#42

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

-Ivan! Ivan! - słyszał krzyki, jednak nie rozpoznawał właściciela głosu. Chciał otworzyć oczy, jednak powieki wydawały mu się niezwykle ciężkie, nie był w stanie się poruszyć.

Zewsząd dochodziły go odgłosy szamotaniny, wyraźnie słyszał jak kilka osób rozmawiało z sobą.
Co się wydarzyło? Czemu wszyscy szeptali, a on nie mógł nawet otworzyć oczu?

Po chwili usłyszał wycie syreny pogotowia ratunkowego. Na początku słabe, niewyraźne, potem donośne i ogłuszające. Zaraz, chyba już pamiętał co się stało...
Z trudem rozchylił ekstremalnie ciężkie powieki, i popatrzył na obraz malujący się wokół.
Przy zamkniętych drzwiach stała Olena, która trzymała słuchawkę przy uchu, i chyba z kimś rozmawiała. Wyglądała na przerażoną, zdawało mu się, że cała się trzęsła, ale nie mógł tego właściwie ocenić. Obok niej stał wujek, który zszokowany patrzył na kałużę krwi na podłodze. Jego twarz wyrażała jedynie panikę, jakby nie był zdolny do żadnej innej emocji.
Była jeszcze ciocia, która siedziała najbliżej. Klęczała obok blondyna i mocno zaciskała kawałek materiału który przyłożyła do jego ramienia, prawdopodobnie chcąc zatamować krwawienie. Oddychała ciężko, jakby chwilę temu wykonała pokaźną serię ćwiczeń. Z jej czoła ściekały małe kropelki potu, które błyszczały w świetle lamp zawieszonych pod sufitem.

Zaraz, ciocia...? Ale dlaczego? Czyż nie ona nienawidziła go najbardziej z całej rodziny? Czemu teraz nagle jej na nim zależało? Przecież ledwie chwilę temu osobiście powiedziała chłopakowi co o nim myśli, i jakie ma wobec niego zamiary...
A tymczasem klęczała tuż obok, kolanami brodząc w jeszcze ciepłej krwi, i z trudem zaciskała materiał na jego ramieniu.

Drzwi nagle się otworzyły. Do pokoju wbiegło dwóch lekarzy w uniformach. Zauważył stojącą w korytarzu Natalię, której oczy były czerwone od łez. Ah, biedaczka, czy musiała go widzieć w takim stanie? Była jeszcze taka mała...

-Halo, chłopcze, słyszysz mnie? - zapytał jeden z lekarzy, gdy otworzył torbę i wyjął z niej gazę i bandaże.

Ivan nie miał nie nic siły, ledwo kontaktował. Był jednak w stanie otworzyć oczy, i skinął głową na potwierdzenie.
Wszyscy z wyjątkiem cioci zostali wyprowadzeni z pomieszczenia, kiedy to zabezpieczano miejsce zdarzenia i ranę chłopaka. Oczywiście musieli go zabrać do szpitala, bo w obecnym stanie, bez transfizji krwi, prawdopodobnie by umarł.

Usłyszał tylko fragment rozmowy ciotki z lekarzem, kiedy zemdlał, i wszystko wokół zniknęło...

***
Obudził się dopiero w szpitalu. Wokół było niezwykle cicho, panował spokój.
Szybko przypomniał sobie co się stało i dlaczego. Od razu pożałował, że nie umarł podczas próby, tak było by lepiej dla wszystkich.

Na ręku miał założony opatrunek, a od lewej ręki na wysokości łokcia odchodziło kilka kabli, prawdopodobnie z kroplówkami lub innymi lekami.
Nadal ledwo utrzymywał oczy otwarte. Wszystko wokół jakby wirowało, nie mogąc się zatrzymać. Jakim cudem sprawy obrały taki obrót? Z jakiego powodu to wszystko się wydarzyło?

Nagle usłyszał rozmowę dochodzącą z korytarza, którą poprzedziły miarowe odgłosy kroków, prawdopodobnie dwóch osób, kobiet. Kiedy postacie stanęły przed drzwiami sali na której leżał już wiedział, że napewno była to jego ciotka i lekarka.

-Ivan jest w dobrym stanie. Dokonaliśmy transfuzji, bez tego prawdopodobnie by nie przeżył. Poza utratą znacznej ilości krwi jest zupełnie zdrów. - powiedziała nieznajoma kobieta.

-Co za ulga, bardzo się o niego martwiłam. - odparła ciotka z udawaną troską. -Czy wiadomo kiedy zostanie wypisany?

Po tym pytaniu nastąpiła cisza, która aż dźwięczała w uszach. Czekał na tę informację jak na nic innego, czemu musiała się aż tyle zastanawiać? Co było w tym trudnego? Miała przecież wykształcenie medyczne i doświadczenie, wystarczyło kilka słów...

-Ivan będzie musiał zostać przesłuchany przez psychologa. Próba samobójcza to trudna sprawa, może spróbować drugi raz i nie mieć tyle szczęścia, co teraz. Dlatego też skierujemy go do szpitala psychiatrycznego, aby odciągnąć go od złych myśli.

Ughh, tylko tego mu brakowało! Przecież nie potrzebował żadnego szpitala, był zdrowy! Po prostu... zdarzały mu się słabsze chwile, a to z jaką częstotliwością to inna sprawa. A teraz będą go mieć za jakiegoś wariata, bo ledwie raz spróbował odebrać sobie życie, pfff! Tyle osób było w gorszym stanie od niego, a jakoś nie siedzieli w szpitalach, więc czemu on miałby? Jemu już nie dało się pomóc, a jeśli milcząc mógłby przynajmniej oszczędzić czas jakiegoś lekarza, to warto było...

-Ale wszystko zależy od rozmowy z psychologiem, prawda? - dopytywała Wanda z troską.

-Tak, ale to raczej pewne, że będzie się leczył.

Nie, miał tego dość. On im już pokaże, że jest zdrowy! Dostaną takie przedstawienie, że nawet położne z porodówki będą pewne, że jest zdrowy jak nikt inny, bardziej stabilny psychicznie od samego psychologa. Nie da się zamknąć w szpitalu, po jego trupie! Nie miał zamiaru jeszcze bardziej naprzykrzać się ciotce...

Oczy nadal kleiły się niemiłosiernie, pragnął ponownie zasnąć. Ciekawe kiedy do niego przyjdą i go zabiorą... Pewnie gdy poczuje się trochę lepiej...

Gdy tylko kobiety skończyły rozmowę drzwi sali uchyliły się. W mgnieniu oka przez szparę prześlizgnęła się znajoma postać, a następnie bezgłośnie je zamknęła. Podeszła do łóżka chłopaka i pochyliła się nad nim.

-Ah, nie śpisz. - powiedziała bez emocji i usiadła na krześle obok. Widać było, że chciała coś powiedzieć, ale powstrzymywała się ile mogła.

-Ciociu, ja... - zaczął chłopak, jednak przerwało mu mocne uderzenie w policzek. Wanda nie wytrzymała i spoliczkowała blondyna, a następnie odwróciła głowę, jakby chcąc zaprzeczyć samej sobie, że dopuściła się tego czynu.

-Czemuś to zrobił, czemu?! - wydusiła zaciskając pięści na spódnicy. -Kretynie, skończony idioto! Wiesz ile przysporzyłeś mi problemów?!

Ivan milczał. Co z tego, że miał dobre intencje, skoro jak zwykle nic z tego nie wyszło? Nie chciał robić ciotce na złość, ale niestety przeżył...
Ponownie los postanowił z niego zadrwić... Nie umarł, ktoś zawiadomił pogotowie. Odratowali go, mimo że chciał umrzeć. Czemu? Przecież to jego życie i jego decyzja, czy chce je dalej ciągnąć czy nie. A akurat on nie chciał...

Nagle Wanda wstała gwałtownie i podeszła do drzwi. Milczała przez dłuższy moment, aż chłopak usiadł i wlepił w nią fioletowe ślepia, oczekując na jakiekolwiek słowa.

-Jeśli powiesz cokolwiek złego o naszej rodzinie, nigdy ci nie wybaczę. Nigdy! - powiedziała cicho i wyszła trzaskając drzwiami.

Opadł na łóżko a oczy zaszły mu łzami. Biedna, biedna ciocia, znowu marnował jej cenny czas. Znowu przeszkadzał, znowu prosił o atencję, która mu się nie należała. Ponownie wszystkim wokół sprawiał problemy, jakże wielkim był egoistą... Zamiast siedzieć cicho i przynajmniej nie wadzić, musiał zachować się jak rozpuszczony bachor...

Salę ponownie wypełniła cisza. Leżał sam, wokół żywej duszy, jedynie firanka lekko falowała pod wpływem wiatru wpadającego przez okno. Cisza. Zewsząd cisza. Ta cholernie znajoma cisza, z którą zdążył już zawrzeć bliższe stosunki. Tylko ona zawsze przy nim była. Tylko ona go akceptowała, i nie odstępowała na krok...

-Więc nawet umrzeć nie umiesz... - usłyszał tuż obok siebie, jednak nie wystraszył się. Doskonale wiedział kto do niego przemówił.

-Tak, masz rację... nawet umrzeć nie umiem. - wyszeptał zakrywając twarz dłonią, a po chwili po policzkach spłynęły łzy wielkości pereł. -Nie umiem się nawer zabić...

Nie dostał odpowiedzi. Nawet Głos nie chciał z nim rozmawiać...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro