Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Uciekał.

Całe życie walczył, aby nie uciekać – ale dopadło go echo przeszłości.

Uciekał tygodniami... milami. Przed wrogiem, z którym kiedyś walczył na polu bitwy wraz z setkami innymi czarnoksiężników. Przeciw setkom, których krew była równie szlachetna, lecz splugawiona i zmętniała przez kłamstwa, które cisnął im do głowy człowiek z chorymi ambicjami – kolejny władca z ograniczoną władzą, który chciał naprawdę być królem, a nie kolejnym, który powtarzałby słowa rozsądku starszyzny. Uwierzyli mu. Nie wierzyli w jego kłamstwa, ale w to, że cel, jaki im nasuwał przed oczy jest w stanie do osiągnięcia – wystarczy uwierzyć i dać się prowadzić drogą zbroczoną krwią.

Buntownicy wygrali wojnę, a odtąd władzę sprawowała Grupa Nadzorcza (GN), która pilnowała porządku – prawo moralne zostało spisane i było jedynym, a ludzie byli sobie równi pod względem prawa. Nad tym wszystkim czuwali magowie, wiedźmy, czarodzieje i czarnoksiężnicy – jak kto woli tego psa wołać.

Niektórzy przeżyli wojnę, uciekając z pola bitwy. Honor, który jest nieodłącznie związany z szlachetną krwią, został wymazany przez władce, któremu uwierzyli. Chowając się w dzikich dolinach, niedostępnych górach oraz zdradliwych lasach - ich sumienie zaczynało piec. Przypomnieli sobie prawo honoru, którego już nie posiadali i nie byli w stanie go odzyskać. Niektórzy popełniali samobójstwa, inni zaś zabijali. Jedno było pewne – szaleli z dzikiej bezradności. Nie mieli co liczyć na powrót do społeczeństwa, bo świadomość tego, że oni wszyscy uznają ich za ślepych, naiwnych, którzy potrzebują pomocy, aby wrócić na drogę sprawiedliwości, napełniała ich goryczą. To nie tak miało być. To oni mieli być wyżej. To oni mieli ich pouczać i osiągnąć doskonałość Magii. To wszystko obiecywał ich król, który przemocą rozerwawszy ograniczające go więzy – został zamordowany przez buntowników, którzy przedarli się przez jego armię. Miało być tak idealnie...

John uczestniczył w tej wojnie po stronie buntowników – jego trzeźwy tok myślenia był wówczas bardzo przydatny i mimo, że nie należał do starszyzny (obecnie figurujący jako GN), to zaskarbił sobie ich przychylność.

Jak wszyscy magowie, miał on pilnować ładu, a dowiedziawszy się o przekroczeniach, miał obowiązek je zgłaszać to Grupy Nadzorczej – która wyznaczała sprawiedliwość.

Zawsze umiał chronić obcych lepiej, niż własną rodzinę.

Uciekał przed niedobitkami wojny. Zdarzyło się to według niego jakieś dwa, albo trzy tygodnie temu na południu kraju. Został wezwany na konferencje – każdy czarnoksiężnik raz na kilka lat był tam wzywany, w celu wykonania wielu złożonych procedur. John był wzywany raz na rok, czyli na każdą konferencję – no cóż, uznawał to za minus swojego autorytetu, gdyż nienawidził z całego serca podróżować za pomocą teleportacji.

Spotkał ich w nocy, gdy po obradzie szukał gospody. Napadli na niego. Zdołali go teleportować w miejsce z dala od cywilizacji, lecz miał tą przewagę, że nim nie kierowała zemsta i strach – mimo, że ich było trzech, to dał radę im uciec. Od tego momentu wciąż ucieka. Czemu nie mógłby się teleportować? Nie! Do jasnej cholery, nie! Wyczuliby gwałtowny skok energii oraz jej załamanie, więc znaleźliby go bez trudu oraz wykorzystaliby krótki szok, jaki trwa po użyciu tego środku transportu przez niedoświadczonych. Nie popełniliby tego samego błędu i by go od razu postrzelili z łuku, a potem zarżnęli. Czuli jego moc, mimo że dzielił ich dzień marszu. W duchu dziękował swojemu generałowi, za jego bezlitosne musztry, które wszyscy po cichu przeklinali.

Posiadał łatwy plan. Miał znajomości w najbliższej tawernie – przesiadywali tam jego druhowie z wojny, których ilość była dość pokaźna, jak na taką małą gospodę i oni wszyscy byli doskonałymi wojownikami. Tyle, że ten najbliższy budynek znajdował się jeszcze trzy dni drogi od miejsca w którym właśnie się znajdował.

Szedł już pięć dni, mimo że jego zmęczone ciało krzyczało, że idą ponad tydzień. Chociaż ciemnobrązowe włosy, których nie znaczyła siwizna mówiły co innego o jego wieku, zaś uśmiech - który często witał na jego twarzy - zdawał się nie skąpić mu swojej nieśmiertelnej mocy, to lata jego świetności minęły, o czym świadczyły przepracowane przez wysiłek fizyczny stawy.

Nie zatrzymywał się, aby się pożywić - nie miał prowiantu. Żywił się energią uśpionych przez zimę roślin. Nie przejmował się w najmniejszym stopniu tym, że druidzi będą mieć do niego pretensje. W głowie tliła mu się myśl o rodzinie, która zapewne na niego czeka. Czy wysłali po niego zwiadowców? List? Cokolwiek? Żona, córka, dwóch synów, psowaty oraz koniowate, to chyba wystarczająca ilość utrzymywanych gęb, aby być pewnym, że chociaż jedno z nich podjęło jakieś kroki w celu dowiedzenia się, co się z nim dzieje. Niestety, John był sceptyczny do bliskich mu osób - wolał nie przesadzać z wiarą w ludzkość, aby się nie zawieść. Wojna wystarczająco go zmęczyła i zniechęciła do społeczeństwa.

Senność, mroźne powietrze, znużenie, zmęczenie, przemoczone oraz zmarznięte stopy skutecznie go spowalniały. Im dłużej szedł, tym coraz częściej oglądał się za siebie, czy też przystawał i nasłuchiwał – las ciągnął się po równinie, a drzewa zdawały się cenić swoją osobistą przestrzeń, dzięki czemu nawet dalekie odgłosy mogły się ciągnąć echem przez kilometry.

Zawsze panował nad strachem. Był jego panem. To on narzucał mu posłuszeństwo, ale teraz to się zmieniło. Nie umiał tego powstrzymać. Coś wisiało w powietrzu. Nagie drzewa jęczały cicho, niby pod wpływem wiatru, który hulał nad ich rozłożystymi koronami, ale wiedział, że to nie to samo. Spędził w lesie zbyt dużo swojego życia, aby nie rozumieć mowy drzew w choć najmniejszym stopniu. Zdawały się zawodzić nad czyimś losem. Drzewa były nieomylnymi wyroczniami – gdyby tylko bardziej garnęły się do rozmowy...

Szedł z spuszczoną głową, starając się olewać cały ten przeklęty świat. Czuł, jak ludzie, którzy kiedyś żyli, ale już odeszli, otaczają go ze wszystkich stron. Przeklinał trzech czarodziejów biegnących za nim, przeklinał świat, przeklinał ten las oraz każde z osobna drzewo, ale najbardziej przeklinał swój dar, który mimo tego, że starał się go zakopać, wciąż na nowo wychodził na powierzchnię. Na początku powstrzymywał frustrację, ale już nie mógł wytrzymać. Nienawidził bezradności oraz oczekiwań na nadchodzące wydarzenia, których i tak nie mógł powstrzymać.

Zaczął cicho klnąc pod nosem. Zdawało się, że zużył już wszystkie wulgaryzmy z języka druidów, bez-prawa-mocy, szamanów, czy też wiedźm, ale jego wyobraźnia nie miała końca i wciąż wylewał z siebie słowa, które i tak nic nie zmienią.

- K...! - wymknęło mu się głośniej, gdy świst strzały przemknął obok niego.

Było to tak gwałtowne, że zdawało mu się nierealne w tym opuszczonym przez żywych las, aby to tutaj miał się zmierzyć z trzema niedobitkami wojny.

Zazwyczaj zdawał się na instynkt w takich sytuacjach, ale tym razem strach zbytnio nim owładnął. Biegł slalomem między drzewami, a strzały raz za razem go omijały. Umrzeć od takiej prymitywnej broni? Nie po to przeżył wojnę, aby od narzędzia istot bez-prawa-mocy skonać pomiędzy drzewami. Jego wilcza natura dodała mu tchu i siły do biegu. Właśnie zastanawiał się, jak długo będzie musiał mordować się tym wysiłkiem, aby ich zgubić. Zobaczywszy powalone drzewo, które było zakopane w zaspie śniegu i leżało na skraju skarpy, postanowił przycupnąć za nim i z tego też miejsca odpierać ataki – z jednego łuku, jak mniemał. Przeskoczywszy susem pniak, zgubił podłoże pod nogami. Brzmi to bynajmniej absurdalnie, ale takie miał właśnie wrażenie, gdy chcąc osadzić nogi na ziemi, natrafił na zaspę, która tylko pozorowała stały grunt. Rozerwał rękawicę na odstającym sęku od pnia i z trzaskiem gałązek zmarzłych krzaków, zsunął się po stromej skarpie, wprost na skute lodem jezioro.

Sparaliżowany przez ból i oniemiały z zdziwienia, leżał na wznak na środku głębokiego jeziora, a śnieg, który pociągnął za sobą, okrył go swoistą kołderką. Leżał z zapartym tchem, usiłując powstrzymać jęk. Tak dawno nie patrzył w niebo, po którym spokojnie płynęły ciemne chmury, gotowe w każdej chwili, by zesłać na ziemię śnieg. Z tego dziwnego stanu, wyrwało go skrzypienie śniegu na brzegu jeziora. Rzucił okiem w danym kierunku – widział niewyraźnie trzech mężczyzn, którzy biegli chyżo przez zaspy. Uśmiechnął się półgębkiem, gdy minęli jezioro i popędzili przed siebie. Rozbawiła go także jego racja – mieli jeden łuk. Nawet nie posiadali porządnej strzelby myśliwskiej.

Ostrożnie podniósł się na czworaka, a podczas monotonnych oraz łagodnych ruchów – jakie wykonywał, aby dostać się na brzeg – zaczął się chichotać pod nosem. Jeden łuk dzielili na trzech, mieli zapewne także noże, którymi nie potrafili rzucać, a wnioskując z tego, że zgubili jego aurę, choć dzieliło ich niespełna parę metrów, to zaczęli tracić kontrolę nad swoimi mocami. Chyba się przeceniali.

Wtem zamarł w pół-ruchu. Czuł, że ktoś stoi na brzegu. Był tego pewny. Po chwili usłyszał dźwięk naciąganej cięciwy. Podniósł na niego wzrok. To bez sensu. Czemu zawrócił, a jego towarzysze pobiegli dalej? Może wpadli na aurę jakiegoż zabłąkanego wędrowca...?

- Wstawaj – rzucił hardo mężczyzna, nie spuszczając go z celownika.

John powoli przykucnął, a kiedy miał się wyprostować, usłyszał cichutkie zawodzenie lodu. Wstrzymał oddech.

- Wstawaj! - powtórzył tamten.

- Naprawdę chcesz, abym tu utonął? Co to za frajda z zabijania, po tygodniowym pościgu? - Uśmiechnął się ironicznie, nie ruszając się ani cala.

- W tym lesie spędziliśmy pięć dni... bez obaw, osobiście cię wyłowię.

Niepewnie się podniósł, lecz wciąż miał ugięte kolana – aby być gotowym do skoku, gdyby jednak podłoże nie wytrzymało. Lód skrzypiał niemiłosiernie.

Podniósł wzrok, posyłając mu pytające spojrzenie. Czarnoksiężnik otworzył usta, chcąc znów coś powiedzieć, lecz jego oczy nagle zapełniły się przerażeniem. Z szybkością błyskawicy obrał łukiem nowy cel i wypuścił strzałę – zaraz potem błysnęło ostrze noża, a z jego gardła wydobył się krótki krzyk. W tym samym momencie strzała z jękiem wbiła się do połowy w lód, tworząc w nim szczelinę. Potem brunet obserwował w szoku, jak łucznik przewraca się bez życia. Nóż musiał być niemały i wbić się aż do uchwytu w jego pierś, aby skutecznie go powalić.

W jednej sekundzie odwrócił się – nieco zbyt gwałtownie, gdyż szczelina poszerzyła się. Nie wiedział, czy płakać z radości, czy zawodzić z troski – na brzegu stała jego żona. Czerwonowłosa Lilly.

Głos zamarł mu w gardle. Co ona tu robiła? Jak go znalazła? Czemu przyszła... sama? Z osłupienia wyrwały go nawoływania pozostałej dwójki prześladowców. Ona także ich doskonale słyszała. Ze smoczą zwinnością oraz gracją, badała stopami lód i powoli posuwała się ku niemu.

- Co ty robisz!? - wrzasnął, gdy z każdym jej krokiem podłoże skrzypiało niczym spróchniałe deski. Bał się. Prawdziwie się bał o osobę, której darował całe swoje serce.

W tym czasie dwaj mężczyźni stali już na brzegu i usiłowali ratować swojego kompana, który już dawno odszedł na drugą stronę.

Dla Johna i Lilly oni przestali istnieć. Byli tylko oni dwaj. Jedno i drugie usiłowało uratować swoją drugą połówkę, nawet jeśli mieliby zapłacić najwyższą cenę. Zgrzyt lodu zamienił się dla nich w krzyk, a ich oddechy w świece, które tak łatwo zgasić.

Lilly była kobietą nieustępliwą i pełną władczości – prawdziwa feministka. Nie było mowy o tym, by mogła go posłuchać... uciec... jak tchórz. Nigdy nie uciekała. Zawsze stawała na swoim. Pełna wyższości oraz pewności siebie. Dbała jedynie o swoje interesy, ale John ją zmienił – stała się troskliwa. Ostatnimi czasy była chorobliwa i osłabiona. On doskonale o tym wiedział. Tyle razy otarła się o śmierć, że nie zdołałby oddać ją w jej objęcia. Usiłował ją odepchnąć, ale ona go blokowała magią, którą mogła jeszcze z siebie wykrzesać – a panowała mimo wszystko magią potężną. Z każdym centymetrem, kiedy była przy nim coraz bliżej i tafla lodu nieuchronnie pękała, tworząc na powierzchni misterne sieci. Zachodził w głowie, dlaczego to robi. Nie miał pojęcia, że ona ma już dość życia na krawędzi. Cały czas czuje mroźny jak ta woda, oddech śmierci na plecach. Jest śmiertelnie chora – mogłaby próbować z tym żyć, ale nie chce tak umierać... w powolnej agonii.

Ludzie bez-prawa-mocy uznają ich za istoty wyższe i doskonalsze, które mogą czynić więcej dobra, ale niestety ta dźwignia się równoważy ogromnym złem. Tak czy owak, każda z ras ludzkich – druidzi, szamani, bez-prawa-mocy, magowie - cierpi na różne choroby, a znalazłszy lekarstwo na jedno, pojawiają się kolejne. Nikt nie jest idealny. Nie ma na świecie bogów, którzy rozdają nieśmiertelność. Nie ma Eldorada – nigdzie nie ma rzeczy idealnych oraz światów w których ludzie nie popełniają błędów i nie sieją zarazy. Ona tak bardzo chciałaby żyć w takim świecie... z rodziną... nawet z wrogami, bo przecież nie byliby nimi wtedy – w świecie idealnym.

Wyciągnęła w jego stronę dłoń. Mógłby ją bez problemu chwycić, ale bał się, że gdy będzie chciała mu pomóc, to lód nie wytrzyma i obydwoje pójdą na dno. Nogi mu ścierpły, dłonie drżały, a z rozdartego nadgarstka ciekła krew, która po części wsiąkała w rozszarpane włókna rękawicy, a po części kapała na podłoże. Potrząsnął głową. To nie może się dziać naprawdę...

A jednak nie był to sen, halucynacja, czy też wizja prorocza – obydwoje tu byli. Trwali w tym samym rzeczywistym świecie, w którym się narodzili. Oddychali powietrzem, które już dawno temu straciło smak, a teraz napędzało ich oszalałe serca i szczypało w twarz... jakby chciało im dodać sił.

- John, oboje ocieramy się o śmierć przez całe życie. To nie może trwać wiecznie...

- Przestań! - warknął, podnosząc na nią wzrok. Jej słowa były raptowne, tak jak ona sama, a on już tysiące razy się o tym przekonał i nie chciał raz kolejny być świadkiem tego, że daje ona władzę swojej porywczości.

- Nie oszukujmy się! Z dnia na dzień czuję, jak To przejmuje nade mną kontrole, jak się wraz z Tym staczam... przepraszam, że nie umiem tego, co inni robią z taką łatwością. Przepraszam – szepnęła przez łzy bezradności.

Brunet zamarł. Z przerażenia wstrzymał oddech. Nie miał pojęcia, jaki ruch teraz powinien wykonać. Doskonale wiedział, że teraz żadne słowa nie byłyby odpowiednie, aby ją pocieszyć – ona znała prawdę i nie znosiła mydlenia oczu kłamstwami.

W jej miedzianych oczach tańczył strach... już jedną z tęczówek przejmował krwisty kolor, który mógłby zlać się z jej włosami, a w jego granacie zawisło błaganie.

To wszystko działo się za szybko. Nie był w stanie zrozumieć, czemu ukazuje mu takie oblicze jego życia... przeznaczenie, czy nie – nie był wstanie tego wszystkiego ogarnąć. Mróz zdawał się skuć nie tylko jego ciało, ale także i umysł.

Z bezdechu wyrwała go jej gorąca dłoń, która nim szarpnęła z niespodziewaną siła, sprawiając że runął jak długi na lód. Zanim zarył w zaspę, usłyszał świst strzały, a potem głuchy dźwięk, upadającego w bezwładności ciała, pod którym z dzikim gruchotem otwarła się tafla lodu.

Kocham cię i dziękuję, że pozwoliłeś mi na to – usłyszał w swojej głowie jej ckliwy głos, którym przemawiała dawniej do dzieci, układając je do snu.

- Lilly! - ryknął, gdy ból, jaki uczuł uderzając w stos śniegu, obudził go.

Mordercy straconego honoru skrępowali go i odciągnąwszy nieco od jeziora, usadowili go na klęczkach. Jeden z nich trzymał go mocno za ramiona, a drugi, stanąwszy przed nim, wyciągnął z pochwy zardzewiały od niedomytej krwi miecz – którym zapewne walczył na wojnie.

Te wszystkie czynności wykonali bez większego problemu. Dezorientacja ogarnęła Johna od środka. Jeszcze do niego to wszystko nie dotarło. Roztargnienie przerodziło się w nienawiść, która złamałaby niejednego. Wpatrywał się z uporem w ogromną dziurę na środku jeziora - jakby zastanawiał się, czy to naprawdę miało miejsce. Oczy mu zwilgotniały. Śmierć zabrała mu jego serce. Całe dobro, które miał w sobie, związał z nią, a ona z ich dziećmi. Jego całe miłosierdzie właśnie spoczywa na dnie jeziora. Wkrótce pokryje je muł, aż całkiem zniknie. Dezorientacja była ciszą przed burzą. Słyszał szum swojej krwi i powietrze, które pompowały jego płuca. To wszystko stało się czystym mechanizmem, którym prowadziła oślepiona najsilniejszym bólem bestia. Ból ten powoli ogarniał całą jego duszę. Czuł, jak te katusze rozpala w nim do czerwoności jego własna krew. Wilcza dusza krwawiąc, wpłynęła do jego umysłu, napędzając spiralę zniszczenia.

Nie było już odwrotu. Śmierć nie zwraca dusz, które pojmała – lecz on w prymitywnej furii czuł się bezradny, mały i ułomny... jakże pragnął to zmienić. Zabawne bywa życie, bo ci, którzy mają go zaraz zabić, odczuwają te same emocje. Różni ich tylko jedno – on nie zabije ich dla zemsty, ale dla sprawiedliwości. Aby ich dusze zrzuciwszy z oczu kłamstwa, ujrzały swe plugawe czyny i pogrążyły się w nieskończoności, a ciężar ich serc pociągnął ich na dno. Tam ich przewinienia strawi sumienie – tak jak ich ciała strawi ten las.

Drzewa zamarły w bezruchu. Ucichły. W skupieniu wsłuchiwały się w ciszę, którą zaraz przełamie dźwięk łamanej klingi - nie została bowiem wykuta, aby walczyć z miłością, która jest potężniejsza od każdej z broni. Ich korony już nie drżały ze względu na arogancki wiatr, lecz ze strachu. W swej pradawnej mądrości, wiedziały doskonale i były w najwyższym stopniu świadome, do czego zdolne jest złamane serce maga.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro