ale jej tata, któremu daleko do naiwnych gości, nawet nie słuchał tych bredni: — Macie szczęście, że trafiliście na mnie — oznajmił cicho. Brzmiał, jakby mówił sam do siebie. Wychyliłem głowę, odważając się spojrzeć w jego kierunku. Od mężczyzny biła krzepka i mężna postać, wobec której miałem ogrom szacunku; i tym bardziej zalewał mnie wstyd, że to właśnie on musiał stanąć przed nami. — Mam nadzieję, że to wasz ostatni taki wybryk, jasne? — oboje potulnie skinęliśmy głową, wpatrzeni w mężczyznę. 

— Tak strasznie przepraszam, panie Clooney, nie wiem... Nie wiem, po prostu przepraszam, strasznie przepraszam — odezwałem się, paplając językiem jakieś bzdury. 

— No już, zamieńcie się i jedźcie za mną — oznajmił chłodno.

Zrobiliśmy to szybko i sprawnie, czując na sobie ten przeszywający wzrok jakby wartownika ze strzelbą. Przeczuwałem, że ten wzrok w szczególności obserwował mnie – moje słabe ruchy, niewyraźne gesty i bladą twarz, a nawet z pełną uwagą słuchał każde pojedyncze słowo, które opuszczało moje usta bez rozwagi, bez zastanowienia. Bałem się, że jej tata ogarnął, ogarnął chociaż trochę, na pewno. Kiedy ruszyliśmy za wozem, trzymałem tak mocno kierownicę, że aż zbladły mi ręce. Co chwilę pytałem Alanne, czy jej tata się skapnął, a ona z wahaniem odpowiadała, że nie; na pewno nie, ale ja wciąż zadawałem te same cholerne pytania, czy aby na pewno-na pewno się nie skapnął. Wściekałem się, nie mając żadnej, absolutnie żadnej pewności. 

To była szalona droga pełna gorącej histerii i stresu palącego nasze wnętrza; ostrej kłótni, w której prawie chwytaliśmy za miecze; a na koniec buchającej namiętności rozpalającej nasze ciała i umysły aż do czerwieni. Kiedy Alanna siedziała na moich kolanach, szeptaliśmy sobie do ucha czułości, przeprosiny i miłość na wieki, na śmierć i życie. Patrzyłem na jej twarz z onieśmieleniem, zaczesując włosy za ucho albo bawiąc się ich kosmykami. Jednakże najbardziej przerażało mnie, że nie mogłem się oprzeć jej wyglądowi; była piękna, za piękna, przepiękna w tym stanie odurzenia. Uśmiechała się pięknie, pachniała pięknie i mówiła pięknie, o Boże, po prostu pięknie. Podobała mi się, cholernie. I właśnie to, że podobała mi się taka naćpana, mnie przerażało.

Z końcem szaleństwa niebezpiecznej burzy śnieżnej, pogoda przejęła dziewiczej formy; śnieg prószył tylko wtedy, kiedy niewielki podmuch wiatru przemknął między białe ulice. Było cicho, tak cicho jakby świat opadł z rozwścieczonych emocji. Siedziałem w samochodzie i obserwowałem, jak Alanna, ówcześnie szepcząca mi do ucha słodkie ,,Kocham cię'', wraca do domu. Patrzyłem na moją dziewczynę numer jeden i mając na uwadze mój zachwyt jej stanem, zacząłem się bać jutra. Próbowałem zaprzątać myśli wszystkim i niczym, ale i tak wracałem do niej; jaka jest piękna pod wpływem. W końcu zniknęła za drzwiami, a ja, gotowy ruszyć, nagle zwróciłem spojrzenie w kierunku zasłony w oknie obok, skąd materiał poruszył się, jak gdyby ktoś właśnie zakończył swoją obserwację.

~*~

Do domu wszedłem na palcach potajemnie i niezauważony; cicho jak mysz kościelna. Jednakże, jak to okazało się być pestką, tak napotkanie na drodze tysiące stopni schodów i węża korytarzy okazało się być bardziej problematyczne, niż myślałem. Kuśtykałem z każdym krokiem, podparłszy się ścian. Mimo powagi sytuacji, która jakby kubeł zimnej wody ocuciła mnie z nieprzytomności, wciąż czułem na sobie posmak gorzkiego haju i ciężar emocjonalnego załamania. Moje myśli rozpędzone jak wicher były nie do zatrzymania, nieopanowane. Goniły za czymś, czego wytłumaczenie ludzkimi słowami było niemożliwe, aczkolwiek przytłoczenie zalewało moje wnętrze po całości, milimetr po milimetrze. Bolało mnie wszystko począwszy od głowy, brzucha, rąk i nóg, i skończywszy na rzeczach mnie otaczających oraz takich, na których nawet nie miałem wpływu. Każda marna sekunda mojego życia przypominała mi, jak bardzo to życie jest beznadziejne. Ale miałem rozwiązanie.

Mój pokój, który okazał się być nirwaną, pogłębiał we mnie jednocześnie apatię, bezczynność i pesymizm, jak i otulał największym bezpieczeństwem, za którym nieświadomie biegłem dzień i noc. Podążałem za moją przytłaczającą strefą komfortu, za moim dojo, kurwa, stanem zen, który był bardziej pokręcony niż harmonijny. Chwyciwszy za klamkę pokoju, otworzyłem drzwi, momentalnie czując, jak wszystko ze mnie spływa, jak wszystko staje się obojętne i nijakie, jak wpadłszy do czterech szarych ścian, wpadłem do żałosnego kąta żałosnego człowieka, który woli się poddać niż stanąć do walki i mimo to, czuje się z tym dobrze. Miałem wszystko i wszystkich gdzieś, o Boże, tak bardzo gdzieś. 

Ku kolejnemu nieszczęściu, w środku była moja młodsza siostra, Jade. Stała bezruchu przy akwarium z wężem, wpatrzona, jak gad soczyście zjada brązową myszką. W jej oczach świeciła grzeszna ciekawość, która prowadziła nigdzie indziej jak do piekła. 

— Ale to straszne — odezwała się cicho, usłyszawszy mnie krzątającego się po pokoju. — Ale nie mogę przestać się patrzeć. 

— Co ty tu robisz? — rzuciłem posępnie, ściągając bluzę. Odłożyłem odzież na krzesło, po czym rozebrałem spodnie i biały podkoszulek. Jade odwróciła się w moim kierunku i uważnie zmierzyła, powoli ruszając bez najmniejszego celu. 

— Chciałam zapytać, czy to ty kupiłeś mi książkę na święta, ale nie było cię w pokoju i tak jakoś się zasiedziałam — odpowiedziała, patrząc po półkach z książkami i płytami CD. Wzięła do ręki ,,Rozmyślenia'' Marka Aureliusza, przekartkowała stronnice, po czym odłożyła z powrotem na półkę, niezainteresowana. — To co? Kupiłeś mi? — spojrzała na mnie, posyłając uroczy uśmiech. 

— Nie, święty Mikołaj — odparłem żartobliwie.

— No ej — skrzyżowała dłonie.

— A co? Może ja, a co? — napomknąłem. 

— Nico. Dzięki — jej usta znów pokrył ten uroczy uśmiech. Na krótką chwilę oboje umilkliśmy, wracając do nic nieznaczących krzątanin po pokoju; ogarnąłem bajzel na biurku, myślami błądząc po dzisiejszych wydarzeniach, zaś Jade świdrowała wzrokiem moją półkę z książkami, czasami dotykając któreś z nich. W końcu przerwała milczenie: — Naprawdę chciałabym zostać pisarką. 

Spojrzałem na moją siostrę, zdziwiony, że z taką lekkością potrafiła mówić szczerze o rzeczach, na których jej zależy. 

— To zacznij pisać — powiedziałem.

— Już zaczęłam — rzuciła bezceremonialnie. — Ale nie pokażę — dodała z przekąsem. Parsknąłem pod nosem, nawet nie starając się wpłynąć na zmianę jej decyzji. — Mama jest ze mnie dumna. Zapisała mnie na kółko literackie, wiesz? Ostatnio czytaliśmy i omawialiśmy wiersze, ale to było nudne. Nauczycielka wybrała jakąś dziecinną poezję i tylko ją fascynowały teksty o koprze, selerze i marchewce. 

— E, nie zadzieraj tak nosa, smarkulo — naprostowałem ją. — Ucz się każdego tekstu, nawet jeśli wydaje ci się on nudny. Pamiętaj, żeby ze wszystkiego wyciągać cenne lekcję — podpowiedziałem. 

— A ty? 

— Co ja? — spojrzałem na nią, stojąc przy biurku. Jade usiadła na moim łóżku, rzucając: 

— A ty, co chciałbyś w końcu robić? — zapytała, zaciekawiona.

To było pytanie, którego jeszcze nikt w życiu nie zadał mi tak otwarcie jak ona, w dodatku z tak dużym zainteresowaniem malującym się w oczach. Usiadłem na krześle, zapadłszy w długim i melancholijnym milczeniu, który cofnął mnie prosto do skrycie ukrytych na dnie serca myśli. Głęboko zastanawiałem się nad rzeczami, które dotychczas tkwiły jakby wieki w moim środku. I może dla kogoś wydawałoby się to błahe, ale dla mnie mówienie otwarcie o marzeniach przed rodziną było czymś wielkim, o tak – wielkim. Presja, aby sprostać oczekiwaniom rodziców wiele razy odmawiała mi przyjemności z rzeczy, którym chcę poświęcić całe życie. I kiedy spojrzałem na Jade, ucieszyłem się. Ucieszyłem, bo zdałem sobie sprawę, że tak jak ona, szczerze mówiąca o swojej pasji, tak i ja chcę nareszcie mówić o niej głośno – powiedzieć głośno to, co chcę robić. 

— Chcę robić muzykę, Jade — rzuciłem.

Z początku popatrzyła na mnie niepewnie, trochę niezręcznie, jakbym powiedział to w żartach, ale z każdą następną sekundą moje słowa trafiały do niej uważniej, toteż młodziutka twarz nabierała powagi. W końcu moja siostra całkowicie zamieniła się w słuch; duże oczy lśniły ekscytacją, różane usta uśmiechały się tak szeroko jak rozpięte morze, malutka główka prężnie nadążała za wszystkim, co żarliwie opowiadałem i tak trwaliśmy pół nocy, dzieląc się marzeniami. Zalewałem ją moimi skrytymi tajemnicami, nie spodziewając się, że to takie łatwe. Emocje, które mi towarzyszyły, były piękne; jakby spadł najcięższy kamień z serca, gdy w końcu opowiedziałem głośno o planach na przyszłość. Na dodatek pokazałem jej folder na komputerze, w którym trzymałem najlepiej skomponowane kawałki i wspólnie je przesłuchaliśmy, bujając się w rytm muzyki. Pod koniec Jade powiedziała, że

— Świat musi o tobie usłyszeć.

a ja poczułem, jak po jej słowach zechciało mi się żyć od nowa


~*~



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro