Rozdział 3.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Summer

Otwieram oczy i rozglądam się po pokoju, którego nie rozpoznaję.

Wzdycham i opadam głową na poduszkę, kiedy orientuję się, gdzie jestem.

Sięgam po książkę z szafki nocnej, czytam kilka rozdziałów, ale nie mogę dłużej ignorować głodu dającego się coraz bardziej we znaki. Zakładam szlafrok, wiążę włosy w koka i niechętnie schodzę na dół, gdzie unosi się zapach świeżej kawy. Małżeństwo siedzi przy stole w kuchni, przeglądając poranną gazetę. Witam się z nimi i przygotowuję sobie śniadanie.

– Chłopcy wracają o trzeciej, więc teraz mogłybyśmy pójść razem na pchli targ albo... – Ciotka wymienia mi liczne możliwości spędzenia wspólnie czasu, podczas gdy ja konsumuję owsiankę w oszałamiająco szybkim tempie.

– Na początek chciałabym po prostu rozejrzeć się po okolicy, ale dziękuję – mówię, odsuwając od siebie pustą miskę.

Kuchnia w niczym nie przypomina tej w Chicago. Nie ma tu szklanej wysepki i wysokich krzeseł otaczających ją z każdej strony. Nie ma tu szafek wypełnionych po brzegi zieloną herbatą sprowadzaną z Tajlandii przez przyjaciela mamy, nie ma ziół magicznie spalających kalorie od dietetyka gwiazd Hollywood. Jest tu tylko herbata i czarna kawa, którą możesz wypić, siedząc na drewnianej ławie, przy drewnianym stole, patrząc na drewniane panele i słuchając odgłosów tykania przeklętego drewnianego zegara odziedziczonego po prababci Ryana.

Innymi słowy: po prostu funkcjonujesz tu, by zabić czas w oczekiwaniu na upragniony koniec.

Z trudem upijam kolejny łyk czarnej herbaty, który sprawia, że jeszcze bardziej tęsknię za domem.

– Nie wolałabyś poczekać na Matta i Nate'a? Jesteście w podobnym wieku. Bez wątpienia pokazaliby ci nasze miasto od ciekawszej strony – sugeruje ciotka, zawiązując fartuszek z tyłu.

Ciekawsza strona Orzechowego Drewna musi rzeczywiście zapierać dech w piersiach.

Zaczynam myśleć, że tak właśnie wygląda życie wszystkich mieszkańców Missouri. Większość dni spędzają w kuchni, gotując dla swojej rodziny, a kiedy tego nie robią – pracują w ogrodzie albo oglądają Familiadę.

Kręcę przecząco głową.

Sharon posypuje drewniany blat mąką i zaczyna zagniatać na nim ciasto.

– Po prostu się przejdę – zapewniam i informuję, że idę się przygotować. Ciotka natomiast mówi, że gdy wrócę, będzie czekać na mnie jagodowe ciasto z kruszonką.

Wbrew pozorom to chyba jedyny plus z tej całej farsy. Vivien Pratt nienawidzi gotować. Prawdopodobnie dlatego, że tego nie potrafi, a jeśli odziedziczyłam po mojej mamie cokolwiek, to zdecydowanie to, że obie nie lubimy robić rzeczy, w których nie jesteśmy najlepsze. Posiada jednak umiejętność sprawiania wrażenia. Robi to lepiej niż ktokolwiek inny. Potrafi przekonać człowieka do zobaczenia rzeczy, których przed nim nie ma. Do trzynastego roku życia byłam przekonana, że nasze spędzanie Święta Dziękczynienia na obieganiu przeróżnych restauracji to zabawna, oryginalna tradycja i protest przeciwko kulturze, a nie ucieczka przed gotowaniem.

Po upływie godziny znów pojawiam się w progu drzwi, tym razem gotowa do wyjścia. Mam na sobie lnianą, białą sukienkę sięgającą za kolano i brązowe kowbojki. Żegnam ciotkę, poprawiając materiałową torbę na ramieniu.

– Och, Sammy – woła, gdy już prawie udaje mi się uciec. – Skorzystaj z wyjścia garażowego. Ryan jeszcze nie zdążył naprawić bramy – tłumaczy.

– Sam... – mruczę pod nosem, kierując się korytarzem do przejścia prowadzącego do garażu.

Naciskam guzik i czekam, aż ledwo działające zawiasy uniosą plastikowe żaluzje w górę.

– Co do... – wzdrygam się, kiedy widzę chłopaka kucającego przy perkusji.

– Nie rzucaj we mnie niczym! – Podnosi dłonie w geście kapitulacji.

Przewracam oczami na sam jego widok.

Czemu ciągle włamuje się do tego domu?

– Co tu robisz? – warczę, krzyżując ręce na piersiach.

– Wow... – wzdycha i zaczyna owijać kabel wokół swojej dłoni. – Gdybym cię tak dobrze nie znał, Summer Lynn, to pomyślałbym, że nie cieszysz się na mój widok. – Kiedy zauważa, że nie jestem rozbawiona i dalej czekam na wyjaśnienia, dodaje: – Sharon jest na tyle wspaniałomyślna, aby pozwalać nam robić próby w swoim garażu.

– Próby czego?

– Baletu – prycha.

Dociera do mnie jak idiotyczne było to pytanie, kiedy patrzę na chłopaka, który jest w trakcie rozkładania instrumentów.

Wykorzystuję okazję, by tym razem przyjrzeć mu się dokładniej. Ma szczupłą, bladą twarz i mocno zarysowaną szczękę, ciemnoniebieskie oczy i pełne usta, które teraz wykrzywiają się w najbardziej cwaniackim uśmiechu, jaki widziałam.

Czemu jest taki blady? W Missouri wszyscy są dość opaleni i wyglądają jak z reklamy SPF-u. To zabawne, naprawdę.

Trzyma pałeczki do perkusji, więc ponownie zakładam, że mówi prawdę.

– Duncanowie o tym wiedzą – mówi, jakby czytał mi w myślach.

– Okej – rzucam obojętnie, licząc, że pojmie mój zupełny brak zainteresowania.

Wymijam go i prawie wychodzę z garażu, kiedy pyta:

– Dokąd idziesz?

– Przejść się? – Marszczę brwi, zniesmaczona wścibskością tutejszych mieszkańców.

Stoimy przez chwilę w ciszy, jakby każde z nas czekało na ruch z drugiej strony.

– Do zobaczenia, Summer Lynn – przerywa niezręczny moment i zasiada za perkusją.

Podrzuca pałeczki w dłoni i wbija we mnie zaintrygowane spojrzenie.

Natychmiast się peszę, ale oczywiście tego nie pokazuję.

Postanawiam nie zwracać mu uwagi za nazwanie mnie pełnym imieniem. Dlatego, że nie chcę tracić na niego mojej energii, nie dlatego, że z jego ust „Summer Lynn" brzmi wyjątkowo pięknie.

Zaczyna wystukiwać rytm znanej melodii z płyty Cheap Tricks, którą mi wczoraj wręczył. Ostatni raz przewracam oczami i wchodzę na chodnik prowadzący dokądś, dokąd zapewne zmierzam.

Idę wzdłuż uliczki, mijając stragany i sklepiki, które nie zmieniły się ani trochę przez ostatnie dziesięć lat. Hazelwood jest bardzo zadbane i ciche. Diametralnie różni się od Chicago, omal nie mogę uwierzyć, że znajdują się na tej samej kuli ziemskiej.

Może i Chicago nie jest Nowym Jorkiem, ale to zdecydowanie miasto, które nigdy nie śpi. Za to wydaje się, jakby Hazelwood spało przez cały czas. Coraz bardziej zaczynam nienawidzić tego miejsca i tego, że czas upływa tu tak wolno. Mam wrażenie, że dźwięk tykania zegara prababci Ryana utkwił w mojej głowie na wieki.

Docieram w końcu na plażę – jedyny punkt, który choć trochę tętni życiem.

Grupa młodych ludzi gra w piłkę plażową, para obściskuje się na leżaku, a starsza pani rzuca frisbee swojemu psu, który radośnie łapie je w zęby i przybiega z powrotem do niej.

Znajduje jedyne miejsce, na które choć odrobinę pada cień, i siadam na piasku. Wiercę się przez chwilę, aż w końcu wygodnie układam. Wyciągam jedną z wielu książek, które ze sobą wzięłam, i całkowicie zatracam się w perypetiach rodziny Dashwoodów.

Tylko dzięki nim przetrwam te wakacje.

***

Kilka godzin później jestem na sto pięćdziesiątej pierwszej stronie i zupełnie nie zwracam uwagi na fakt, że słońce prawie zachodzi.

– „Pieniądze mogą dać szczęście tylko tam, gdzie nie może ono przyjść z innego źródła".

Podnoszę głowę na dźwięk znajomego głosu.

To naprawdę jakiś żart. Zakrywam dłonią oczy przed rażącym słońcem, by na niego spojrzeć.

– Czy tutejszym dziewczynom imponuje się poprzez cytowanie Jane Austen? – Unoszę brwi, a w zamian dostaję poznany już wcześniej bezczelny uśmiech.

– Na szczęście nie jesteś tutejszą dziewczyną, a ja nie próbuję ci zaimponować. – Chowa ręce do kieszeni spodni i przestępuje z nogi na nogę.

– Na szczęście – kwituję krótko i powracam do lektury, mając nadzieję, że gdy go zignoruję, to odejdzie.

– Chociaż naprawdę lubię tę książkę.

Nie odszedł.

– Ja też. Mogłabym ją teraz przeczytać w spokoju? – Wyciągam z torby kapelusz i zakładam go na głowę.

Nie znam jego imienia – przyłapuję się na myśleniu o tym.

– Zawsze jesteś taka urocza? – pyta bez jakichkolwiek zahamowań.

– Tylko dla ludzi, którzy dwukrotnie włamują się do mojego domu – odpowiadam mu sztucznym uśmiechem.

– To dom twoich kuzynów. – Kąciki jego ust unoszą się, a obok nich ukazują się dołeczki.

– Ja... nieważne. – Urywam, kiedy orientuję się, że dalsza rozmowa jest bezsensowna.

Zamykam książkę i wstaję, otrzepując przy tym nogi z piasku. Miałam do czynienia z takimi ludźmi już wcześniej i jeśli naprawdę chce się wygrać w ich grę, to najlepszym sposobem jest brak reakcji. Omijam blondyna i zarzucam torbę na ramię.

Idę przed siebie, kiedy słyszę tupot jego nóg.

Mimowolnie uśmiecham się na ten dźwięk, bo wiem, że tego nie zobaczy.

– Jestem Colton – dogania mnie. – W razie gdybyś się zastanawiała.

– Nie zastanawiałam – kłamię.

– Na długo opuściłaś Chicago? – Idzie szybko, tak by dotrzymać mi kroku, mimo że cały czas przyśpieszam.

Ktoś tu o mnie wypytywał.

– Całe wakacje – odpowiadam, mrużąc oczy przed promieniami słońca.

Wypowiadanie tego zdania jest równie bolesne, co spędzanie czasu w Hazelwood.

– Świetnie się składa. To daje nam bardzo dużo czasu, by się poznać. – Arogancki uśmiech nie schodzi z jego twarzy.

– Skąd pomysł, że chcę cię poznać? – Zatrzymuję się, by lepiej mu się przyjrzeć.

Moje pytanie zupełnie zbija go z tropu, jakby nie był przyzwyczajony do tego, że dziewczyna nie pada do jego stóp.

– Jeśli moje dotychczasowe sygnały nie były dość klarowne, to pozwól, że wyrażę się jaśniej – oznajmiam i ruszam przed siebie, upewniając się, że szturchnę go przy tym w bark.

– Daj spokój – dogania mnie. – Gram w zespole, cytuję Jane Austen... – Ukazuje mi szereg białych zębów.

– Wiedziałam, że chciałeś mi zaimponować – droczę się, ale uśmiech, który wkradł mi się na twarz, szybko znika.

Muszę zachować swoją obojętną postawę.

– Może trochę. – Chowa ręce do kieszeni.

O co chodzi z tymi długimi spodniami? Jest lato. Każda część mojego ciała w tej chwili błaga o lodowatą kąpiel, a on ma na sobie czarne, grube jeansy.

– Udało mi się?

– Nie – mówię, by już zupełnie zgasić jego buchającą pewność siebie. – Rozumiem, że zazwyczaj dziewczyny, którym zaimponujesz, od ciebie odchodzą?

– Zdradziłbym ci, co zwykle robią dziewczyny, którym zaimponuję, ale dżentelmenowi nie przystoi.

Wzdrygam się.

– Racja. Nie chcę słuchać o twojej rzeżączce. – Uśmiecham się sarkastycznie i znów przyśpieszam.

– Twardy z ciebie orzech do zgryzienia, Summer Lynn.

Orzechowe Drewno.

– Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie... – zaczynam, ale przerywa mi.

– Na szczęście dla ciebie uwielbiam wyzwania. – Jego słowa brzmią trochę jak ostrzeżenie.

To właśnie ja. Prawdziwa szczęściara. Zatrzymuję się ponownie i przewracam oczami. Przebywanie w jego towarzystwie nabawi mnie problemów ze wzrokiem.

– Wyjaśnijmy coś sobie. – Patrzę mu prosto w oczy. – To nie jest żadne zaproszenie do gry ani rzucone wyzwanie. Nie jestem zainteresowana twoją wersją wakacyjnej „rozrywki" – tłumaczę, robiąc cudzysłów w powietrzu przy ostatnim słowie, ale czuję, że nic do niego nie dociera. Chłopak kiwa głową, ale ten cwany uśmiech, którym mnie obdarza, wcale nie wskazuje na to, że się ze mną zgadza.

– Nie potrzebuję specjalnego zaproszenia, aby ktoś wzbudził moje zainteresowanie.

– To co muszę zrobić, abyś stracił swoje zainteresowanie?

– Przespać się ze mną – zaczyna się śmiać, ale wiem, że mówi szczerze.

Co jest jeszcze bardziej rozczarowujące.

Nic nie pojawia się równie szybko, co znika jak potencjał. To nasza rzeczywistość. Może nie jestem beznadziejną romantyczką (jestem), ale nienawidzę tego, jak wyglądają relacje damsko-męskie w naszych czasach. Dlatego zatracam się w nowelach z poprzednich wieków. Ta namiętność, to pożądanie, ta świadomość, że młodemu dżentelmenowi nie wolno dotknąć dłoni damy choćby przez bawełnianą rękawiczkę, mimo że sam jej zapach przyprawia go o białą gorączkę. Skandal, jaki wywoła zetknięcie się dwóch rąk bez obecności przyzwoitki. Dreszcz, który przeszyje kręgosłup, kiedy dwoje zakochanych wymieni między sobą wnikliwe spojrzenia z dwóch końców sali balowej. Jego spojrzenie, które krzyczy: „Pragnę cię, ale nie mogę cię mieć". Jej spojrzenie, które krzyczy: „Jeśli nie mogę być twoja, nie będę niczyja". A kiedy w końcu po długim oczekiwaniu nadchodzi chwila, w której mogą dać upust swojej namiętności, nie tracą zainteresowania. Nie idą do kolejnej niewiasty, nie ściągają aplikacji randkowej, nie blokują numeru, nie wymykają się przez okno, gdy ona śpi, nie udają, że nie widzieli SMS-a, nie zaczynają podrywać jej najlepszej przyjaciółki. Kochają głęboko, czule, namiętnie, a przede wszystkim na zawsze. Przepełnieni pasją i pożądaniem.

Myślę, że czasami wyczekiwanie i moment prowadzący do namiętności są lepsze niż akt sam w sobie. Tego brakuje w dzisiejszych relacjach. Ta niepewność i adrenalina, to pożądanie w jej spojrzeniu, ten żar w jego dotyku.

Pragnienie i świadomość, że chcą tylko siebie. Że nie są dla siebie opcją. Że nie są kołem zapasowym. Że jeśli nie ty, to nikt inny. Jeśli nie my, to nic. A jeśli nie teraz, to w kolejnym życiu.

Teraz wszystko jest szybkie, oczywiste, proste, bez znaczenia. Jeśli nie ty, to inna. Jeśli nie on, to pięciu jego kolegów. Jeśli nie teraz, to nigdy.

Internet zredukował interakcje międzyludzkie do minimum, do porozumiewania się za pomocą emotikonek. Zawsze jest łatwy dostęp do kogoś innego. Ludzie nie naprawiają relacji. Wyrzucają je do kosza i biorą się za nowe.

Bycie beznadziejnym romantykiem w dwudziestym pierwszym wieku jest boleśniejsze niż bycie rozpustnikiem w dziewiętnastym.

– Na razie, Colton – rzucam rozczarowana, sama nie wiem czym.

To nie tak, że oczekiwałam czegoś innego, a jednak jakaś część mnie chciała wierzyć, że za tymi pięknymi niebieskoszarymi oczami kryje się też piękne wnętrze i że oprócz cwaniackiego uśmiechu ma w swoim repertuarze przenikające spojrzenie, które rozpali moją skórę mocą tysiąca słońc.

Skręcam w prawo, kierując się już prosto do domu.

W zasadzie to trochę mi go szkoda.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro