Rozdział 2.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Summer

Mój żołądek zaciska się w supeł, gdy mijamy powitalną tabliczkę miasta.

Dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców Hazelwood, a ja będę mieszkać z czwórką z nich pod jednym dachem przez najbliższe dwa miesiące.

Nigdy nie poznałam żadnego z krewnych poza ciotką Sharon i jej gburowatym narzeczonym, który miał dziwną obsesję na punkcie starych monet. A jak się później okazało (zupełnie nieironicznie), również na punkcie młodych kobiet.

Jak się spodziewacie, to połączenie nie wróżyło dobrej przyszłości, cóż, przynajmniej nie dla Teda. Dla Sharon był to zapalnik, którego potrzebowała, choć nie miała pojęcia o tym pojęcia.

Po rozstaniu przeszła metamorfozę życia. Zaabsorbowała całą energię Carrie Bradshaw, jaką była w stanie pochłonąć z tych kilku sezonów, które obejrzała w ciągu dwóch tygodni, i dostała pracę w lokalnym magazynie dla kobiet. Po raz kolejny wyszła za mąż i przeprowadziła się do Missouri – stanu słynącego z tornad, Marka Twaina i metamfetaminy – z którego pochodzi i gdzie szczęśliwie zamieszkała ponownie, tym razem z Ryanem i jego dziećmi.

Rzecz jasna ta historia mogłaby mi dać nadzieję na to, że nawet sytuacje, które na pierwszy rzut oka wydają się druzgocące, przynoszą pozytywne rezultaty.

Jednak gdy patrzę na krowę, która właśnie zostawia po sobie duży, śmierdzący prezent obok naszego samochodu, wzdrygam się i pozostaję przy moim pesymistycznym podejściu.

Nic niesamowitego nie przydarzy się w tym miejscu.

– Ziemia do Summer! Odwróć tę smętną minę do góry nogami. Jestem pewna, że poznasz tutaj mnóstwo... sympatycznych ludzi. – Mama ponownie próbuje mnie pocieszyć, dokładnie kiedy skręca w boczną uliczkę, a moim oczom ukazują się liczne stragany.

– Po pierwsze, wszyscy wiedzą, że sympatyczny oznacza „dziwny, ale miły". Po drugie, mam poznać kogoś w miejscowości o nazwie Hazelwood? Mamo, to dosłownie znaczy „orzechowe drewno"! Słyszałaś kiedykolwiek, żeby ktoś dobrze bawił się w miejscu, które w nazwie ma drewno? – Prycham i przykładam głowę do szyby.

Miasteczko samo w sobie nie jest brzydkie, chociaż za wiele nie mogę stwierdzić, widząc zaledwie stragany i małe sklepiki. No i tamtą krowę.

– Musisz tylko zmienić swoje nastawienie – poucza mnie... albo wspiera. Jej ton jest zbyt neutralny, by określić jej intencje.

– Zmienię je, jeśli zawrócisz i wysadzisz mnie pod domem. – Kiedy mama gwałtownie hamuje, przyciskam plecy mocniej do fotela.

Wyprzedza nas chłopak na motorze, macha do nas ręką, albo na znak przeprosin, albo by powiedzieć w ten sposób „zjedź mi z drogi", chociaż sądzę, że to drugie zakomunikowałby jednym konkretnym palcem... Dokładnie tym, który zauważam, gdy zerkam w lewo na Vivien Pratt mamroczącą coś pod nosem.

– Kiedyś uwielbiałaś Missouri – mówi, kiedy emocje wywołane „kryminalistą na motorze" opadają.

– Miałam dziesięć lat.

– Więc pomyśl o tym, jak o powrocie do dzieciństwa. – Uśmiecha się, a po kilku minutach jazdy wjeżdża na podjazd i zatrzymuje auto. – Jesteśmy.

Problem z moim dzieciństwem jest taki, że było koszmarne i niewiele z niego pamiętam, prawdopodobnie z wyboru albo całkowitego wyparcia. Dlatego też perspektywa powrotu do niego niezbyt podnosi mnie na duchu. Vivien była dobrą matką, na tyle, na ile pozwoliło jej życie, jej własne traumy i doświadczenia, które nas spotkały. Chciała zapewnić mi dobre i szczęśliwe życie, ale nie jest to łatwe, kiedy dzieją się rzeczy niezależne od nas. Rzeczy, które później nakładają najbardziej radosnemu okresowi z życia etykietkę koszmaru.

Tkwię w tej samej pozycji, podczas gdy mama wyciąga ostatnią walizkę.

Nie chcę wysiadać. Nadal liczę na to, że jakimś cudem w ostatniej chwili zmieni zdanie.

– Na litość boską, Summer Lynn! – woła mnie przez szczelinę w bagażniku, gdy jej cierpliwość się kończy.

Używa mojego pełnego imienia, dlatego wiem, że to pora, by odłożyć żarty na bok. Ostatni raz przewracam oczami, odpinam pas i opuszczam swoją strefę bezpieczeństwa. Klimatyzowana toyota, która do tej pory była moim azylem, jedyną potencjalną drogą ucieczki, za chwilę stąd zniknie, a przez najbliższe dwa miesiące prawdopodobnie będę poruszać się wszędzie o własnych nogach, bądź co gorsza... rowerem.

Kiedy otwieram drzwi, natychmiast uderza we mnie ściana gorąca. Powietrze jest tak ciężkie i parne, że dosłownie można je zobaczyć. Nie wiem, jak długo zajmie mi przyzwyczajenie się do tego ciągłego skwaru, a nie wydaje mi się, żeby dom Duncanów zaopatrzony był w klimatyzację.

– Już są! – słysząc dobiegający z wnętrza damski głos, podnoszę wzrok znad telefonu.

Klikam przycisk „wyślij" przy wiadomości „S.O.S." do Skyler i chwilę później ląduję w ramionach niskiej brunetki.

– Och, moja maleńka, Sammy Lynn! – Ciotka kołysze mnie na wszystkie możliwe strony, z każdą sekundą sprawiając, że ciężej mi oddychać. – Kiedy ty tak wyrosłaś?

Czy nasza rodzina słynie ze zbyt mocnych uścisków?

– Wystarczy Sam albo Summer. – Silę się na sztuczny uśmiech, gdy wreszcie udaje mi się od niej odsunąć.

– Naturalnie, kochanie. – W przeciwieństwie do mojego, uśmiech, którym mnie obdarza, jest szczery i ciepły.

Taka już jest Sharon. Myślę, że to jedna z tych kobiet, które noszą zakupy starszym sąsiadkom, a w międzyczasie kupują ciasteczka od małych harcerek.

– Coraz bardziej podobna do matki! – Splata nasze dłonie, a kiedy je puszcza, rusza w kierunku mojej rodzicielki.

Wyciągam ponownie telefon, gdy zaczynają omawiać, jak na przestrzeni lat zmieniły się stany cywilne poszczególnych sąsiadek.

– Summer? – Na dźwięk mojego imienia blokuję urządzenie.

– Tak? – pytam od niechcenia, przez co natychmiast zostaję spiorunowana wzrokiem Vivien.

– Może byłabyś tak łaskawa i pomogła wnieść swoje walizki? – Kładzie duży nacisk na słowo „swoje", a ja nie protestuję. Łapię za jedną z rączek i przesuwam bagaż po żwirowej drodze.

– Och, skarbeńku, nie taszcz tego, bo coś ci się stanie! – Krzywię się na samą myśl o kolejnych zdrobnieniach, które padną z ust ciotki. – Zaraz zawołam Ryana.

– Nie, naprawdę żaden pro... – Nie kończę, bo u boku kobiety pojawia się wyższy od niej o głowę, siwiejący mężczyzna.

– Ty musisz być Summer Lynn. – Wyciąga w moim kierunku dłoń.

– A pan to zapewne Ryan. – Limit moich nieszczerych uśmiechów wkrótce się wyczerpie. – I wystarczy Summer – dodaję, ściskając jego rękę.

– Wystarczy Ryan – odpowiada rozbawiony.

Wraz z Sharon chwytają moje walizki i zanoszą je do domu. Odprowadzam ich wzrokiem, a gdy znikają za drzwiami łapię matkę za ramię i odsuwam ją na bok.

– Mamo, błagam... Jeśli teraz szybko odjedziemy, nie dogonią nas, może nawet nie zauważą albo zapomną! W tym wieku gorzej u ludzi z pamięcią – jęczę.

– Męczysz mnie, córciu. – Nie patrzy na mnie i szuka czegoś w torebce. – A jeśli sugerujesz, że Duncanowie są starzy, to ta obraza właśnie kosztowała cię dodatkowy miesiąc w Orzechowym Drewnie. – Podnosi na mnie wzrok.

– Chcę wrócić do domu, do przyjaciół.

– Masz na myśli Skyler? – Prycha. – Poznasz nowych przyjaciół. – Przygląda się domu z zewnątrz, a po jej minie wnioskuję, że sama chętnie by tu zamieszkała.

Chociaż Vivien Pratt z pozoru nie wygląda na szablonową dziewczynę z przedmieścia, to wiem, że gdyby miała wybór, nie wybrałaby swojego życia ponownie.

Nie można nawet powiedzieć, żeby wybrała je za pierwszym razem.

Nieważne, jak bardzo nie chcę wam tego mówić, musicie to usłyszeć.

Czasem to życie podejmuje decyzje za nas.

Tak. Ku wielkiemu zaskoczeniu, jesteśmy tylko nieszczęsnymi marionetkami w rękach losu, któremu możemy zaufać lub się sprzeciwić, ale on i tak nas dopadnie.

To, co nas czeka, nas spotka. To, co ma być nasze, będzie nasze, a to, co mamy stracić, stracimy.

Z jednej strony to druzgocące. Jesteśmy żyjącymi, myślącymi istotami z niezmierzonymi przywilejami i możliwościami, a jednak pozostajemy bezsilni i malutcy w stosunku do czegoś tak prostego, a zarazem skomplikowanego jak przeznaczenie. Czegoś, czego nawet nie możemy zobaczyć, dotknąć, co nawet może nie istnieć, a jednak kieruje całym naszym życiem.

Z drugiej – to całkiem podnoszące na duchu.

Fakt, że możesz dać się ponieść, możesz zastygnąć, możesz odpuścić, możesz się wzbraniać i walczyć ze wszystkich sił, a i tak skończysz tam, gdzie masz skończyć. Nawet gdybyś poświęcił każdy swój dzień, by zmienić bieg wydarzeń, to wszystko zostało dla ciebie zaaranżowane już dużo wcześniej.

Wszyscy jesteśmy tylko częścią większego planu, którego – tak się świetnie składa – nie jest nam dane poznać, dopóki się nie wydarzy. Czasem mnie to dobija, przez większość czasu jednak ekscytuje.

Los chciał, aby Vivien Pratt rozpoczęła karierę w chaotycznym mieście, które nigdy nie śpi. Chociaż w życiu tego nie powie i udaje, że rola zabieganej businesswoman jest tym, co sama dla siebie wybrała, wiem, że pragnęła być tą dziewczyną z sąsiedztwa. Organizować niedzielne grille, świętować czwarty lipca z mężem, chodzić do country clubu i rozkoszować się ciszą i spokojem prowincji, patrząc, jak ich jedyna córka dorasta wśród natury i przesiaduje całe dnie w domku na drzewie, który zbudował jej troskliwy tata.

Lecz los, albo świadomy wybór osób trzecich, zainterweniował i jesteśmy tu, gdzie jesteśmy.

W duchu przyznaję, że to naprawdę ładne miejsce. Weranda została całkowicie odnowiona i przemalowana na biało, a na pojedynczych poręczach owija się winorośl. Dach pozostał taki sam od dziesięciu lat. Ciemnoniebieskie kafelki nieco wyblakły, ale od razu śmiało stwierdzam, że Duncanowie przywiązują wagę do dbania o swoją posiadłość. Skoro nawet komin lśni od czystości, zgaduję, że w środku przedstawia się to podobnie.

Moje przypuszczenia potwierdzają się, gdy wchodzimy do salonu. Nie jest ani nowoczesny, ani staroświecki, co jest ogromnym zaskoczeniem, bo odkąd pamiętam, ciotka Sharon kochała antyki.

– Tutaj jest twoja sypialnia. – Wskazuje na drzwi po lewo, gdy znajdujemy się na piętrze.

Podchodzę do nich niepewnie, ale zachęcające spojrzenie ciotki powoduje, że naciskam na klamkę.

Pokój ma kształt prostokąta, jest niewielki, ale przestronny. Ciemnobeżowe ściany i panele sprawiają, że jest słoneczny, mimo iż posiada tylko jedno okno.

– Normalnie należy do Matta, ale na twój przyjazd przeniósł się do Nate'a.

– Och – wydobywam z siebie i potakuję głową.

Czuję się głupio, zabierając pokój kuzynowi. Gdyby krewni odwiedzali nas w Chicago, nie odstąpiłabym im swojej sypialni na tak długi czas.

– Rozgość się, a jak będziesz gotowa, dołącz do nas na kolację. – Głaszcze moje plecy i cofa się do drzwi. – Vivien, zostaniesz z nami, prawda? Mamy tyle do nadrobienia. – Słyszę, jak jej głos cichnie w głębi korytarza.

Mój wzrok zatrzymuje się na najlepszej części tego pokoju. Parapet wyłożony jest dużymi poduchami i natychmiast wiem, że będzie to moje miejsce do czytania.

Na drewnianej komodzie stoi kilka pucharów, głośniki i pokaźna kolekcja płyt. Unoszę brew, gdy biorę jedną z nich do ręki. Więc Matt jest fanem The Clash. Podchodzę do półki nocnej, na której stoi figurka przedstawiająca mikrofon. Wygląda jak nagroda za jakiś konkurs muzyczny.

Matce nie zajmuje dłużej niż minutę, by pojawić się w progu i zlustrować pomieszczenie od góry do dołu.

– Przytulnie – mówi i bierze głęboki oddech, jakby chciała wyczuć jakiś zapach.

– Tak, biust Pameli Anderson z pewnością dodaje temu miejscu uroku. – Uśmiecham się ironicznie.

Wzrok matki pada na plakat przedstawiający ratowniczkę w czerwonym kostiumie kąpielowym, który wisi naprzeciwko łóżka.

Marszczę brwi i przyglądam się jej, w tym samym czasie wieszając kurtkę na wieszaku.

– Obiecaj mi tylko, że postarasz się być grzeczna. – Podchodzi bliżej i łapie mnie za ramiona, głaszcząc je delikatnie.

– Jeśli będę niegrzeczna, wtedy za karę wrócę do domu? – Uśmiecham się z nadzieją.

– Nie.

– Więc będę grzeczna. – Wzruszam ramionami, a matka przyciąga mnie do siebie i całuje w czubek głowy.

– Kocham cię.

– A ja ciebie. – W końcu poddaję się i odwzajemniam jej ciepły uścisk.

Po zjedzeniu posiłku Vivien oświadcza, że na nią pora. Wszyscy wychodzimy, by ją pożegnać. Ryan i Sharon zatrzymują się w objęciu na werandzie, a ja podchodzę razem z mamą do auta.

– Będę tęsknić – mówi, przytulając mnie po raz ostatni.

Cofam się o parę kroków, gdy odpala silnik, a kiedy wyjeżdża na ulicę i znika, dołączam do czekającej dwójki.

Wbrew pozorom kolacja upłynęła na naprawdę miłych i interesujących rozmowach. Okazuje się, że Ryan jest zabawny i zupełnie nie ciekawią go stare monety.

– Przykro mi, że twoi kuzyni nie mogli się stawić dziś na kolacji, ale wyjechali do swojej mamy. – Widzę, jak na twarzy kobiety maluje się autentyczny smutek. Naprawdę jej przykro. Bo naprawdę kocha dzieci Ryana jak swoje i chciałaby, żebyśmy byli tu wszyscy jak jedna... wielka... rodzina...

– Jeszcze zdążymy razem zjeść... – Mam ochotę zacząć krzyczeć. – W końcu będę tu całe dwa miesiące. – Zaciskam zęby.

To mój ostatni sztuczny uśmiech tego dnia, obiecuję.

Dochodziła dziesiąta, dlatego dałam znać, że powoli się kładę, co nie mogło bardziej mijać się z prawdą. Spać chodzę co najmniej o pierwszej w nocy, ale chciałam zamknąć się w pokoju bez konieczności wysłuchiwania ciągłych pytań ciotki.

„Na pewno nie jesteś głodna?"

„Czy twoja pościel ci się podoba?"

„Chciałabyś obejrzeć ze mną jakiś film?"

Jest bez wątpienia niezwykle uprzejma i troskliwa. Pewnie gdybym była tu z własnej woli, nie mogłabym nacieszyć się jej towarzystwem. Lecz niestety, jak na bezsilną wobec losu marionetkę przystało, nie jestem tu z własnego wyboru.

Kiedy wysyłam kolejnego SMS-a, czuję się coraz bardziej senna.

Ja: Mój przyszywany wujek to fan Eda Sullivana.

Skyler: Bookuję ci bilet na pociąg.

Ja: Zdążą mnie złapać na dworcu. Bardzo szybko chodzą. Mają kijki trekkingowe... Musisz po mnie przyjechać. Wysyłam ci swoją lokalizację.

Uśmiecham się do telefonu.

Nie czekając na odpowiedź, wtulam się w kołdrę i zamykam oczy.

Pogrążam się powoli we śnie i już prawie odpływam, kiedy słyszę szelest.

Natychmiast zrywam się na równe nogi i zapalam lampkę stojącą na szafce obok łóżka. Mimo zamglonych oczu widzę czyjąś sylwetkę. Przez okno do pokoju wdziera się chłopak. Strach paraliżuje moje ciało, ale zdrowy rozsądek nadal mnie nie zawodzi. Chwytam pierwszy lepszy przedmiot z szafki nocnej i rzucam nim w kierunku włamywacza.

Serce bije mi coraz szybciej, kiedy obiekt, który okazuje się wazonem, roztrzaskuje się o ścianę tuż nad jego głową.

– Co do... – Kuli się na dźwięk uderzenia i w końcu odwraca w moją stronę.

Chwytam telefon i drżącymi dłońmi próbuję wystukać numer na policję. Blondyn w porę orientuję się, co zamierzam zrobić, i powstrzymuje mnie.

– C-czekaj! – Rusza w moją stronę, przez co odruchowo przeskakuję przez łóżko i rzucam się w kierunku drzwi. – Myślałem, że to pokój Matta!

Słysząc znajome imię, uspokajam się odrobinę, ale nie na tyle, by nie zawołać ciotki.

Gdy tylko otwieram usta, on w ułamku sekundy znajduje się na tyle blisko, by jego dłoń spoczęła na nich, blokując chcący wypłynąć ze mnie krzyk.

Rytm serca, który chwilę temu doprowadziłam do porządku, znowu przyśpiesza, a ja wyrywam się spod jego dotyku, uderzam go kolanem w krocze i biegnę na drugą stronę pokoju, niezdarnie przeskakując ponownie łóżko.

– Dzwonię na policję! – krzyczę i dociskam plecy do ściany tak, by jak najbardziej zwiększyć odległość między nami. – Nie podchodź! – ostrzegam.

Gram na czas, czekając, aż ktoś odbierze. On nie wygląda jednak, jakby miał siłę podejść, biorąc pod uwagę fakt, że właśnie zwija się z bólu.

– H-halo. T-tak. Chciałabym zgłosić włamanie!

– Jestem przyjacielem Matta! – wyjaśnia łamiącym się od bólu głosem, podnosząc ręce w obronnym geście, jakbym właśnie mierzyła do niego bronią. – I Nate'a.

– Co? – Marszczę brwi, ciężko dysząc.

Gdy słyszę kobiecy głos w słuchawce, proszący mnie o podanie dokładnego adresu, natychmiast się rozłączam.

Mogę mieć kłopoty za niepotrzebnie niepokojenie policji.

– Kim ty jesteś? – pytam, a tajemniczy nieznajomy przygląda mi się ze zdziwieniem.

Nie wygląda na mordercę, ale to nie sprawia, że czuję się bezpiecznie. Jeśli Ted Bundy nas czegoś nauczył, to właśnie tego. Nie wiem, jak to powiedzieć, aby nie zabrzmieć na niepoczytalną, ale ten włamywacz jest naprawdę nieziemsko przystojny. Jego wersja odrobinę mnie przekonuje i mimo że zakładam, że jest prawdziwa, nadal trzymam w dłoni lampę.

Na wszelki wypadek, gdyby te piękne oczy szły w parze z zabójczymi instynktami.

Biorę głęboki oddech.

– Summer Lynn? – pyta cicho, lekko zachrypłym głosem.

Jestem bardzo zdezorientowana. Delikatnie szczypię się w ramię, żeby sprawdzić, czy nie śnię.

– Skąd... Jak... – Kręcę głową. – Kim ty jesteś? – powtarzam, wskazując w jego kierunku lampą. Staram się być cicho, nadal zdziwiona faktem, iż tłukący się wazon nie obudził żadnego z domowników. Niech tak zostanie. – Wszyscy mówią na mnie Sam – dodaję oschle, gdy nie odpowiada.

Czemu to ja się tłumaczę? Kim, do cholery, jest ten odurzająco przystojny chłopak?

– Gdy ostatni raz się widzieliśmy, Matt i Nate wspomnieli, że przyjeżdża z nimi mieszkać gorąca kuzynka.

Odkładam jedyne źródło światła z powrotem na szafkę. Krzyżuję ręce na piersi i krzywię się.

– To trochę obrzydliwe.

– To obrzydliwe, że jesteś gorąca? – Przenosi swoją dłoń na brodę i przesuwa po niej, patrząc się prosto na mnie, a mój brak powodzenia u płci przeciwnej sprawia, że ten gest jest dla mnie równoznaczny z tym, jakby wyznał właśnie coś niesamowicie sprośnego.

– To obrzydliwe, że moi kuzyni użyli takiego określenia – wyjaśniam.

– Cóż... w ich obronie muszę sprecyzować, że wspomnieli tylko o kuzynce. „Gorąca" było przymiotnikiem, który dodałem po zobaczeniu twojego zdjęcia. – Unosi kącik ust i odchyla głowę do tyłu w najbardziej nieprzyzwoity sposób, jaki istnieje, a ja cieszę się, że opieram się o ścianę, bo ten uśmiech sprawia, że miękną mi kolana.

Okropne uczucie i to kontrolowane przez mężczyznę?

Opuszczam głowę.

Moje policzki czerwienią się ze wstydu. Właśnie odstawiłam całą tę szopkę z rzucaniem przedmiotami i ucieczką przed psychopatą, który okazał się przyjacielem moich kuzynów.

– Zawsze tak wchodzę, gdy Ryan i Sharon już śpią – mówi po chwili niezręcznej ciszy, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

Dwa kolejne znajome imiona wypowiedziane przez te malinowe usta dodają mi otuchy. Albo jest naprawdę sprytnym włamywaczem, który zrobił dogłębny research przed porwaniem mnie i sprzedaniem osobom zajmującym się handlem ludźmi, albo jest (nie)zwykłym chłopakiem, który chciał się spotkać ze swoimi znajomymi.

Naciągam za dużą bluzkę na uda, upewniając się, że nieznajomy nie zobaczy mojej bielizny.

– Ciotka powiedziała, że mogę spać w tym pokoju. – Czuję potrzebę wytłumaczenia się i natychmiast podnoszę wzrok.

Nie dam po sobie poznać, że mnie onieśmielił.

– Więc, w którym pokoju śpią chłopcy? – pyta. – Po prostu wolę się upewnić, zanim znów będziesz musiała wykorzystywać na mnie swoje umiejętności samoobrony, które swoją drogą są do kitu. – Prycha i podchodzi do wieszaka, na którym znajduje się mój szlafrok z różowym futerkiem.

„Słodkie" – mówi bezdźwięcznie, muskając go palcami.

Zastygam w bezruchu. Jestem tak skrępowana, że nie potrafię otworzyć ust.

– Nie wydawały się do kitu, kiedy zwijałeś się z bólu – mamroczę, zdecydowanie zbyt piskliwie. Odchrząkuję i prostuję plecy.

Przyglądamy się sobie przez chwilę. Jest bardzo wysoki, a czarna koszulka opina jego mięśnie. Jeśli rzeczywiście okazałby się mordercą, nie mogłabym dokonać nawet jednej czwartej tego, co dziś zrobiłam. Bez problemu powstrzymałby mnie jednym ruchem. Ta myśl natychmiast wywołuje w mojej głowie niebezpieczny, ale kuszący scenariusz. Jego włosy w odcieniu ciemnego blond są zaczesane do tyłu w nieładzie, ale jestem więcej niż pewna, że spędził nad nimi dużo czasu. Nie mogę określić nic więcej, ponieważ jedynym źródłem światła nadal pozostaje mała lampka, którą zdążyłam zapalić. Wzrok blondyna zatrzymuje się na moich nogach, dlatego reaguję:

– Zamierzasz zahaczyć jeszcze o pokój Ryana i Sharon czy mógłbyś się wreszcie stąd zabierać? – Nadal stoimy przyparci do ścian po przeciwnych stronach sypialni.

Chłopak odchodzi od wieszaka z ubraniami. Przygląda się kolekcji płyt, a potem mnie.

Z zaciekawieniem, a przynajmniej tak interpretuję to spojrzenie.

– Mógłbym. – Uśmiecha się krzywo, a jego głos jest opanowany, pełen rezerwy, ale też zachęcający.

Nie podoba mi się to, jak na mnie działa. Chcę, żeby już sobie poszedł.

Unoszę brwi, tym samym go pośpieszając.

Wyciąga jedną płytę ze stojaka i wręcza mi ją.

– Zgaduję, że będę cię tu często widywał, Summer Lynn – mówi, nie zdejmując dłoni z płyty.

Nasze palce znajdują się niebezpiecznie blisko siebie. Gwałtownie zabieram rękę i robię krok w tył.

– Miejmy nadzieję, że bardziej ubraną – mruczę pod nosem.

– Miejmy nadzieję, że nie. – Uśmiecha się po raz ostatni.

Podchodzi do okna, łapie za jego futrynę i siada na nim okrakiem.

Coś się we mnie gotuje.

– Dobranoc, Summer Lynn.

– Wystarczy Sam – rzucam gburowato i krzyżuję ręce.

– Dla mnie nie. – To ostatnia rzecz, jaką mówi, zanim wystawia drugą nogę za parapet i znika w ciemności.

Upewniam się, że zdążył zejść po werandzie, i dokładnie zamykam okno. Przyciskam do niego plecy i zaciskam oczy. Wypuszczam z siebie powietrze. Jak długo wstrzymywałam oddech?

Próbuję uspokoić swoje ciało. Siadam na łóżku i spuszczam wzrok na płytę Cheap Trick znajdującą się w moich dłoniach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro