One. Żywe trupy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rok 1998, 28 września. Godzina 20:10.
Ellie siedziała na kanapie w wynajętym mieszkaniu w Raccoon City. Czytała artykuł na temat Umbrella Corporation, gdy usłyszała jak dzwoni telefon. Odłożyła gazetę, wstała i podeszła do telefonu, po czym podniosła słuchawkę.
— Halo? — zapytała.
— Ellie? Tu Joel — odpowiedział głos po drugiej stronie.
— O, hej, em... coś się stało? — zadała kolejne pytanie.
— Powinnaś wracać. W telewizji ciągle trąbią o tym, co się dzieje w Raccoon City, zaczęliśmy się niepokoić...
— Na razie sobie radzę. Żaden zarażony nie wpadł mi do domu, więc póki co wszystko jest cacy. Poza tym, mam broń, co nie?
— Ellie.
— Ale może faktycznie powinnam się zmywać. Dobra, postaram się wrócić do Jackson najszybciej jak będę mogła.
— Cieszę się niezmiernie. Powodzenia. A, masz pozdrowienia od Diny i Jesse'go.
— Pozdrów ich ode mnie.
— Tak zrobię. Trzymaj się młoda — powiedział Joel na pożegnanie.
— Ty też staruszku — odparła Ellie.
Połączenie się zakończyło, a Williams odłożyła słuchawkę. "No dobrze... spakuj się, a potem stąd spadaj i nie daj się zabić. Proste..." jej przemyślenia przerwał huk. Słyszała go na tyle wyraźnie, że zdążyła skojarzyć, skąd dobiegał. Z piętra wyżej. Nie tracąc za dużo czasu, dziewczyna wygrzebała z walizki kaburę, którą umiejscowiła na prawym udzie, pistolet, który schowała do kabury, do tego niewielką torbę na biodra, do której schowała amunicję i na sam deser - składany nóż, który teraz znajdował się w tylnej kieszeni jej spodni. Podnosząc się, Ellie zaczęła żałować, że swój ukochany plecak oraz resztę wyposażenia zostawiła w Jackson - ale było za późno na rozterki. Dziewczyna podeszła do okna, otworzyła je, a następnie wyszła na schody pożarowe, porzucając mieszkanie, a z nim rzeczy, które zabrała na wyjazd - nie przejmowała się jednak stratą kilku ciuchów czy szczoteczki do zębów. Wszystko będzie mogła odkupić. Kiedy schodziła po schodach, zauważyła znajomą sylwetkę wchodzącą przez okno do jednego z mieszkań. Bez wahania ruszyła za nią. Po wejściu do tego samego mieszkania, zapytała:
— Jill?
Jill Valentine mieszkała piętro wyżej od Ellie. Była członkini oddziału S.T.A.R.S. poznała się z Williams niedługo po przyjeździe tej drugiej do Raccoon. Dziewczyny całkiem się polubiły.
— Ellie? Ciebie też ściga ten popapraniec? — spytała Valentine.
— Jaki popapraniec, o czym ty mówisz? — odpowiedziała pytaniem na pytanie Ellie.
— Później ci wytłumaczę... a teraz chodź — odparła tajemniczo Jill.
Ellie podążała za swoją znajomą, aż w pewnym momencie dziewczyny zaczął gonić wysoki stwór, który wyglądał jakby ubrania miał z worka na śmieci. Wyrwał kawałek ściany, po czym ruszył z nim na Valentine i Williams. Dziewczyny w ostatniej chwili uciekły drzwiami na ulicę, a przejście zawaliło się za nimi.
— Co to do cholery było?! — zapytała Ellie.
— Nie mam pojęcia, ale łatwo nie odpuści — stwierdziła Jill.
— Wszystko okej?
— Zdefiniuj "okej".
— Oddychasz?
— Nerwowe oddechy się liczą?
— Tak.
— W takim razie wszystko okej.
Williams uśmiechnęła się, a następnie pomogła Valentine wstać. Dziewczyny zaczęły iść w stronę ulicy, kiedy Jill zauważyła swojego przyjaciela.
— Brad? — spytała.
— Twój przyjaciel? — zapytała Ellie.
— Coś w ten deseń... — odparła Valentine.
— Jill! Dzięki Bogu, żyjesz! — powiedział Brad. — A ty jesteś... — zwrócił się do Williams.
— Ellie — przedstawiła się.
— Brad, co tu u licha się dzieje? — zapytała Jill.
— Wyjaśnię wam po drodze — odpowiedział Vickers.
Jill i Ellie ruszyły za pilotem oddziału alfa S.T.A.R.S., kiedy ta druga zapytała:
— A zatem? Co wiesz, panie specjalisto?
— Wszystko wskazuje na to, że ten stwór poluje na członków S.T.A.R.S., którzy zostali w mieście, czyli Jill i mnie. A zombie są wszędzie — zaczął. — To jak Arklay na sterydach.
Cała trójka przemierzała ulice Raccoon City, aż w końcu minęli wielki, czarny pojemnik oznaczony symbolem Umbrelli.
— Ładne logo — stwierdziła sarkastycznie Jill.
— Myślisz, że w tym sprowadzili tego dziwaka? — zadała pytanie Ellie.
— Najprawdopodobniej tak było — odparła Jill.
Wtedy na grupkę ruszyło stado zombie. Vickers, Valentine i Williams rzucili się do ucieczki. Schowali się w barze. Ellie oraz Jill szły już do tylnego wyjścia, kiedy przez drzwi przebił się jeden zombiak, który ugryzł Brada w łokieć. Dziewczyny odwróciły się w kierunku zajścia. Jill podbiegła do mężczyzny i po wypchnięciu zombie na zewnątrz, zaczęła przytrzymywać drzwi.
  — Jill, uciekaj! Wiesz jak to się kończy! — krzyknął Brad.
  — Nie, nie wiem! — odpowiedziała ironicznie Jill.
  — Jesteśmy partnerami? — spytał Vickers.
  — Zawsze! — odparła Valentine.
  — Dlatego zrób mi przysługę i wiej stąd! Leć! — rozkazał.
Ellie wtrąciła się, ciągnąc Jill za ramię do tylnego wyjścia. Dziewczyny znów znalazły się na dworzu.
  — Wybacz Brad... — wymamrotała była członkini oddziału S.T.A.R.S.
  — Hej, um... przykro mi z powodu twojego przyjaciela... — powiedziała niepewnie Williams.
  — Nie przejmuj się... — westchnęła Valentine. — Musimy iść dalej... i skombinować dla mnie broń.
Ellie przytaknęła. Obydwie zaczęły iść ponurą uliczką, gdzie Jill zabrała jednemu truposzowi pistolet oraz nóż i pochwę na niego. Następnie ruszyły dalej, jednocześnie uciekając przed zombiakami, które cały czas siedziały im na ogonie. Kiedy przecisnęły się pod znakiem, który spadł na drogę, naprzeciwko nich znajdował się autobus szkolny, z którego przez okna wypadały zombie. Postanowiły odbić w lewo. Po przejściu przez bramę, usłyszały męski głos:
— Ej, wy tam! Biegnijcie na dach nad parkingiem! — powiedział nieznajomy.
— Parking... robi się — wymamrotała Ellie.
Chwilę potem weszły do budynku, który znajdował się na ich trasie. Spotkały tam spanikowanego starszego mężczyznę nerwowo rozglądającego się po pomieszczeniu.
— Proszę pana? Wszystko dobrze? — zapytała niepewnie Jill.
  — Stójcie! Nie zbliżajcie się! — mężczyzna ruszył w kierunku kontenera pod prawą ścianą.
  — Niech się pan uspokoi. Słyszał pan? Na parkingu będzie czekał na nas śmigłowiec, zabierze nas w bezpieczne miejsce — odpowiedziała Jill.
  — Ta, z pewnością będzie tam "bezpiecznie"! Nigdzie się nie wybieram! — odparł, wchodząc do kontenera.
  — Coś go nie przekonałaś —mruknęła do swojej towarzyszki Williams.
— Co ty nie powiesz, Sherlocku — zareagowała Valentine, po czym wraz z towarzyszką podeszły do kryjówki nieznajomego. — Jak się pan nazywa? — dopytała.
  — Jestem Dario Rosso! I nigdzie się stąd nie ruszam! — oświadczył Dario.
— Proszę zachować spokój. Jestem policjantką, chcę panu pomóc — kontynuowała Jill.
— Ta, jasne. Świetnie się tu spisujecie! — odpowiedział sarkastycznie Rosso.
  — Obawiam się, że to nie ma sensu, Jill. Zabierajmy się stąd — wtrąciła Ellie.
  — Może masz rację... — przyznała jej towarzyszka.
  — O, o, właśnie! Idźcie i już nigdy nie wracajcie! — odezwał się mężczyzna.
Dziewczyny opuściły budynek.
Po rozprawieniu się z kilkoma zombie, Williams oraz Valentine udało się dotrzeć do windy na dach parkingu. Kiedy znalazły się na górze, od razu ruszyły w stronę grzecznie czekającego na nie śmigłowca. Jednakże dziewczyny pochwaliły dzień przed zachodem słońca, gdyż helikopter, jeszcze zanim zdążyły do niego dojść, został trafiony pociskiem rakietowym. Chwilę potem rozbił się za parkingiem.
— Szlag by to trafił! — przeklnęła Jill.
— Em... Jill... — Ellie niepewnie zwróciła się do swojej towarzyszki.
— Co jest?
— Nie chcę cię martwić, ale... nasz stary przyjaciel właśnie tu zmierza i chyba nie ma zamiaru wypić z nami herbatki — Ellie pokazała jej zbliżającą się do nich postać.
Jill rozszerzyła oczy ze zdziwienia. Rozejrzała się wokół, szukając czegoś, czego mogłaby użyć przeciwko stworowi. W jej oczy rzucił się porzucony samochód z trupem za kierownicą.
  — Chyba mam pomysł — oznajmiła, po czym podbiegła do auta.
  — I to mi się podoba — odpowiedziała Williams.
— Wybacz kolego — powiedziała Jill, wyciągając truposza z samochodu, po czym usiadła za kółkiem.
Ellie usiadła obok swojej towarzyszki. Podczas gdy Valentine próbowała uruchomić wóz, Williams wymierzyła z pistoletu w głowę cały czas zbliżającego się do nich potwora.
  — Ha! Moja kolej, gnoju! — zawołała Jill, po tym jak zapaliła silnik.
  — Gaz do dechy, siostro! — krzyknęła Ellie.
Jill bez zastanowienia ruszyła z pełną prędkością na nieprzyjaciela, tym samym powodując, że wylądował na masce wozu. Chwilę potem stwór wybił szybę, po czym zacisnął dłoń na szyi Valentine, próbując ją udusić.
— Cholera... cholera! — wymamrotała Williams, po czym zaczęła strzelać w łeb napastnika.
W tym samym czasie Jill wciąż kierowała samochodem, choć nie szło jej zbyt dobrze. Skończyło się na tym, że cała trójka, wraz z wozem, spadła z dachu parkingu. Auto wylądowało do góry nogami.
— Ugh... — stęknęła Jill.
  — Nigdy więcej... moje plecy ledwo żyją... — odparła Ellie.
— Pierwszy raz spadłaś z takiej wysokości?
— Nie. Ale za każdym razem boli tak samo.
— Auć.
Dziewczyny usłyszały dziwny odgłos, a następnie spojrzały w kierunku, z którego dobiegał. Ich oprawca właśnie się podnosił. Williams oraz Valentine wyczołgały się z auta najszybciej jak umiały i zaczęły uciekać. Nie uciekły jednak daleko - samochód wybuchł, przez co powalił dziewczyny. Odwróciły się na plecy, a kiedy ujrzały ohydną twarz stwora, kontynuowały ucieczkę czołgając się do tyłu. Gdy zdawało się, że już po nich, ktoś krzyknął:
— Hej, brzydalu! — zwrócił na siebie uwagę nieznajomy.
Potwór odwrócił się w jego stronę. Czarnowłosy nacisnął spust trzymanej przez niego wyrzutni rakiet. Pocisk trafił w napastnika, powalając go na ziemię. Mężczyzna odrzucił broń obok stwora, po czym podbiegł do dziewczyn i pomógł im wstać.
— Kim u licha jesteś? — spytały jednocześnie.
— Zwą mnie Carlos, przybyłem by was uratować! — przedstawił się. — Chodźcie ze mną, znam bezpieczne miejsce!
Jill oraz Ellie bez zastanowienia ruszyły za Oliverą.
Cała trójka dotarła do wejścia na podziemną stację metra. Wszyscy odetchnęli z ulgą, ciesząc się, że przynajmniej przez jakiś czas będą bezpieczni.
  — Jesteście całe? — zapytał Carlos, chcąc położyć rękę na ramieniu Jill.
  — Nic mi nie jest — odparła Valentine, odpychając rękę Carlosa.
— Przestrzeń osobista, kapuję — odpowiedział Olivera. — A ty? Wszystko gra? — zwrócił się do Ellie.
— Moje plecy powoli umierają, ale reszta w porządku — stwierdziła Williams, przeładowując pistolet.
Czarnowłosy skinął głową, po czym gestem ręki pokazał dziewczynom, aby poszły za nim. Szli przed siebie, aż trafili na zamknięte przejście.
  — No dalej, co za kretyn to zamknął? — wymamrotał Carlos. — Wybaczcie, musimy pójść okrężną drogą — oświadczył, otwierając drzwi po prawej.
  — Hej, wiesz coś może na temat tego stwora? — spytała Jill, podążając za mężczyzną.
  — Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Ale nie jest jak zombie. Wie czego chce i nie spocznie, póki tego nie dostanie. Lubicie takich typów? — zapytał żartobliwie.
  — Nah, jest cały twój — odpowiedziała Ellie.
Olivera się lekko zaśmiał. Chwilę potem zmienił temat:
— Posłuchajcie, jesteście w dobrych rękach. Służę w Umbrella Biohazard Countermeasure Service, w skrócie U.B.C.S... — nie dane mu było skończyć.
— Żartujesz sobie?! Przecież to wszystko przez was! — przerwała mu Valentine.
Była członkini oddziału S.T.A.R.S. wiedziała co mówi. Badała sprawę intryg Umbrella Corp odkąd wydostała się z Willi Spencera. Eksperymenty, wirusy, bronie biologiczne, zainfekowani ludzie i zwierzęta... dużo tego było.
— Wow, wow, o czym ty mówisz? — zapytał zdziwiony Carlos.
— O tym, że pracujesz dla największych świń na tym świecie, ciołku — wtrąciła Ellie.
Nastała niezręczna cisza. Nie trwała ona długo, gdyż pół minuty później Olivera powiedział:
  — Nie musicie mi ufać... tak czy siak, ruszam do schronienia. Idziecie ze mną? — dopytał.
Dziewczyny spojrzały na siebie porozumiewawczo. Po chwili zastanowienia, pokiwały głowami na tak. Cała trójka udała się do wagonu pociągu, w którym czekał na Carlosa siwowłosy mężczyzna z charakterystyczną beretką na głowie.
  — Hej kapitanie. Tym młodym damom przydałaby się nasza pomoc — powiedział na powitanie czarnowłosy.
Staruszek spojrzał na Valentine i Williams. Doskonale wiedział kim były przyprowadzone przez Oliverę ocalałe.
  — Carlos, nie przyszło ci do głowy, aby zapytać "młodych dam", jak się nazywają? — zapytał z rosyjskim akcentem mężczyzna. — Ta tutaj była jednym z wyższych oficerów specjalnego oddziału R.P.D. o nazwie S.T.A.R.S. — wskazał na wyższą z dziewczyn. — Nazywa się... coś tam... Valentine.
  — Jill — sprostowała.
— Miło cię poznać, Jill. Zaś ty... — zwrócił się do Ellie — jesteś tym małym szajbusem, którym opiekował się Joel. Tego spojrzenia pełnego ciekawości się nie zapomina. Williams, zgadza się?
— Ellie. Ellie Williams — odparła niższa z dziewczyn. — Nie pamiętam cię. Jak się nazywasz?
— Ach, wybaczcie moje maniery. Nazywam się Mikhail Victor, jestem dowódcą plutonu U.B.C.S. Mój oddział został tu wysłany, aby uratować cywilów — wyjaśnił kapitan, po czym syknął z bólu i złapał się za ranę na brzuchu.
  — Jasne. Jak wam idzie? — spytała Jill.
  — Miasto zostało kompletnie odizolowane, a większość z mieszkańców kończy jako trupy. Poprawka, żywe trupy. Nasz pluton poniósł duże straty, utrzymanie tych ludzi przy życiu powoli przekracza nasze możliwości. Ale jeśli udałoby się nam uruchomić pociąg... dalibyśmy radę ewakuować część ocalałych. Potrzebujemy jednak pomocy. Moi ludzie nie dadzą sobie sami z tym rady — powiedział Mikhail.
Valentine i Williams spojrzały na siebie. Nic nie mówiły, zdawały się komunikować ze sobą samymi oczami. "Znamy się raptem tydzień... ale cokolwiek postanowisz, wesprę cię w tym", to zdawały się przekazywać oczy Ellie. Dziewczyny skończyły "naradę", po czym Jill odparła:
  — Dobra. Pomożemy wam. Ale jesteśmy po ich stronie. Nie waszej.
  — Jasne, w porządku. Mamy ten sam cel — wtrącił Olivera.
  — Dziękuję wam — odpowiedział Victor.
  — Okej, Superglino i Motylku — zwrócił się do dziewczyn Carlos, po czym wręczył im po krótkofalówce. — Proszę bardzo. Dzięki temu pozostaniemy w kontakcie.
"„Motylku"? Halo, to jest ćma, nie motyl" pomyślała Ellie, kiedy zrozumiała, że czarnowłosy nadał jej pseudonim nawiązując do tatuażu znajdującego się na jej prawej ręce.
  — Trzeba wam skombinować odpowiedni sprzęt. Wyjdźcie na poziom ulicy, powinnyście znaleźć tam potrzebne rzeczy — dodał Carlos.
  — Jasna sprawa — stwierdziła Valentine.
  — Dzięki, Żołnierzyku — odparła Williams.
Dziewczyny opuściły wagon pociągu, a następnie udały się na górę.

~🧟~

Rozdział pierwszy za nami, mam nadzieję, że się Wam spodobał i zachęcił do czekania na dalszy ciąg!
Standardowo, jeśli pojawiły się jakieś błędy, możecie mi o nich napisać.
Unikajcie zombie, pijcie dużo wody i do zobaczenia wkrótce! Pozdrawiam cieplutko!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro