take it easy, dearest friend

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Charles siedział spokojnie na wózku, gdy delikatny, morski wiatr drażnił przyjemnie skórę jego twarzy.

Był to koniec marca, gdy w Genoshy panowała pogoda raczej łagodna.

Wtulił się nieco bardziej w miękki materiał swetra, rozglądając się po raz kolejny. Obserwował wszystko wokoło - budzącą się na wiosnę przyrodę, zbierających plony mieszkańców, widoczny w oddali ocean, lecz nade wszystko pochłaniający niebo rozmaitymi kolorami zachód słońca. Nie starał się nawet rozmyślać. Napawał się chwilą, oczyszczając powoli umysł, z całego bałaganu zbędnych myśli.

— Tu jesteś.

Usłyszawszy za sobą znajomy głos, uśmiechnął się delikatnie, po czym odwrócił głowę, przyglądając się dłuższą chwilę mężczyźnie wchodzącemu na niedawno wybudowaną werandę. Jego widok sprawiał iskrzenie w błękitnych oczach, dołeczki w policzkach i ogólnie, coś było takiego, że Charles wyglądał, choć nade wszystko czuł się przy Eriku znacznie młodziej.

— Przyniosłem ci koc i lemoniadę na ciepło, z lokalnych cytryn. Musisz spróbować, jest pyszna.

Gdyby Erik nie znał Charlesa tak dobrze, mógłby pomyśleć, że ten zwyczajnie go nie słuchał. Patrzył na niego, poniekąd jeszcze niedowierzając w obraz, który teraz mógł tak łatwo podziwiać, każdego dnia.

Niegdyś siejący postrach, zniszczenie i śmierć Magneto, teraz wyprostowany, dojrzały mężczyzna, którego dłonie dzierżawią koc i dzbanek pełen słodkiej cieczy, zamiast broni; którego oczy ukazują radość i miłość, nie złość czy nieodparte pragnienie zemsty. Wargi formują lekki uśmiech, gdy z troską wymalowaną na pogodnej twarzy patrzy na swój największy skarb.

Na osobę, której zawdzięcza to, jak dobrym człowiekiem udało mu się zostać, gdy tylko zrzucił z siebie cały bagaż grzechów przeszłości i wreszcie zaczął żyć chwilą, a życie w ten sposób szybko okazało się jedynym prawdziwym.

Niespiesznym, spokojnym krokiem podszedł bliżej młodszego mężczyzny, układając dzbanek wraz z dwiema szklankami na drewnianym stoliku. Podał Charlesowi puchaty koc, samemu zasiadając naprzeciw niemu, na drewnianym krześle z pikowaną poduszką. Chwycił rączkę dzbanka, rozlewając lemoniadę do szklanek.

Charles podziękował, przejmując swoją.

Chwilę siedzieli w ciszy.

— Ta weranda była zdecydowanie dobrym pomysłem — przyznał wreszcie nieco zamyślonym głosem Erik, kierując swój wzrok w dal, na pola z ziołami, piękne kwiaty i wysokie, zielone drzewa; choć przede wszystkim na rozległe niebo, którego chmury mieszały się w odcieniach fioletu, różu i pomarańczy.

Wtedy westchnął cicho, skupiając na sobie wzrok Charlesa. — Uwielbiam to życie tutaj, z tobą. Nie zasługuję na nie absolutnie niczym. A jednak nie potrafiłbym go oddać. Jestem podłym mężczyzną — to mówiąc, spojrzał na swojego przyjaciela, zachwycając się widniejącym na jego twarzy, szczerym uśmiechem, poświęconym tylko i wyłącznie Erikowi.

— Nie nazwałbym tak tego — z głosu Charlesa dało się usłyszeć szczęście i spokój — jednak w jednym muszę przyznać ci rację. Faktycznie jest tu cudownie. A lemoniada doprawdy pyszna.

Dłuższą chwilę panowało milczenie.

Nie było ono jednak uciążliwe czy ciężkie. Słowa nie były im potrzebne, by wzajemnie się rozumieli. Telepatyczne rozmowy też były zbędne. Spokój, jaki ich otaczał był wystarczający, po tylu latach rzucania słowami pełnymi boleści i cierpienia. Słowami, które potrafiły ranić bardziej, aniżeli najostrzejszy sztylet.

Wtem w głowie Erika rozległ się cichy, lecz zdecydowany głos — Ja też cię kocham, Eriku.

Ten spojrzał na Charlesa natychmiast, lekko niezrozumiałym spojrzeniem, jednak telepata patrzył gdzieś daleko, bez celu, wyraźnie nie oczekując odpowiedzi.

A jednak Erik pragnął dowiedzieć się więcej. — Dlaczego tak nagle...?

Charles potrzebował chwili, by zebrać w głowie pasującą odpowiedzieć. Wyraźnie się wahał. Przygryzł delikatnie dolną wargę, kierując wzrok na Erika. Przez moment spoglądał spokojnie na jego twarz, chłonąc z niej każdy drobny wyraz, aż w końcu uśmiechnął się delikatnie.

— Nigdy ci tego nie powiedziałem — zaczął wreszcie — Co potwierdza jedynie moją teorię, jak błahe są słowa. Nawet te. A jednak ludzie bardzo je sobie cenią, czyż nie jest tak? Dlatego chcę, byś je ode mnie usłyszał. Kocham cię. Bardzo cię kocham.

— Wiem o tym, Charles, nie musiałeś-

— Wiem, że wiesz — wtrącił ponownie Xavier — Wiem, że nie musiałem. Ale bardzo pragnąłem to powiedzieć. To śmieszne. Zwykłe dwa słowa, a ludzie tak sobie je upodobali. Zrobili z nich coś strasznego i pięknego zarazem. Nauczyli się za pomocą nich ranić, mamić innych, ukrywać się za nimi, choć tak naprawdę nie wiedzą, że to nie one są najważniejsze. To całkiem przykre.

— Czy zawsze będziesz sądzić obce ci osoby? — Erik zmarszczył delikatnie brwi, choć wyraz jego twarzy nie ukazywał gniewu. Przeciwnie; zaciekawienie i fascynację. Charles go fascynował, każdego dnia na różne, kompletnie nieznane mu sposoby.

— Każdy z nas sądzi innych, Eriku. Widziałem zbyt wiele obcych mi umysłów, by wierzyć w co innego.

Erik westchnął cicho, wyglądając przy tym na nieco złachmanionego.

— Prowadzimy zbyt wiele dyskusji na zbyt skomplikowane tematy. Przypominam, że wszystko potoczyło się od zwykłych słów "kocham cię" w moją stronę. Pozwól mi się zatem odwdzięczyć, jak w normalnym związku; Ja ciebie również kocham, Charles. Naprawdę bardzo kocham.

Usłyszawszy to, telepata przymknął delikatnie powieki. Odetchnął głęboko, otwierając je ponownie, po krótkiej chwili namysłu. Wtedy zatopił wargi w ciepłym, lekko słodkawym napoju, chcąc dać sobie trochę czasu.

Nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo pragnął te słowa usłyszeć.

Widział je wielokrotnie w umyśle przyjaciela, tak naprawdę znaczyły one to, o czym obaj od zawsze wiedzieli, a jednak tak rzadko przychodziło im dzielić się nimi ze światem zewnętrznym. Gdy nastał moment, w którym opuściły barierę stworzoną z myśli i wreszcie padły między nimi całą okazałością, Charles zrozumiał, jak potrzebne było to ich relacji.

Patrzył na zachód słońca, wiedząc dobrze, że Erik przygląda mu się z fascynacją, jak gdyby był dla niego czymś kompletnie nowym, niezbadanym.

— Kiedyś bardzo wiele rozmyślałem o tym dniu — wyznał cicho, po raz pierwszy nie czując wyrzutów sumienia bądź żalu na myśl o sobie z przeszłości; o wspomnieniach.
Charles spojrzał na niego, zaciekawiony dalszymi słowami. Złączył ich spojrzenia, a Erik kontynuował, nadając słowom szczególnego znaczenia. — Był taki odległy... wręcz nieosiągalny. Bardzo go pragnąłem. Był jak najdalsze marzenie, jak coś niemożliwego.

— Czy dopiero nie wspomniałeś czegoś o zbyt ciężkich tematach? — Charles zaśmiał się krótko; nie szyderczo. Erik go bawił. — Cóż, zawczasu odpowiedziałbym, że takie rzeczy jak te „niemożliwe" nie istnieją, acz dawno już zaprzeczyłem sam sobie tej teorii.

— A ty? — te słowa Erik wypowiedział niemalże z entuzjazmem. Szczerze chciał poznać odpowiedź. — Myślałeś o nas, razem?

— Od dawna nie. Kiedyś, w okresie... po Kubie. Później, gdy odszedłeś po raz drugi, myślę, że nie odważyłbym się już więcej zastanawiać "co by było gdyby". To bolało zbyt mocno. Jakbym sam siebie ranił. To dziwne.

Erik nie odpowiadał dłuższą chwilę.

Nie przyznałby się do tego, by nie psuć atmosfery, jednak zabolały go takie słowa.

Myśli, które jego trzymały przy zdrowych zmysłach, były niczym lek na jego rany, dla Charlesa dopiero je tworzyły. Wiedział, że tylko i wyłącznie siebie mógł za to winić.

Oczywiście czuł, że od tamtych, wręcz zamierzchłych czasów stał się zupełnie nowym mężczyzną, jednak nie mógł wymazać przecież wszelkich błędów przeszłości, tego ile bezbronnych zamordował lub jak wiele razy krzywdził osobę, którą kocha tak bardzo i bezgranicznie, a która pomogła jemu i jego miłość odwzajemniła.

Musiała upłynąć chwila, by Erik zdobył się w sobie na ponowne odezwanie się. Wtedy też zauważył dłoń, leżącą swobodnie na drewnianym stoliku.

Była taka samotna.

Momentalnie przykrył ją swoją, gładząc kciukiem jej wierzch.

— Tak cholernie mi przykro i głupio zarazem. Musiałeś to wszystko znosić z moich win. Tyle razy cię zawiodłem. Tyle razy skrzywdziłem.

— Nie mam i nigdy nie miałem ci tego za złe — Charles wtrącił się, patrząc na ich dłonie nieco smutnym spojrzeniem. — Jedyne, co miałem ci kiedykolwiek za złe, to że przy mnie wtedy nie byłeś. Mógłbym cierpieć drugie tyle, płakać każdej nocy, przypominając sobie o wszystkich nieszczęściach tego świata, bylebyś był przy mnie. Wtedy nic innego by się nie liczyło... Po każdym koszmarze, musiałem sobie wmawiać, że jest mi źle z jego powodu. Musiałem sam oszukiwać swój umysł, ponieważ zbyt dobrze wiedziałem, że to tęsknota mnie zabija, nie strach.

Chcąc dać im obu trochę czasu na zebranie myśli, Erik chwycił dłoń przyjaciela, unosząc ją blisko swojej twarz. Przyłożył delikatnie wargi do gładkiej skóry, składając na niej czuły pocałunek. Trzymał je nieco dłużej, szepcząc przy tym ciche przepraszam.

Gdy opuścił dłoń i skierował wzrok ponownie na Charlesa, ujrzał w jego oczach szok, gdy ten zobaczył pojedyncze łzy, spływające samotnie po policzkach Erika. Charles nie wiedział czy bardziej zaskoczył go sam fakt, że przyjaciel płacze, czy to, że robi to tak bezwstydnie.

Był pewien, że jeszcze kilka lat wstecz odwróciłby głowę, ukrywając przed nim wszystkie emocje. A jednak, Erik patrzył hardo w jego oczy, ani na moment nie rozłączając ich spojrzeń.

Ukazał się przed nim cały, w takiej postaci, jakiej nigdy przedtem nie potrafił odkryć, nawet przed samym sobą. To było piękne.

— Byłem głupcem — wyszeptał wreszcie.

— Cóż, miłości się nie wybiera, najdroższy.

Na to stwierdzenie Erik omal nie parsknął śmiechem. Śmiał się krótko, gdy łzy dalej spływały, coraz bardziej i częściej. Erik nie potrafił tego wytłumaczyć, jednak czuł, jakby właśnie wypływały z niego wszystkie łzy, które powstrzymywał tyle smutnych lat.

— Eriku — Charles zdołał z siebie wydusić tylko to jedno słowo.

Odjechał wózkiem od stołu, podjeżdżając bliżej przyjaciela. Zamierzał go przytulić, gdy ten w jednej chwili padł przed nim na kolana, z takim impetem, że Charles przez moment bał się, czy deski pod nimi nie pękły.

Erik nachylił się nad przyjacielem całkowicie, chowając głowę w jego podbrzusze. Objął go ramionami, wtulając się w niego tak mocno, jak gdyby był on jego ostatnim ratunkiem, wybawieniem.

Choć pierwszy raz przytrafiła mu się taka sytuacja, Charles dobrze wiedział, co powinien uczynić. Pozwolił przyjacielowi w siebie płakać, gładząc go delikatnie po włosach. Pierwszy raz widział Erika tak roztrzęsionego. Tak łatwo okazał mu swoje uczucia, i właśnie to było dla Charlesa wyjątkowe. To był znak, że on w pełni się przed nim otworzył; ukazał tę najczulszą stronę, której nie znał nikt przed nim.

— Byłem takim potworem, Charles... — wyszeptał wreszcie.

— A kim jesteś teraz, Eriku?

— Charles...

— Odpowiedz.

Erik uniósł powoli głowę, patrząc na Charlesa z dołu błyszczącymi, lekko zaczerwionymi od łez oczami. — To jest zbyt ciężkie, Charles. Nie potrafię myśleć o sobie inaczej. Codziennie mówię sobie, że zrobiłem, co mogłem, by to wszystko naprawić, by odkupić grzechy, by zasłużyć na twoją miłość. Ja wiem, że dałem tym ludziom, tutaj, dom; przyprowadziłem cię do siebie... Ale czasem... Tak jak dziś... Widzę nadal siebie, wtedy... Tamtego siebie... Na Kubie... Ciebie, gdy cierpisz, a ja tylko patrzę. Wtedy to wszystko wraca.

— Obaj byliśmy młodzi i naiwni, najdroższy przyjacielu. Ale ja teraz jestem przy tobie. Będziesz każdego dnia widział, jak się uśmiecham. Będę ci mówił, że cię kocham, miłością bezgraniczną. Zapomnisz o mnie cierpiącym. Tamtego mnie już nie ma. Tamtych nas, Eriku. Dlatego błagam cię... Połowę życia spędziłem na strasznych wizjach przyszłości, drugą na zamartwianiu się błędami przeszłości. Proszę, pozwól mi wreszcie cieszyć się tym, co mam. Chłonąć każdą piękną chwilę... Żyć tym wszystkim, co mnie otacza; tym, co sam mi dałeś. Nie ważne ile to będzie trwało. Tylko proszę, pozwól mi być przy tobie.

Erik wiedział dobrze, że wszystkie słowa przyjaciela są prawdą. Dlatego bez dłuższego namysłu podniósł się z kolan, by być bliżej twarzy Charlesa swoją. Złączył ich wargi na długo, całując go jak gdyby od tego zależało jego całe życie. Właśnie tak pragnął go całować już zawsze. Przelewając na jego wargi wszelkie uczucia i emocje, te piękne i przykre. Już zawsze.

— Nie wiem, co by ze mną było, gdybym ciebie nie miał — wyszeptał jeszcze w jego wargi, szybko łącząc je ponownie, tym razem w nieco krótszym pocałunku. Czuł jak kciuki przyjaciela gładzą przyjemnie jego policzki, ocierając je od wszystkich łez. — Jesteś moim jedynym szczęściem, Charles. Jedynym prawdziwym szczęściem — to mówiąc, uniósł go lekko ponad ziemię, przenosząc z wózka. Usiadł z nim na swoim poprzednim miejscu, pozwalając Charlesowi wtulić się w siebie i cieszyć się bliskością osoby, którą kocha, i pięknym, rozległym zachodem słońca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro