Straszulki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Opowiadanie zostało opublikowane w „Magazynie Biały Kruk", nr 10/2019, ss. 22-30. Podpisałam je pseudonimem Luiza Leszczyńska. Miłej lektury! :)


– Mama mówiła, żeby tam nie chodzić – wyszeptał trwożnie najmniejszy chłopiec, niespełna siedmioletni, o włosach koloru pszenicy.

Uwieszony ręki brata, wpatrywał się szeroko otwartymi oczami prosto przed siebie, jednocześnie urzeczony i przerażony.

– Nie rób mi wstydu – syknął starszy chłopak, próbując odtrącić braciszka.

– Nie bój się, Janni – odezwał się jego kolega, Hane. – Kanno podbiegnie, chwyci garść słodkich zębów i wróci, nim ktokolwiek go zobaczy.

– Biegam najszybciej ze wszystkich dzieci we wsi – mówiąc to, Kanno wypiął dumnie pierś.

– Dobra, im dłużej tu jesteśmy, tym większe prawdopodobieństwo, że ktoś nas jednak zauważy – odezwał się ponownie przywódca grupy. – Ruszaj.

Kanno nie trzeba było tego powtarzać. Zwinnie odbił się od ziemi, wynurzył się z cienia i pognał w stronę krzewu z owocami, znajdującego się na środku polany, z dala od otaczających go drzew. Skryci w oddali chłopcy wstrzymali oddech. Janni mocniej ścisnął rękę brata, przywierając do niego. Hane zacisnął pięści i bezgłośnie poruszając ustami, dopingował w duchu przyjaciela.

Tymczasem chłopak dobiegł wreszcie do krzewu, chwycił w obie garści rosnące nań białe, soczyste, błyszczące owoce i oderwał je od gałęzi razem z listkami. Wykonawszy zadanie, zwrócił się w stronę towarzyszy i ponownie zaczął biec.

– Tak! – wykrzyknął cicho podniecony wizją sukcesu Hane, nie spuszczając wzroku z Kanno.

Hane, Janni i jego brat, Garo, obserwowali bieg czwartego chłopca. Uśmiechali się szeroko. Nagle coś się zmieniło. Kanne biegł coraz wolniej, jego nogi nie chciały odrywać się od ziemi, a ręce opadły wzdłuż ciała, nadal kurczowo zaciśnięte na wykradzionych skarbach. Poruszał przy tym nerwowo głową, jakby chciał coś od siebie odpędzić.

Z daleka słyszeli, jak chłopak dyszy, próbując złapać tchu.

Wreszcie, tuż przed granicą wytyczoną przez blask księżyca w pełni, Kanno upadł na kolana, patrząc z przerażeniem na zastygłych przyjaciół. Próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wydobyło się tylko dziwne mamrotanie, jakby dźwięk nie mógł przebić się przez coś, co trzymał za zębami. Ostatnimi siłami udało mu się rozewrzeć wargi, spomiędzy których poleciała ciemna w blasku miesiąca krew.

Janni pisnął, nim Garo zdążył zasłonić mu widok własnym ciałem. Braciszek wychylił zza niego głowę i otworzył szeroko buzię, oszołomiony.

Kanno ogarnęły drgawki, krew nie przestawała płynąć. Z gardła chłopca wychyliło się małe, zwinne, błyszczące na zielono stworzonko o ostrych jak sztylety szczypcach. Zasyczało groźnie, ale z zadowoleniem. Chłopcy wiedzieli, dlaczego. Bezwiednie przenieśli spojrzenie z kreatury znanej im tylko z babcinych opowieści na usta przyjaciela, w których brakowało zębów. Straszulek zjadł je, raniąc przy tym delikatne dziecięce dziąsła, z których lała się posoka, barwiąc lnianą koszulę Kanno.

Straszulek syknął ponownie, a potem jednym, błyskawicznym ruchem dopadł do oczu najszybszego chłopca we wsi, w ułamku sekundy wyrywając je z oczodołów. Przeciągłe wycie ofiary rozdarło leśną ciszę. Potworek, nareszcie zadowolony, pochłonął prędko łup i rozpostarłszy skrzydła, odleciał z powrotem na krzew.

Kanno nareszcie mógł się ruszyć, upadł, krzycząc i wijąc się z bólu. Wyrzucił daleko przed siebie białe owoce. Jeden z nich trafił prosto do otwartych ust Janni, który przełknął go w oszołomieniu.

– Na najwyższych bogów – szeptał przerażony Hane, kiedy wreszcie zdolny do ruchu, chwycił ręce przyjaciela i pociągnął go do cienia.

Garo otrząsnął się i pomógł mu w tym. Kanno łkał teraz cicho, sięgając dłońmi ku twarzy i próbując rozorać ją paznokciami, pod którymi pojawiły się już półksiężyce krwi i naskórka.

– Musimy jak najszybciej zabrać go do medyka – powiedział Hane. – Pomóżcie mi wsadzić go na plecy. Garo, jak poczuję, że dłużej go nie utrzymam, ty poniesiesz Kanno dalej.

Chłopak pokiwał głową w milczeniu. Janni także się nie odzywał, patrząc na wszystko wybałuszonymi oczami. Niejako automatycznie podążał za starszymi, nie zważając na to, gdzie stąpa. Potykał się wielokrotnie, w ostatniej chwili łapiąc się gałęzi, by nie upaść. Droga do wioski była kręta, lecz niedługa, więc szybko dotarli do celu. Hane pokierował ów niemal żałobny marsz prosto do domu medyka. Załomotał w drzwi, dysząc ciężko.

– Kto to o tej porze? – wykrzyknął gniewnie mężczyzna, otwierając z hukiem drzwi.

Kiedy jego wzrok padł na chłopięcy orszak, medyk zbladł, wpuścił dzieci do środka i nakazał położyć Kanno na stole operacyjnym. Ofiara legendarnej kreatury jęczała cicho, krwawiąc nieprzerwanie.

– Po coście tam poszli? – pytał raz po raz mężczyzna. – Wszyscy w wiosce wiedzą, że słodkie zęby przynoszą ludziom zgubę. Po coście tam poszli?

– My... – zaczął Hane. – To znaczy ja chciałem udowodnić wszystkim, że nie jesteśmy już dziećmi i nie boimy się podjąć ryzyka.

– I uważasz, że ten zamiar się powiódł?

Dorosły gromił wzrokiem chłopców. Jednocześnie jednak jego palce działały, tamując krwawienie. Podał Kanno napar z kory wierzbowej i lekarstwo sprowadzane z miasta, by ulżyć mu w bólu, chociaż wiedział, że jego rodzice najprawdopodobniej nie będą mieli jak spłacić jego usług. Wszyscy w wiosce wiedzieli, że ofiara ataku straszulków miała jednocześnie szczęście i niewysłowionego pecha, jeśli przeżyła. Szczęście, bo straszulki nierzadko ogryzały wszystkie białe elementy w dziecięcych ciałach – zęby, oczy, a nawet kości, pozostawiając po swoim posiłku rozszarpane ciało. Jeśli jednak zaatakowane dziecko przeżyło, wychodziło ze spotkania okaleczone do końca życia. W wiosce na skraju lasu, oddalonej o wiele mil od najbliższej ludzkiej osady, nie mówiąc o jakiejś większej metropolii, kaleka nie żył długo.

Hane spuścił głowę, nie potrafiąc znaleźć słów, które naprawiłyby zło, jakie przypadło im dziś w udziale. Garo płakał bezgłośnie, a Janni, stojący nieco dalej od przyjaciół, nie okazywał żadnych emocji.

I to właśnie zaalarmowało medyka.

Kiedy mężczyzna zrobił dla Kanno wszystko, co było w jego mocy, zwrócił się do najmłodszego chłopca, ujął jego podbródek w dwa palce i uniósł twarz dziecka ku świetle lampy. Janni zmrużył prędko oczy, wykrzywiając usta w grymasie bólu.

– Tak myślałem – wyszeptał medyk, opadając na pobliskie krzesło. – Garo, pobiegnij po rodziców. Prędko. Nie wiem, ile mamy czasu, skoro noc jeszcze młoda.

Zaniepokojony chłopak otrząsnął się z otępienia i szybko udał się do rodzinnego domu. Wrócił niedługo z przestraszoną matką i ojcem dzierżącym długi nóż myśliwski.

– Co się stało? Co żeście narobili? – grzmiał mężczyzna. – Gdzie Janni?

– Hasie – rozpoczął medyk – chłopcy wyprawili się po słodkie zęby. Kanno pomogłem na tyle, na ile się dało, ale Janni... wasz syn zjadł owoc. Przykro mi.

– Jak to możliwe?! – wykrzyknął Garo. – Żaden z nas nie zjadł ani jednego słodkiego zęba! Prawda, Janni, że nie zjadłeś? Powiedz im!

Jasnowłosy chłopiec przykucnął w rogu pomieszczenia, objąwszy się ramionami. Sprawiał wrażenie, jak gdyby w ogóle nie słyszał toczącej się tuż obok rozmowy. Starszy brat podszedł do niego, postawił go na nogi i potrząsnął nim mocno. Janni zakrztusił się, ale nie zareagował w żaden inny sposób.

Widząc to, matka chłopców zaniosła się płaczem.

– Nie pozwolimy go skrzywdzić – oznajmił ich ojciec. – Nie pozwolę tym kreaturom skrzywdzić moich synów!

Medyk spojrzał na niego, jednocześnie rozumiejąc postawę sąsiada i zdając sobie sprawę z jej bezcelowości.

– Mógłbym wykonać płukanie żołądka, ale obawiam się, że w przewodzie pokarmowym Janni i tak zostałyby resztki soku oblepiającego owoc. Gdyby takie rozwiązanie miało przynieść skutek, każdy by to robił.

– Zrób to mimo wszystko – odezwała się wreszcie matka, ocierając łzy rękawem. – Postaraj się wyciągnąć z niego owoc, a my staniemy na straży i nie pozwolimy starszulkom dobrać się do mojego chłopca.

– Weźmy go do lodowni – odezwał się Hane.

Wszyscy spojrzeli na najstarsze dziecko w osłupieniu.

– Weźmy go do lodowni – powtórzył. – Z trzech stron jest otoczona skałą, wejście do niej jest niewielkie, a drzwi grube i solidne. Zabarykadujemy się w środku na noc, dopóki Janni będzie w niebezpieczeństwie. Panie – zwrócił się do medyka – czy możesz zrobić to płukanie jak najszybciej? Ja i pan Has pójdziemy przygotować schronienie, a kiedy skończysz, dołączycie do nas razem z panią Soco.

– Pójdę po rodziców Kanne – dodał szybko Garo i wybiegł z pomieszczenia.

– Hane ma rację, to jedyny sposób – powiedziała Soco, ściskając ramiona Janni. – Tak właśnie zrobimy.

Has tylko skinął głową na pomysłodawcę i razem prędko opuścili dom medyka.

– A noc jest taka młoda... – westchnął ten i zabrał się do pracy.

Nie przerwał jej nawet wtedy, gdy pełną skupienia ciszę w jego pracowni przerwał głośny krzyk rozpaczy, który uleciał z ust matki Kanno. Kobieta przypadła do niego, płacząc i głaszcząc swe dziecko po głowie. Jej łzy padały na twarz syna.

Soco zwalczyła odruch, by podejść do przyjaciółki i pocieszyć ją, nie potrafiąc zmusić się do opuszczenia własnego dziecka. Zmówiła więc tylko modlitwę, prosząc bogów o opiekę i litość nad nimi. Wkrótce potem medyk skończył zabieg. Kiedy więc ponownie przybiegł Garo, oznajmiając, że wszystko gotowe, kobieta wzięła Janni na ręce i szybkim krokiem udała się do lodowni.

Miejsce to było wydrążone w litej skale. Has często je odwiedzał, zostawiając tam oprawione uprzednio mięso. Pod sufitem wisiały zajęcze tuszki, udźce jeleni i wszystko to, co myśliwym udało się złapać i zabić. Zapasów nie było wiele, bo gromadzenie żywności na jesień i zimę dopiero się zaczynało.

Soco na marginesie świadomości pomyślała, że w czerwcu zawsze było najwięcej ofiar straszulków. Następnie delikatnie odłożyła chłopca na posłanie ze słomy i wzięła od męża nóż, przysięgając sobie, że ochroni dziecko za cenę własnego życia. Janni leżał nieprzytomny, oddychał ciężko i chrapliwie.

Wejścia do groty strzegli Has, Garo i Hane, każdy z nich był uzbrojony w nóż i pochodnię. Zamknęli drzwi i zatarasowali je, czym tylko się dało. Zgromadzonym w środku ludziom wydawało się, że upłynęły długie godziny, od kiedy schronili się w lodowni. Soco trzymała prawą dłoń zaciśniętą na rękojeści broni, a lewą obejmowała w dalszym ciągu nieprzytomnego chłopca.

Każde z nich miało nerwy jak postronki grożące zerwaniem w każdej chwili.

Najpierw usłyszeli cichy stuk metalu o drewno. Następnie kolejny. Później kolejne dwa.

Garo przełknął głośno ślinę. Soco modliła się w duchu. Has stanął w pozycji bojowej. Kątem oka zauważył sieć. Położył ją w zasięgu rąk. Hane stał wyprostowany, obejmując długą rękojeść.

Stukanie nasilało się, coraz częstsze, głośniejsze i mocniejsze. Wprawiało drzwi w lekkie drganie.

– Bądźcie gotowi – wyszeptał Has.

Kiedy wydawało im się, że drewno nie wytrzyma dłużej, nastała cisza. Zgromadzeni spojrzeli po sobie, zdezorientowani. Soco wpatrywała się dalej w drzwi. W następnej chwili coś uderzyło w nie z takim hukiem, że drzazgi poleciały we wszystkie strony, wbijając się w suszone mięso i skórę ludzi obecnych w lodowni. Kobieta zasłoniła dziecko własnym działem, by je chronić.

Do środka wpadły straszulki. Były pokryte ciemną krwią, miały szaleństwo w wyłupiastych oczach, a ich niby to ludzkie oblicza gorzały okrucieństwem. Szczęk ich ocierających się o siebie szczypców doprowadzał obecnych do obłędu.

Has jako pierwszy otrząsł się z amoku i, siekąc nożem, zmógł dwa stworzenia, obcinając jednemu skrzydła, a drugiemu trzy odnóża. Sięgnął ręką po sieć i zarzucił ją, gnieżdżąc kolejne kreatury. Wiedział, że niedługo się wydostaną, jeśli ich nie zabije. Sięgnął więc po jeleni udziec i z całych sił okładał nimi przygwożdżone do ziemi straszulki. Wiedział, że ich piskliwe krzyki będą śniły mu się w najgorszych koszmarach – jeżeli oczywiście uda mu się przeżyć tę noc.

Stojący obok mężczyzny Hane również ruszył do ataku, raniąc latające wokół głowy leśne elfy. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli choć jeden stwór dopadnie jego twarzy, będzie to równoznaczne z wydaniem wyroku na niego. Walczył więc, krzycząc, siekąc nożem i uchylając się przez atakami ostrych jak brzytwa szczypców. Cofał się powoli w kierunku Soco i Janni.

Garo czuł się winny. To on zamiast opiekować się rodzeństwem, jak obiecał rodzicom, skłonił brata, by poszedł z nim po owoce. Gdyby tylko nie chciał zaimponować kolegom tym, jaki jest odważny, jaki już jest dorosły, Janni nic by się nie stało, spałby już w swoim prostym łóżku, które zrobił dla niego ojciec. Teraz, kiedy nadeszła pora ataku, Garo walczył tak, jak gdyby w grę wchodziło jego własne życie – i częściowo tak było, uzmysłowił sobie. Okręcał się, wymachiwał bronią i wszystkim, co wpadło mu w ręce, a co mogło stanowić ochronę przed straszulkami.

Soco obserwowała, jak jej rodzina próbuje ochronić Janni. Dłonie pociły się jej od trzymania noża w zaciśniętej pięści. Czuła, jak rozpiera ją wściekłość na legendarne stwory, które przybyły tu, by pożreć jej najmłodszego syna. Przyrzekła sobie, że nie pozwoli, aby straszulki nakarmiły się dziś jego dziecięcym ciałem. Kiedy więc jeden z potworków doleciał do niej, szczerząc zakrwawione kiełki, jednym, prostym ruchem ucięła mu głowę.

Straszulki, leśne stworzenia lubujące się w słodkich zębach, jak nazywano owoce zębokrzewu, równie chętnie spożywały dziecięce zęby, oczy i kości. Uwielbiały wszystko, co białe. Pojawiały się tak rzadko, że matki straszyły nimi niegrzeczne dzieci. Jednak gdy w pobliżu wyrastał zębokrzew, lęk brał we władanie całą okolicę, bowiem okazywało się wtedy, że legendarne elfy żywiące się ludzkim ciałem rzeczywiście istnieją i ostrzą apetyt na nieostrożne latorośle wieśniaków.

Kiedy Soco była dzieckiem, słyszała o zębokrzewach i straszulkach, które jednak nigdy nie pojawiły się blisko jej rodzinnego domu. Dorastała w przekonaniu, że potworki stanowią tylko element opowieści bajdurzących babć, pragnących wymusić posłuszeństwo poprzez strach. Podobne przeświadczenie zaszczepiła we własnych synach, przeklinając teraz swą ignorancję.

Syknęła groźnie w stronę nadlatującego do niej i Janni stwora, odpędzając od siebie wcześniejsze refleksje. Niczego nie osiągnie wspomnieniami. Musi walczyć i obronić syna.

Wszyscy obecni w lodowni walczyli, modląc się z całych sił o rychłe nadejście świtu. Mieli wrażenie, jakby odpierali atak złośliwych leśnych stworzeń nie od kilku godzin, lecz od wielu, wielu dni. Wreszcie do groty wpadł pierwszy, nieśmiały promień słońca.

Has mężnie walczył, przyjmując na siebie pierwszy szturm straszulków. Jego ramiona były pokaleczone, jeden z palców trzymał się na ostatnich ścięgnach, a włosy były pozlepiane krwią. Jednak gdy tylko pomyślał o synach, wstępowały w niego nowe siły. Czuł ciepło i zapach posoki bijące od stojącego za nim Hane'a, dyszącego i z pewnością wykorzystującego resztki energii. Podobnie jak Garo, który wszędzie poza twarzą był pokryty juchą o metalicznym zapachu. Chłopcy dawali z siebie tyle, ile byli w stanie, lecz straszulki nie słabły. Te paskudne magiczne stworzenia bały się tylko jednego: promieni słonecznych. Has miał nadzieję, że w ferworze walki zapomną się na tyle, iż słońce spali je do cna.

Soco pisnęła cicho z ulgą, kiedy w grocie zrobiło się jaśniej. Straszulki początkowo syczały, chowając się w cieniu, ale walczący znajdowali je po kolei i zabijali. Matka chłopca wyciągnęła go na ścieżkę przed lodownią, tuląc dziecko do siebie i zasłaniając je sobą. Nareszcie usłyszała radosne okrzyki. Z groty wynurzyły się trzy osoby.

– Udało się! – zawołał Has, padając na kolana przed żoną i tuląc do siebie ją oraz ich śpiące dziecko. Po jego twarzy spływały łzy żłobiące jasne ślady na zakrwawionej skórze. – Nie mogę uwierzyć, że nam się udało!

Z groty wychylili się chłopcy. Hane i Garo wspierali się na sobie. Drugi z nich kulał, gdyż straszulki podcięły mu jedno kolano. Podobnie jak Has, cali byli pokryci krwią. Mimo to obaj uśmiechali się szeroko.

Na ich widok Soco również się uśmiechnęła, przygarniając chłopców jedną ręką. Wszyscy klęczeli nad ścieżką, obejmując się i nie wierząc w swój sukces.

Sielankę przerwał głośny lament wznoszący się nad wioską. Rozległ się dokładnie w chwili, w której nieprzytomny dotąd Janni otworzył oczy.

– Co się stało? – zapytał sennie chłopiec.

– Pójdziemy to sprawdzić – powiedzieli chórem starsi chłopcy, podnosząc się.

– Pójdę z wami – Has podniósł się szybko.

Hane pokręcił głową.

– Niech mi pan wybaczy, ale ktoś musi zostać z panią Soco i małym.

– W takim razie zawołajcie mnie, jeśli będziecie potrzebowali pomocy – rzekł ojciec rodziny. – I jeszcze jedno. Od dziś będziecie się zwali Han i Gar, gdyż dowiedliście, że jesteście już mężczyznami. Walczyliście dzielnie.

– Nasza walka się nie kończy – odparli ceremonialnie wzruszeni chłopcy.

Has kiwnął na nich głową, a oni uśmiechnęli się, pełni dumy i pobiegli, jakby wstąpiły w nich całkiem nowe siły.

– Dobrze zrobiłeś – powiedziała do męża Soco, ściskając jego dłoń.

– Mamo, jestem głody – odezwał się ponownie Janni.

Kobieta przytuliła dziecko, a potem wzięła je na ręce i skierowała się w stronę domu.

– Mama się tobą zaopiekuje – wyszeptała mu do ucha.

– Pójdę do wioski – rzucił na pożegnanie Has.

Nie był przygotowany na to, co zastał.

Przed domem medyka stało kilkoro ludzi, próbując zajrzeć do środka. Has przepchnął się między nimi, wszedł do domu, z niewielkiego korytarza mógł zobaczyć wszystko, co działo się w pokoju przyjęć. Zatrzymał się w pół kroku.

Na stole leżało ciało Kanno. Jego matka pochylała się nad nim, rosząc je łzami. Medyk stał w kącie, patrząc przed siebie, załamany i wyczerpany.

Skóra chłopca przybrała kolor identyczny jak pancerzyki straszulków. Medyk litościwie zaszył jego powieki, zapadłe przez brak gałek ocznych. Rozchylone usta ukazywały bezzębne dziąsła. Has pomyślał, że to będzie kolejny widok, który nie da mu zmrużyć nocą oka. Mimo że mężczyzna był myśliwym nawykłym do oglądania i oprawiania zwierzęcych zwłok, widok błękitnego ciała okaleczonego dziecka wywoływał u niego mdłości.

Jedyna kobieta w pomieszczeniu zanosiła się szlochem, tuląc do siebie martwego syna.

Medyk podszedł do Hasa, dając matce czas na pożegnanie dziecka.

Kiedy mężczyźni wyszli z domu, mały tłumek przed nim prędko się rozstąpił, z pewnością zajęty plotkowaniem i snuciem domysłów.

– Udało wam się – bardziej stwierdził niż zapytał medyk.

– Wszyscy przeżyliśmy tę noc – potwierdził nowo przybyły i poprawił się zaraz: – Prawie wszyscy.

– Może tak jest lepiej – ciągnął lekarz. – Okaleczony pierworodny nie mógłby prowadzić gospodarstwa, a jego rodzina ma jeszcze pięcioro innych dzieci. Kanno nie chciałby żyć w ten sposób.

Has bez słowa pokiwał głową, rozumiejąc tok myślenia medyka, lecz nie do końca się z nim zgadzając. Drugi mężczyzna poklepał go po plecach.

– Nie wiem wiele na temat zatrucia słodkimi zębami, ale wydaje mi się, że najgorsze macie już za sobą. Teraz musimy poczekać, aż organizm zrobi swoje i pozbędzie się magicznej substancji. To pewnie za nią przybyły straszulki.

– Od dziś będę wierzył we wszystkie legendy przekazywane przez babki – rzekł Has.

Medyk nie odpowiedział, lecz posłał mężczyźnie szeroki uśmiech. Skojarzył się on Hasowi z prawdziwie wilczym grymasem.

– Nigdy nie wiemy, która gawęda okaże się prawdziwa – wyszeptał medyk, obserwując odejście myśliwego.

Kiedy Has powrócił do domu, przywitała go Soco.

– Janni zjadł ogromne śniadanie i znowu śpi, a Gar poszedł za dom, by zmyć z siebie krew. Zmień ubranie, chcę spalić wszystko, co mieliśmy dziś na sobie. Nie będę ryzykować, że zostało na nas cokolwiek, co posiada magię tych małych, krwiożerczych kreatur.

– Czy to konieczne? – zapytał Has, marszcząc brwi. – Sporo zapłacimy za nowe ubrania dla czterech osób.

– Pięciu – powiedziała cicho kobieta. – Spodziewam się kolejnego dziecka i mam przeczucie, że tym razem to będzie dziewczynka. Moja matka już zaczęła szyć dla niej piękną, czerwoną pelerynę.

Has przygarnął do siebie żonę i pocałował ją, rozradowany.

– Jestem przekonany, że po tym, co dziś przeszliśmy, los wynagrodzi nam to i ześle szczęśliwe, pozbawione baśniowych stworzeń życie.

Jakby w odpowiedzi na te słowa niedaleko ich chaty zawył wilk.

Has pomyślał, że o tej porze wilki zwykle trzymają się daleko od wioski. Zignorował to jednak i skoncentrował się na kojącej myśli, że jego rodzina nareszcie jest bezpieczna.


Jak Wam się podobało? Czy to historia, którą opowiedzielibyście swoim dzieciom? Inspiracja do napisania opowiadania pojawiła się, gdy moja córka traciła mleczne zęby, a ja pewnej nocy miałam sen, w którym pojawiły się małe, złośliwe stworzenia przypominające skrzyżowanie modliszki i fae. Z takiego połączenia powstały "Straszulki"! Pamiętajcie: dbajcie o zęby ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro