Rozdział II Moralność

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Vincent

Obudził się w fotelu. Ze snu wyrwało go pukanie, które powoli przeradzało się w uporczywe walenie. Miał wrażenie, że jeszcze chwila, a zawiasy puszczą i drzwi wpadną do środka.

Domyślał się, kto stoi po drugiej stronie.

Odetchnął głęboko, zamrugał kilka razy próbując strzepnąć resztki snu z powiek. Wszystkie kości bolały go od niewygodnej pozycji, w której zasnął. Kielich leżał na ziemi, na stole walało się kilka opróżnionych butelek wina. Bordowa ciecz splamiła marmurowy stolik i jego jasne, lniane spodnie. Podłoga lepiła się w miejscu zastygłej, winnej plamy.

Dźwignął się z trudem i o mało nie stracił równowagi. Najwidoczniej trunek nadal krążył w jego ciele. Głowa wciąż pulsowała, miał wrażenie, że ból się nasilił. Ścisnął palcami miejsce u nasady nosa i zmarszczył brwi zaciskając powieki. Nie pomogło.

Powłóczył do drzwi, rozsunął rygiel i otworzył je na oścież, zapraszając niedbałym gestem swojego gościa.

- Wyglądasz jak gówno. – Jerkan wszedł pewnie, obdarzając brata pełnym rozbawienia uśmiechem.

Vincent zatrzasnął drzwi, miał wrażenie, że łoskot rozszedł się w jego głowie.

Starszy brat spojrzał na niego z góry, był wyższy niemal o głowę, a sam Vincent uważany był za wysokiego. Podobne, ostre rysy szczupłej twarzy wyróżniały dużo ciemniejsze włosy, piegi i haczykowaty nos Jerkana. Nosili podobne fryzury, z tym, że przyszły król Srebrnej Twierdzy przykładał więcej uwagi do swojego wyglądu. Pasma włosów nosił zawsze nienagannie zaczesane do tyłu, krótsze boki staranie golił na krótko, w przeciwieństwie do Vincenta, który, pomimo regularnych wizyt królewskiego fryzjera, nosił włosy w nieładzie.

- Mogłeś powiedzieć, że robisz biesiadę, chętnie dotrzymałbym ci towarzystwa. – Z obrzydzeniem przesunął jedną z butelek i usiadł na fotelu omijając winną plamę na podłodze.

Młodszy z braci spojrzał na niego surowo, przewrócił oczami i nie przejmując się bałaganem, wrócił do stolika zajmując to samo miejsce co wcześniej. Przeczesał już tłuste włosy i odchylił się na oparciu skupiając wzrok na ciemnych belkach biegnących po suficie.

Miał żal do brata, wiedział, jaki Vincent ma stosunek do świata, a jednak nie wstawił się za nim, nie zaprotestował w jego imieniu. Stał tylko i przyglądał się jak upadał, jak ojciec wydawał na niego wyrok.

- Daj spokój, może nie będzie tak źle, pomyśl o możliwościach. – Jerkan przesuwał butelkami po blacie, aż znalazł jedną, której Vincent nie opróżnił poprzedniego wieczoru. Chwycił butelkę i zaczął w nią stukać palcami.

Uderzenie każdego ze srebrnych pierścieni o szkło, potęgowało ból głowy młodszego z braci.

Vincent łypnął na niego z ukosa, wykrzywiając przy tym usta w grymasie. Jak na komendę Jerkan przestał drażnić brata.

Rozumieli się bez słów.

Często Vincent nie musiał nawet używać specjalnych gestów, dzięki którym komunikował się z ludźmi z najbliższego otoczenia. Znaki układane dłońmi nie przekazywały wszystkich myśli dosłownie, ale sens poszczególnych słów trafiał do rozmówcy. Język gestów wciąż był w fazie opracowania, w wielu częściach świata różnił się od siebie, czasami dochodziło do sprzeczek lub błędnych interpretacji, które prowadziły do większych lub mniejszych afer.

Z mniej ważnymi osobami wymieniał korespondencję, a czasami udawał, że i tego nie potrafi. Tak było wygodniej, ludzie go lekceważyli, mógł wtedy w pełni wykorzystywać swój stan działając po cichu.

- Dobre? – Zapytał Jerkan wskazując butelkę, którą trzymał w dłoni

Młodszy z braci przytaknął, ułożył się wygodniej w fotelu i przygarbił próbując schować się przed światem. Jego towarzysz uniósł wino w geście toastu i wyżłopał zawartość butelki w ekspresowym tempie. Westchnął i rozłożył się na fotelu jak król na tronie.

- Zdecydowanie musisz podać je na weselu. – Wyszczerzył się w kpiącym uśmiechu.

Vincent zapragnął rzucić jedną z butelek w brata, ale powstrzymał się, obdarzając go jedynie prychnięciem i gorzkim uśmiechem.

Wykonał rękoma kilka gestów, układających się w słowa:

- Jak twoja żona, braciszku? – Jednocześnie posłał bratu wyzywające spojrzenie.

Jerkan uśmiechnął się dziko.

- Na moje szczęście podróż Kayi w rodzinne strony się przedłużyła. Podejrzewam, że winien jest temu jeden z jej dawnych kochanków, ten z ciemnymi kędziorkami na głowie. – Teatralnie okręcił sobie jeden z kosmyków wokół palca. – Taki układ mi odpowiada, oboje znamy swoje obowiązki i jednocześnie jesteśmy wolni, musimy tylko nie rzucać się w oczy z naszymi podbojami. – Westchnął przeciągle. - Widziałeś nową służkę? Tą z szerokimi biodrami i jasnym warkoczem do pasa? Ah... – Twarz Jerkana przybrała coś na kształt rozmarzonego chłopca, który dopiero odkrywał czym jest przyjemność – Miałem cudowną noc. Może twoja przyszła żona też zgodzi się na taki układ? Widziałem ją kiedyś na jednym z przyjęć, urodziwa jest.

- I co z tego? To chodząca katastrofa. Poza tym, wątpię, nie wiem.- Przestał na chwilę gestykulować. - Nie chcę o tym myśleć.

- Rozmawiałeś z nią choć raz?

Vincent łypnął na brata spode łba, wiedział, że sarkazm to nieodłączna część Jerkana, a jednak miał zapragnął go udusić. Zamiast tego, wziął głęboki oddech i pokiwał przecząco głową.

- Ciekawe czy jest taka cnotliwa na jaką wygląda. – Jerkan uśmiechnął się paskudnie.

- Nie waż się jej tknąć! – Vincent zrobił groźną minę, kończąc gestykulować, walnął pięścią w stół. Butelki zabrzęczały, kilka upadło, jedna potoczyła się po blacie i spadła rozbijając się na parkiecie.

Może nie chciał się żenić, ale nie uważał związków takich jak Jerkana i Kayi za normalne, jego brat o tym wiedział. Tego typu relacje należały do popularnej praktyki na dworach, tajemnica, o której wszyscy wiedzieli, ale nikt nie śmiał mówić o niej głośno.

„Czy kiedykolwiek mógłby zdradzić?"

Kaya była silna, należała do kobiet twardo stąpających po ziemi, wiedziała czego i kogo chce. Morgan natomiast, wydawała mu się zwiewna i delikatna, łatwa do zranienia.

Nigdy nie był w stałym związku, nie myślał o ślubie, nie chciał go. Zapragnął do niego nie dopuścić, jeszcze nie wiedział jak, nie obchodził go skandal, jaki wywoła. Zdawał sobie też sprawę, że być może złamie tym swoją wybrankę.

„Swoją". – Pomyślał, przecież nie miał możliwości wybrać, nie była „jego".

- Nie wiem o czym myślisz, ale minę masz nietęgą. - Jerkan wyrwał Vincenta z rozmyślań. – Domyślam się, że nie masz ochoty na wspólne śniadanie, przyślę kogoś.

Wstał i poprawił idealnie skrojony, ciemnozielony surdut. Nim wyszedł, podszedł do brata, poklepał go po ramieniu i dodał pokrzepiająco:

- Cokolwiek postanowisz, wiedz, że jestem z tobą, braciszku.

Został sam, on i jego myśli, krzyk, który więzł wewnątrz umysłu.

I tak był gorszym z braci, tym, po którym można było się spodziewać kłopotów. Kolejna, chociaż spektakularna farsa nic by nie zmieniła.

Spojrzał w stronę okien. Wzdłuż krawędzi ciemnych, ciężkich zasłon, sączyło się światło dnia. Ściągnął z siebie buty, brudne spodnie i bieliznę. Przeszedł za parawan gdzie czekała na niego, już lodowata, kąpiel.

Odgonił wszelkie myśli krążące wokół ślubu, miał jeszcze czas, za to musiał skupić się na dzisiejszym wieczorze.

Wizyta jego brata wyrwała go z rutyny, czekało na niego zadanie, które od pewnego czasu spędzało mu sen z powiek. Jak najszybciej chciał pozbyć się kaca i przywrócić pracę swojego umysłu na właściwe tory.

Od jakiegoś czasu słyszał o magiku rozgłaszającym wieści o tajemniczym artefakcie. Normalnie nie zwróciłby na tego typu plotki uwagi, ale ów człowiek twierdził, że wszedł w posiadanie jednego z fragmentów mistycznego przedmiotu. Potwierdzał to fakt, że mógł czarować, były to proste, bzdurne sztuczki. Mogły być iluzją lub faktycznie w jakiś sposób posiadł możliwość kontrolowania danej sfery, w tym przypadku złotej. Po pokazie nie chciał nikomu pokazać stworzonych przez siebie złotych kart.

Sfer było siedem – Złoto, srebro, szafir, szmaragd, rubin, kwarc i zapomniana magia kości.

Zagadnienie było o tyle ciekawe, że tylko członkowie królewskiego rodu posiadali magiczne moce.

Magik mógł okazać się szarlatanem albo, na co liczył Vincent, był nieślubnym dzieckiem wysoko postawionego członka rodu Złotej Przystani. Zyskałby dzięki temu kartę przetargową, gdyby akurat potrzebował odpowiedniej przysługi

Tak czy inaczej, musiał najpierw dowiedzieć się prawdy.

Wziął długą kąpiel, która nie ukoiła do końca wszystkich nerwów. Stał chwilę w milczeniu, drżał z zimna, woda ciurkiem ściekała z jego włosów. Usłyszał jak drzwi się otwierają i po chwili zamykają, nie zdążył zareagować. Kroki zbliżały się szybko i służka, która nie zauważyła go stojącego za parawanem gwałtownie rozsunęła zasłony.

Ostre światło wlało się do środka. Syknął przeciągle mrużąc oczy.

Służka odwróciła się, zrzucając przy tym jeden ze stojących na kredensie kandelabrów na podłogę. Brzęk metalu poniósł się po komnacie.

Zasłoniła usta dłońmi, wpatrując się w nagą sylwetkę księcia. Prześlizgnął spojrzeniem po ciele drobnej blondynki, przez ramię przewieszony miała długi warkocz, fartuch ciasno opinał talię eksponując szersze biodra. Uśmiechnął się pod nosem, już wiedział, że pojawienie się tej konkretnej służącej to sprawka starszego brata. Zauważył rumieniec rozlewający się na jej policzkach i wzrok, którym go pożerała. Zbliżył się nieznacznie próbując odgadnąć intencje kobiety. Dobrze wiedział, że dość spora część młódek próbowała trafić do królewskiej służby nie tylko ze względu na godziwe wynagrodzenie. Liczyły, że ktoś z wyżej urodzonych je zauważy. Czasami chodziło im po prostu o dobrą zabawę.

- P-proszę wy-wybaczyć. – Jąkała się zagubiona, wciąż nie odrywając wzroku od Vincenta. Nie skończyła, podejrzewał, że dobrze wiedziała, że zastanie go w komnacie.

Zrobił kolejny krok.

Służka wyciągnęła drobną dłoń przesuwając po szczupłym, ale umięśnionym torsie księcia. Utkwiła niebieskie oczy w jego ustach. Vincent zrobił kolejny krok zmuszając służkę by oparła się plecami o szybę. Jedną ręką podparł się o zimne szkło, drugą sięgnął po warkocz, który zaczął owijać sobie wokół dłoni. Ścisnął go mocniej i lekko pociągnął. Z ust służki wydostało się ciche westchnienie, po czym uśmiechnęła się do niego zalotnie. Przymrużyła powieki, książę pochylił się omiatając jej szyję oddechem, musnął ustami skórę tuż pod uchem, poczuł jak jej ciało się rozluźnia.

Postanowił, że wieczorna sprawa może poczekać, a resztę nerwów ukoi w ramionach pięknej blondynki.


Morgan

Morgan siedziała przed dużym lustrem w srebrnej ramie. Oglądała policzek, który zaszedł fioletem, twarz w miejscu siniaka pulsowała nieznośnie. Oczy miała opuchnięcie od wylanych przez całą noc łez.

- Ciężko będzie ukryć to pod makijażem. – Westchnęła do swojego odbicia.

Na blacie białej, zdobionej szafirami, toaletki leżało mnóstwo pomadek, pudrów i innych specyfików, które o świcie przysłała jej matka. Ten gest powiększył dystans, który powstał poprzedniego dnia. Początkowa szczelina rozdzielająca dwa brzegi, na których stały po trzęsieniu ziemi, przybrała teraz wielkość potężnej wyrwy. Na łóżku leżała suknia, którą również wybrała dla niej matka. Bogato zdobiony gorset i obszerna spódnica miały odcień kremowej bezy, do której poprzyczepiano niebieskie, aksamitne motylki. Patrząc na suknię, Morgan robiło się tak samo niedobrze, jak na wspomnienie o przyszłych zaślubinach. Miała ochotę zerwać zwiewne baldachimy zwieszające się nad łóżkiem, porozdzierać je i razem z kreacją wyrzucić przez okno.

Szybko odgoniła tę myśli, chciała jednak w subtelny sposób postawić się Kordii, skupiła się więc na detalach sukni i zamieniła materiałowe owady w szafirowe, kryształowe motylki, które rozpierzchły się po komnacie. Latały wokół głowy księżniczki, do czasu, aż do pomieszczenia weszła Astrid, dama towarzysząca i jedyna przyjaciółka królewny. Miała obfite, kobiece kształty podkreślone przez pięknie opinający biust gors, tym razem w kolorze jasnozielonym. Pełne usta zawsze malowała w kolorze pasującym do kasztanowych, spływających kaskadą włosów.

Morgan spojrzała smutno w piwne oczy swojej towarzyszki, smutek powoli przeradzał się w coraz mocniej wzbierający w jej wnętrzu gniew. Poprzedniego dnia nie miała okazji porozmawiać z przyjaciółką, więc teraz wszystkie emocje wzięły górę, w uszach zaczęło jej piszczeć, skupiła się na motylkach, które najpierw zaczęły pękać, a później rozwaliły się na drobne, nieregularne grudki szafiru, które spadły na podłogę i potoczyły się pod stopy Astrid.

- Oh, Morgan. – Jęknęła, widząc twarz księżniczki. – Tak mi przykro.

- To mój najmniejszy problem. – Odetchnęła głęboko, nagle nawet luźna, zwiewna koszula zaczęła ją drażnić i uciskać. – Moja matka wpadła w jakiś amok i stała się kontrolującym wszystko potworem. Po naszej kłótni miała czelność przysłać mi nowy jadłospis, bo przecież muszę trzymać dietę, przeysłała karnet z wytycznymi zbliżającego się balu i nakazała wszystkim służkom raportować o moim stanie i humorach. I to wszystko nim minęły dwie godziny od tego. – Otworzyła szerzej oczy wskazując swój obity policzek.

Astrid zrobiła kwaśną minę.

- Nie! – sapnęła Morgan. – Tobie też kazała mnie szpiegować?

- Niestety. Pokaż, zobaczymy co da się z tym zrobić. – Podeszła do królewny, pod jej stopami zachrzęściły kawałki rozsypanych szafirów.

Złapała księżniczkę za rękę i poprowadziła pod wielkie okna, z których rozpościerał się widok na królewskie ogrody. Odsłoniła koronkowe firany, by twarz księżniczki oświetliły naturalne promienie słońca.

Podparła dłonią brodę Morgan i zaczęła oglądać jej twarz na zmianę odwracając jej głową na prawo i lewo.

- Szkoda, że usunęłaś motylki z sukni. – Znów chwyciła rękę Morgan i z powrotem usadziła ją przy toaletce. Widząc wściekłe spojrzenie księżniczki, dodała: – No co, widziałam jak ją szykują.

- I co z tymi motylkami? – Morgan zwiesiła wzrok, poczuła się źle podejrzewając przyjaciółkę o zmowę z królową.

- Mogłabym wtedy zrobić obszerniejszy makijaż, ukryłby zasinienie pod okiem, teraz za bardzo nie mam do czego dobrać podobnego odcienia.

- A teraz? – Księżniczka wyciągnęła dłoń w stronę gorsetu, skupiła się na górnej części, w którą wszyto mnóstwo rozpraszających światło szkiełek i zaczęła zamieniać je w szafiry. Im schodziła niżej, tym bardziej przerzedzała wyczarowywane przez siebie klejnoty tworząc efekt ombre.

Astrid uśmiechnęła się od ucha do ucha, ale i tak wycedziła przez zęby. – Wiesz, że twoja matka wygarbuje nam za to skórę? Podobno pół nocy wybierała tę kreację.

Nie chodziło tylko o trud królowej, każdy wytworzony przez rodzinę królewską kryształ musiał być zatwierdzony przez króla i radę. Do obiegu nie mógł trafić żaden nieautoryzowany klejnot. Te królewskie były droższe niż wydobywane w kopalniach, dlatego pilnowano, by nie zachwiać rynku wprowadzając na niego zbyt dużej ilości surowca. Król nie chciał, by straciły na wartości, jednocześnie pilnując, aby stanowiły towar ekskluzywny. Koronnymi wyrobami krain handlowano na całym świecie, miały ogromną wartość, bo ludzie złudnie wierzyli, że wraz z grudką metalu czy kamieniem staną się posiadaczami skrawka magii. Wielu i tak ceniło bardziej naturalne kryształy, srebro i złoto dostępne na całym świecie, ponad tymi tworzonymi za pomocą magii. Nimi głównie chwalili się możni, dumnie krocząc obwieszeni błyskotkami jak ogromny żyrandol w sali balowej Szafirowego Zamku.

Morgan wiedziała, że będzie musiała zniszczyć suknię, bowiem szafiry wytworzone magią nieco różniły się od naturalnych. Miały mocniejszą barwę i każdy jubiler był w stanie dostrzec rozbieżności. Oryginalne królewskie kamienie szlachetne dodatkowo opatrzone były herbem, który można było dostrzec jedynie pod szkłem powiększającym. Tajemnice jak to robić, znał jedynie król, wiedzę przekazywano z pokolenia, na pokolenie, jedynie męskim dziedzicom. Wkrótce miał ją posiąść również i Vincent, bo żeniąc się z Morgan, musiał wyzbyć się swojej magii i przyjąć błogosławieństwo Szafirowej Krainy. Nawet matka Morgan, Kordia, nie poznała tej wiedzy, chociaż księżniczka wiedziała, że usilnie próbowała zgłębić tajemnicę.

- Niech nawet pęknie z wściekłości, nie obchodzi mnie to. – Warknęła księżniczka wyobrażając sobie purpurową ze złości twarz matki.

Po ponad godzinie Morgan była niemal gotowa. Astrid uczepiała ostatnie kosmyki ciemnobrązowych włosów. Część z ciasnego upięcia opadała zwiewnie wzdłuż nieco opuchniętej twarzy księżniczki. Rozbudowany i ciężki makijaż nie był w stanie ukryć wszystkiego. Piwne oczy damy prześlizgnęły się po twarzy przyjaciółki. Widząc jej smutną minę, wykrzywiła usta w delikatnym uśmiechu.

- Hej. – Astrid zaczesała ostatni ciemny kosmyk za ucho, łapiąc przy tym szafirowe spojrzenie Morgan. – Wszystko się ułoży. – Pocałowała księżniczkę w czoło i ujęła delikatnie jej dłoń. Pociągnęła królewnę w stronę wyjścia.

Jej ruchy były machinalne, pozwoliła się prowadzić Astrid. Ignorowała spojrzenia służących krzątających się po korytarzach. Gdy zeszły do niższych partii zamku, gdzie znajdowała się jadalnia, dostrzegła wielkie kufry stojące w głównym holu.

- Co się dzieje? – Zapytała otrząsając się z otępienia.

- Nie wiesz? – Astrid była zaskoczona. – Nie powiedziano ci. – stwierdziła z troską w głosie. – Jutro skoro świt wyjeżdżacie do Srebrnej Twierdzy.

- Niedobrze mi. – jęknęła księżniczka.

- Może za mocno zacisnęłam gorset?

- Nie, zapewniam cię, że to nie to. – Przełknęła ślinę. – To gorsze niż tysiąc gorsetów.

W milczeniu przyglądała się coraz większemu stosowi kufrów, które przynoszono do skąpanego w słońcu holu. Bramy były otwarte na oścież, zakończony ostrym łukiem otwór wyglądał jak rama dla obrazu. W oddali majaczyło morze zieleni, gdzieś wśród traw przechadzały się pawie. Do pomieszczenia, przez ogromne okna wlewały się ciepłe promienie słońca. Odbijały się od białych murów, potęgując wrażenie ogromu pomieszczenia. Kontrast stanowił jedynie parkiet z ciemnego drewna ułożonego w misterne mozaiki.

Tkała ten widok w pamięci. Odetchnęła głęboko. Wiedziała, że jeżeli wyjedzie z Szafirowego Zamku, już do niego nie wróci, nie pozwolą jej, będzie musiała czekać do ślubu zamknięta w okowach srebra jak więzień. Później zapewne zamieszka w jakimś opustoszałym pałacu, których mnóstwo było rozsianych po całym kontynencie. Barka, bo tak brzmiała jego wspólna nazwa, była dziwną krainą, podzieloną na sześć królestw, w której centrum znajdowała się dawna Kraina Kości, miejsce bez magii, opuszczone, zniszczone, od niedawna oddane pod rządy Krainy Srebra.

Nawet tam nie mogła uciec.

Przełknęła gorzką gulę, która uwięzła jej w gardle, powstrzymała łzy cisnące się do oczu. Musiała zaakceptować swój los, nie miała innego wyjścia, chyba że udałoby jej się uciec.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro