TOM 2 - Rozdział 42

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Suzanne razem z dwójką profesorów pojawili się w jakimś ciemnym zaułku. Niestety siła z jaką zadziałał świstoklik była na tyle duża, że cała trójka skończyła na ziemi. Gryfonka z ulgą stwierdziła, że wylądowała na czymś miękkim, miała o wiele więcej szczęścia od Dana, który z okrzykiem bólu podniósł się na proste nogi, próbując złagodzić ból pośladków. Blondynka najpewniej by się roześmiała, gdyby nie usłyszała cichego jęknięcia, które zabrzmiało zdecydowanie za blisko jej ucha. Spojrzała na źródło dźwięków i zarumieniła się zawstydzona, kiedy dotarło do niej, że wylądował prosto na Mistrzu Eliksirów.

- Nie za wygodnie ci? - zapytał z kpiną i delikatnym rozbawieniem. Suzanne lekko wytrącona z równowagi postanowiła się odegrać. Wtuliła się w Severusa tak, by mieć pewność, że naciska na bardzo czułe miejsce profesora. Snape zaskoczony warknął z zadowoleniem, miał już w planach odpowiedzieć na zaczepki dziewczyny, kiedy ta nagle wstała i popatrzyła na niego z szerokim uśmiechem samozadowolenia, a następnie powiedziała.

- Bardzo wygodnie, panie profesorze. - czarnowłosy ledwo zauważalnie się skrzywił na to określenie, po czym wstał zdecydowanie zbyt szybko, ponieważ zachwiał się o mało znów nie lądują na ziemi. Dan stał z boku i chichotał pod nosem, starając się robić to na tyle dyskretnie by żadne z nich tego nie zauważyło, na jego nieszczęście, Sev i Suzanne byli idealnymi obserwatorami. Za tą zniewagę zarobił po zaklęciu żądlącym od każdego z nich.

Gryfonka zaczęła się rozglądać, po jakże "uroczej" okolicy w jakiej wylądowali. Przypominając sobie słowa dziadka zrozumiała, że są w Nowym Jorku, wszystko fajnie, ale gdzie dokładnie, przecież miasto jest ogromne. Dziewczyna miała nadzieję, że gdzieś niedaleko znajdą jakiś znak, który naprowadzi ją na miejsce ich obecnego pobytu. Snape stał niedaleko niej patrząc na swoją partnerkę z zaciekawieniem, blondynka była tak zamyślona, że nie poczuła na sobie pary natrętnych spojrzeń.

- Nie musieliście rzucać we mnie tak bolesnym zaklęciem! - krzyknął sfrustrowany Dan. Słowa mężczyzny wyciągnęły Suzanne z myśli, która obróciła się w stronę mężczyzny z kpiącym uśmiechem, niesamowicie podobnym do tego Snape'owego.

- Oczywiście, że nie musieliśmy. - odparła, jakby to była najoczywistrza rzecz na świecie. - Ale chcieliśmy. - dodała, po chwili, całkiem ignorując jęk niezadowolenia Corteza.

- Następnym razem pomyślisz dwa razy zanim coś zrobisz. - powiedział Snape, patrząc na czarnowłosego z rozbawieniem.

- A co niby takiego zrobiłem!? - zawołał, jednak nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Został całkiem zignorowany. Suzanne i Sev ruszyli do wyjścia z zaułku olewając obolałego Dana, który w drodze za nimi złorzeczył na każdą cząsteczkę na ziemi.

Wychodząc z ciemnej uliczki znaleźli się na ruchliwej drodze pełnej ludzi i zakorkowanych ulic. Nie było mowy, żeby źle trafili, na sto procent znaleźli się w Nowym Jorku, ale to nie poprawiło im humoru. Jako że, w Ameryce obowiązywała inna strefa czasowa, obecnie zbajdowli się w godzinach szczytu, co oznaczało, że za nic nie ominął tych tłumów. Nie mogli tak po prostu się aportować, ponieważ nie mają zgody i przepustki Amerykańskiego Ministerstwa Magii, jedna próba i MACUSA od razu dowie się, że brytyjscy czarodzieje znajdują się na ich terenie. To oznaczałoby tylko jedno. Kłopoty. Co prawda, Suzanne miała te przywileje, ale po jej wyjeździe wszelkie zgody zostały cofnięte, aby je reaktywować należałoby się udać wprost do siedziby Ministerstwa na co żadne z nich nie miało ochoty. W końcu znaleźli się w kraju z pomocą nielegalnego świstoklika, żeby pomóc osobie, której w ogóle nie powinno tu być. Według ostatniego artykułu, Scamadner przebywa obecnie w Afryce szukając nowej odmiany Żmijoptaka, która podobno ma mieć silne właściwości leczące, no ale nie można wierzyć we wszystko co znajduje się w prasie.

- Gdzie my, na Merlina jesteśmy? - spytał ogłuszony nawałem hałasu Snape. Zaczęli rozglądać się za jakimś drogowskazem, żeby natrafić na jakąś nazwę, która jakkolwiek im pomoże. W końcu po kilku minutach, Suzanne dojżała gdzieś z oddali stalowy znak.

- Piąta Aleja? - mruknęła do siebie.

- Piąta Aleja. - podłapał Dan. - Sam środek Manhattanu!? Albus chyba zwariował, żeby wysyłać nas w tak zaludnione miejsce. Nie mógł wybrać mniej ruchliwej ulicy?

- To jest wskazówka. - odparła blondynka. - Scamander nie podał dokładnego adresu. I tak wiemy więcej niż w twoim przypadku. - dodała, patrząc na nauczyciela obrony. - To cenne informacje. Jeśli znaleźliśmy się tu to oznacza, że nie daleko stąd powinniśmy znaleść Scamandera.

- Tylko gdzie dokładnie?

Przez następne dwie godziny szukali śladów magicznej sygnatury, niestety, nic nie znaleźli. Gdyby nie wiedzieli lepiej, to pomyśleli by, że Nowy Jork jest niezamieszkany przez czarodziejów, jednak to nieprawda. Po pokonaniu Grindelwald'a i zesłaniu go Numergradu, dużo spraw w Ameryce uległo zmianie. Społeczeństwo czarodziejów odrobinę zmieniło swoje nastawienie do mugoli, samo Ministerstwo zniosło zakaz spotykania się i zakładania rodzin z niemagicznymi, jednak czarodzieje nadal pozostali nieufni w stosunku do nich, dlatego nigdzie w centrum nie mogli wyczuć magicznej sygnatury. Magiczni żyli w ukryciu.

Całkiem zmęczeni, sfrustrowani i zrezygnowani skorzystali z okazji i postanowili odpocząć w jednym z parków, padło na Washington Squer Park. Był najbliżej nich. Wchodząc na teran parku powoli zaczynało się ściemniać, jednak oni się tym nie przejmowali, przynajmniej dopóki nie zrobiło się zbyt późno. Wtedy dopiero zdali sobie sprawę, że nie mają gdzie przenocować. Suzanne chciała zapytać o najbliższy hotel kogoś z przechodniów, jednak Dan i Severus jako mężczyźni szybko się temu sprzeciwili. Do Gryfonki nie dotarło dlaczego nie chcieli poprosić kogoś o pomoc, ale nie chciała się z nimi kłócić, w końcu kto zrozumie facetów.

Dlatego właśnie błądzili po Manhattanie przez bite dwie godziny, zdenerwowana tą całą sytuacją Suzanne, wbrew woli profesorów zapytała grupkę przechodniów o drogę. Jeden z nich wspomniał coś o małym hotelu na Rivington Street, co prawda było to kawałek drogi stąd na wschód, ale nie mieli raczej innego wyjścia. Młody chłopak dokładnie wytłumaczył blondynce, w którą stronę powinna się udać oraz wytłumaczył, że nawet może dojechać tam metrem. Suzanne podziękowała chłopakowi za pomocą i pomijając jego nieudane próby flirtu, wróciła do dwójki wielce obrażonych profesorów. Severus dodatkowo mordował ją wzrokiem, jednak szybko się opamiętał, a nawet delikatnie uniósł kącik ust, kiedy zobaczył cień irytacji na jej twarzy.

- Na Rivington Street 368 znajduje się mały hotel w bardzo przystępnej cenie. - wyjaśniła, ciągnąc mężczyzn w stronę zejścia do metra. - Mieści się w przyjemnej okolicy z bardzo małym ruchem. Pewne jest to, że w spokoju tam odpoczniemy. Niedaleko hotelu znajduje się stacja metra co ułatwi nam przemieszczanie się.

- Ale jak chcesz za niego zapłacić? - zapytał zaciekawiony Cortez. Blondynka spojrzała na niego, jak na idiotę, po czym odparła.

- Pieniędzmi, a czym innym?

- Masz przy sobie amerykańską walutę? - dopytywał.

- Zawsze mam w portfelu kilka wariantów. Nie wiadomo kiedy co się może przydać. - odparła schodząc po schodach na stację.

- I masz tyle, żebu starczyło ci na wynajem pokoju?

- Jesteś czarodziejem, co za problem trochę wyczarować. - dodał, po czym ustawiła się przy maszynie drukujące bilety. Kupiła trzy i razem z dwójką nauczycieli przeszła przez barierki.

Po kilku minutach podróży opuścili metro i udali się we wskazane przez przechodniów miejsce. Hotel nie wyróżniał się jakoś wyglądem, właściwie był idealnie wpasowany w resztę budynków w okolicy, cały ceglany z okiennicami i płaskim dachem. Wchodząc do budynku, przez chwilę mieli wrażenie, że znajdują się w hogwardzkich lochach, było tam zimno ciemno i ogólnie nieprzyjemnie. Suzanne była pewna, że nie trafią o tej godzinie na kogoś z recepcji, ale jednak pomyliła się. Przy biurku siedziała starsza kobieta, która czytała jakąś książkę, musiałabyć naprawdę ciekawa, bo ta nawet nie zwróciła uwagi na to, że ktoś wszedł.

- Przepraszam. - odezwała się Suzanne, zwracając na siebie uwagę lekko zaskoczonej recepcjonistki. - Dobry wieczór, chcieliśmy zapytać czy znajdzie Pani dla nas wolny pokój dla trzech osób? - zapytała uprzejmie. Kobieta przeniosła wzrok na rozpiskę pokoi, po czym odparła.

- Niestety, na stanie mam obecnie tylko dwa, a nie trzy pokoje dla par. - odparła z wyraźnym żalem.

- No trudno, poprosimy o jeden z nich. - powiedziała po chwili. Staruszka spojrzała na nią zdziwiona, po czym przeniosła wzrok na jej towarzyszy.

- Nie będzie to państwu przeszkadzać? Zawsze można znaleźć inny hotel.

- Nie ma sensu tułać się po Nowym Jorku o tej godzinie. - stwierdził Dan. - I tak nie zostaniem na więcej niż dwie noce.

- No dobrze. Na jakie nazwisko ma być rezerwacja? - zapytała dziewczyny.

- Hamilton. - odparła bez wahania. Starsza kobieta spojrzała na nią lekko zdziwiona, ale bez słowa wpisała wszystko w rejestr.

- No i gotowe. Pokój 58 jest do państwa dyspozycji. Życzę miłej nocy. - powiedziała z uśmiechem, po czym podała im klucz.

- Dziękujemy. Dobranoc. - pożegnała recepcionistkę Suzanne, a chwilę potem razem z dwójką profesorów udała się w stronę schodów.

- Hamilton? - zapytał Severus, gdy już znaleźli się na pierwszym piętrze.

- Moja tożsamości, gdy mieszkałam w Ameryce. - wyjaśniła. - Mało oryginalnie, ale nikt się nie czepiał.

- Dużo ich miałaś? - spytał zaciekawiony Dan.

- Każdy kraj to nowa tożsamość. - odpowiedziała. - Alex żadko opuszczał swoją klitkę na pustyni, ale czasem się zdarzało. Wtedy musiałam iść z nim, nie chciał mnie zostawić samej. Wiadomo, że gdyby ktoś zapytał nie mógłby podać moich prawdziwych danych, dlatego na poczekaniu wymyślił, że nazywam się Ana Hamilton.

- Dlaczego akurat tak? - dopytywał starszy mężczyzna.

- A bo ja wiem? - odparła wzruszając ramionami.

Weszli do pokoju 58 i przystanęli w progu zaskoczeni. Pomieszczenie nie wyglądało tragicznie, wręcz przeciwnie było bardzo przyjemne dla oka. Ściany były w kolorach beżu, a na ogrzewanej podłodze znajdował się bardzo puchaty, szary dywan. Pod ścianą stały dwa, jednoosobowe, drewniane łóżka z miłą w dotyku pościelą. Severus widząc to uśmiechnął się pod nosem zadowolony. Biorąc pod uwagę, że mają tylko dwa miejsca do spania, Suzanne będzie musiała spać z nim. Przynajmniej tak myślał dopóki dziewczyna nie przetransmutowała husteczki w łóżko polowe.

- Ja idę się umyć. - oświadczyła głośno, po czym zabrała małą torebkę i weszła do pomieszczenia obok, zamykając drzwi na zamek.

Dan wyminął przyjaciela i usiadł na jednym z łóżek. Sev po chwili otrząsnął się z otępienia i nałożył na pokój dodatkowe zabezpieczenia. Po kilku minutach, zadowolony z rezultatów położył się na wygodnym łóżku i powoli zaczął zasypiać. Szybko jednak się obudził, kiedy usłyszał szczęk zamka.

Suzanne wyszła z łazienki, podeszła do transmutowanego łóżka i zaczęła pożądkować rzeczy w torebce, całkiem ignorując natrętne spojrzenia dwójki profesorów. Miała na sobie zwykłą, letnią piżamę, która składała się z krótkich spodenek i koszulki. Niedługo potem skorzystała z chwili wytchnienia i położyła się na łóżku, zaraz potem zasnęła wykończona całym dniem.

*-*-*
Następny rozdział to będzie już MARATON.

Po więcej informacji zapraszam na moją tablicę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro