Rozdział X Nie okazuj słabości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Morgan

Stała oniemiała, czuła, że policzki zaszły jej czerwienią, a twarz płonie ciepłem, kontrastując z wymarzniętym ciałem. Morgan wciąż ściskała kaftan księcia, jakby był jej największą opoką. Spojrzała na granatowy materiał zdobiony srebrną nicią, gdzieś wśród wijących się roślin odnalazła przenikające się litery „M" i „V". 

Nie spodziewała się pocałować go w usta, celowała w policzek, ale książę w ostatnim momencie odwrócił głowę. Pomimo, że był to ulotny pocałunek, poczuła dreszcz, przechodzący po kręgosłupie. Gdzieś w mroku upokorzenia zamajaczyło światełko nadziei. Zgasło równie szybko, jak się pojawiło, gdy Vincent cofnął dłoń jakby skóra Morgan go poparzyła. Ciężko było wyczytać cokolwiek z jego spojrzenia, ale grymas, który wykrzywił twarz księcia, gdy odchodził, stanowił dostateczny dowód na to, że wszelkie nadzieje okazały się płonne.

- Czy gdyby mógł, postąpiłby tak samo? Znów pozwoliłby mi stanąć samotnie przed krwiożerczym tłumem? – Szepnęła pod nosem Morgan i zadrżała, słysząc skrzypnięcie drzwi.

Księżniczka natychmiast przygarbiła się i skuliła przy ścianie, oczekując wściekłej Kordii, która lada moment stanie przed jej obliczem. Zdziwiła się, gdy jej oczom ukazała się korpulentna służka, ściskająca w dłoniach tiarę i pantofle, należące do Morgan.

- Nie bój się pani, przysyła mnie książę Jerkan. - Służąca ukłoniła się i podeszła powoli w stronę trzęsącej się dziewczyny. Morgan prześlizgnęła wzrokiem po sylwetce kobiety, by w końcu zatrzymać go na twarzy. Jej oczy wyrażały ciepło i troskę.

- Nazywam się Peony Bricks. Księżniczko, nie mamy zbyt wiele czasu. – Peony spojrzała błagalnie w oczy Morgan, odłożyła trzymane przedmioty i wyciągnęła rękę.

Dziewczyna odetchnęła w końcu i pozwoliła poprowadzić się kobiecie w stronę części łaziebnej. Peony zabrała wciąż ściskany przez Morgan kaftan księcia i odłożyła go na pobliskie krzesło. Pomogła jej ściągnąć przemoczoną halkę i obmyć się w zimnej wodzie, która zawsze czekała na podorędziu w komnacie. Służka usadziła księżniczkę przy toaletce i zaczęła rozczesywać jej włosy, tłumacząc, że oficjalnie jej suknia została oddana do prania, a ona została wezwana przez książęta, których spotkała na zewnątrz. Nie znała szczegółów, więc uczuliła, że być może będą musiały improwizować.

- Długo tutaj służysz? – Odezwała się w końcu Morgan.

Była wdzięczna Peony za delikatność oraz sprawność, z jaką wykonywała swoje obowiązki. W odbiciu lustra, spostrzegła jej delikatny uśmiech.

- Odkąd książę Vincent przyszedł na świat.

- Jaki on jest, tak naprawdę? – Morgan spuściła wzrok wypowiadając te słowa. Sama nie wiedziała dlaczego.

- Być może obrazi się na mnie za to co powiem, – odpowiedziała z rozbawieniem Peony – ale chociaż bardzo to skrywa, ma dobre serce.

- Dlaczego chowa to, co jest atutem? – Zdziwiła się księżniczka.

Peony zamarła, jakby ważyła słowa, które zaraz wypowie. Zapewne obawiała się zaufać drugiej osobie, ale dziewczyna od razu to wyczuła.

- Spokojnie pani Bricks, obydwie jesteśmy umoczone w tajemniczym zniknięciu szafirowej księżniczki, myślę, że możemy zdradzić sobie swoje sekrety. – Morgan puściła oczko widząc w lustrze odbicie wpatrującej się w nią kobiety.

- Oh, księżniczko. – Westchnęła służka i znów zaczęła rozczesywać długie fale Morgan. Zbliżyła się do jej ucha i ściszyła głos. – Czyż nie bezpieczniej ukrywać jedyne dobro, które nam towarzyszy, gdy wszędzie wokół czają się potwory?

Mrok jakby podsłuchiwał Peony, bo tuż po jej słowach, z korytarza zaczęły dobiegać dźwięki kroków i rozmów. Po chwili drzwi otworzyły się z łoskotem i w przejściu stanęła Kordia, zaraz za nią Gideon z Ostarem.

- Kochanie! Tak bardzo się martwiłam! – Kordia podbiegła do Morgan i uściskała ją mocno. Księżniczka odpowiedziała tym samem i obejmując matkę posłała jej pytające spojrzenie.

- Chyba jesteś dla niej zbyt pobłażliwa Kordio – Ostar uniósł podbródek i zaplótł dłonie za plecami. Patrzył się surowo, w jego oczach było coś, co przyprawiało Morgan o gęsią skórkę. Po jego słowach do komnaty dotarli też Astrid i Riordan, jego twarz znaczyła nieładna szrama, z której wciąż sączyła się krew.

Księżniczka owinęła się szczelniej narzutą i spojrzała wściekle w stronę Srebrnego Monarchy.

- Może to ja powinnam być mniej pobłażliwa dla Ciebie, królu Ostarze? – Morgan wstała gwałtownie i ruszyła szybkim krokiem w stronę Silverbone'a. W głowie huczały jej słowa matki – Nie okazuj słabości, powtarzała sobie w myślach, to i słowa Peony o księciu. W tamtym momencie wszystko co jej zrobił przestało mieć znaczenie, uratował ją i należało się odpłacić. Kordia wciągnęła z sykiem powietrze, gdy córka ją mijała, lecz Morgan nie zamierzała się zatrzymywać, puściła wodze fantazji, a umysł miał ją zaprowadzić do zwycięstwa lub zguby.

- Może powinnam poprosić o głowę tego, kto postanowił podać tort malinowo miętowy?! – kontynuowała swoją tyradę, zerkając znacząco na Kordię i Gideona. – Powszechnie wiadomo, że jestem uczulona na miętę, to dla mnie śmiertelna trucizna! – skłamała gładko.

Ostar zacisnął usta w wąska linię, na jego czole pojawiła się lwia zmarszczka.

Gideon uniósł dłoń i chciał coś powiedzieć, ale Kordia szybko go ubiegła.

- Jestem pewna, kochanie, że to nieporozumienie, nikt umyślnie nie chciałby twojej krzywdy. – Królowa przewróciła oczami i spojrzała się pobłażliwie na gospodarza. – Prawda, Ostarze? – Wbiła w niego swoje zielone oczy.

- Nie zmienia to faktu, że ktoś poniesie karę i bez wątpienia będzie to Vincent. – wysyczał Ostar ledwie panując nad swoimi emocjami.

- Za co drogi królu? – Zdziwiła się nieco zbyt teatralnie Morgan. – Za ratunek? Za to, że spóźnił się, ponieważ chciał mi dać prezent z okazji zaręczyn, którego twoi ludzie nie dopilnowali? – Księżniczka uniosła dumnie podbródek wpatrując się twardo w twarz mężczyzny.

- O czym ty mówisz, dziecko. – Postawa Gideona wskazywała na to, że miał dosyć tego wieczoru, ściskał palcami nasadę nosa, marszcząc przy tym brwi.

- Gdy wybiegłam, natychmiast przemokłam. Książęta Vincent i Jerkan, znaleźli mnie zmierzając ze stajni. Przekazali mnie w ręce tej oto wspaniałej kobiety – Morgan wskazała dłonią Peony, która kuliła się przy toaletce. – Gdyby nie oni, jestem pewna, że wkrótce umierałabym na zapalenie płuc!

Mięsień żuchwy na twarzy Ostara drgał, ale księżniczka nie zamierzała odpuszczać, nie teraz gdy mleko się rozlało.

- Śmiem twierdzić, Gideonie, że twoja córka dramatyzuje i do tego kłamie. – wycedził monarcha.

- Zapominasz się mój drogi. – syknęła w odpowiedzi królowa.

- Jaki niby prezent miał mieć mój syn dla ciebie, droga księżniczko. – prychnął Silverbone. – Zakpił z nas wszystkich, a ty go jeszcze bronisz.

- Rumaka, – Odpowiedziała gładko Morgan, pamiętając o koniokradach, których szukał stajenny. – ale najwidoczniej Srebrna Twierdza ma spore problemy z bezpieczeństwem, bo został skradziony. Na szafiry! A co jeżeli ktoś by mnie porwał, gdy tak bezmyślnie wybiegłam? – Tym razem zmusiła się, by jej oczy zaszkliły się od łez, przygryzając wewnętrzną część policzka. Poczuła krew rozlewającą się na języku. Przełknęła ślinę, chwyciła dłonie zaskoczonego Ostara i spojrzała mu błagalnie w oczy. – Vincent uratował mi życie, wynagrodzisz go, prawda?

Wypowiadając ostatnie słowa, nie kłamała, nie chciała jednak, by cała prawda wyszła na jaw.

- Cieszę się, że moja córka dobrze trafiła, przyjacielu. – Gideon poklepał oniemiałego Ostara po ramieniu. – Chodź, zapewne zostało trochę butelek tego dobrego wina, wypijemy zdrowie naszych dzieci. – Uśmiechnął się ciepło.

- Astrid! – Kordia nieco ostrym tonem głosu przywołała przypatrującą się wszystkiemu damę. – Zaprowadź Riordana do lazaretu, niech ktoś opatrzy mu ranę, nie wiadomo, po czym ten przeklęty paw łaził.

- Coś się stało z Limem? – Serce Morgan zabiło szybciej, nerwy zaczęły przejmować kontrolę, bała się o swojego podopiecznego.

- Martwisz się o pawia, gdy twój osobisty gwardzista niemal stracił oko? – Królowa posłała jej surowe spojrzenie.

„Od kiedy Riordan jest moim osobistym gwardzistą?" Morgan zmarszczyła brwi, a jej myśli zaczęły atakować umysł chaotycznymi obrazami ucieczki z balu. – Nie rozumiem.

- Lim zaatakował Riordana, gdy ten próbował cię dogonić. – powiedziała słabym głosem Astrid.

- Nic mu nie jest, prawda? To znaczy. – Księżniczka spojrzała przelotnie na poranioną twarz rycerza, ale nie była w stanie wykrzesać z siebie ani drobiny współczucia, cieszyła się w duchu, że paw dał nauczkę mężczyźnie. – Pewnie potraktował go jak zagrożenie, wiesz mamo, jak bardzo Lim jest ze mną zżyty.

Riordan prychnął poirytowany, ale oprócz tego, nie odezwał się słowem.

- Ptak miał szczęście i uciekł zanim zamieniłam go w szafiry. – Matka założyła ramiona na piersi i odetchnęła głęboko, przymykając oczy. Podeszła do córki i udała, że całuje ją w policzek na pożegnanie. Kościste palce Kordii wbiły się w drobne i obolałe ramiona Morgan. W rzeczywistości szepnęła jej na ucho. – Dobrze rozegrane.

Po chwili drzwi zatrzasnęły się z łoskotem, w komnacie została jedynie księżniczka i speszona Peony.

- Droga pani Bricks. – królewna zwróciła się do służki drżącym głosem. – Co powiesz na kieliszek wina na rozluźnienie? – Zbliżyła się do stolika i uniosła karafkę oraz dwa kieliszki.

Kobieta potaknęła bez słowa. Morgan nalała trunku, obie zasiadły na krawędzi łoża, stuknęły się kieliszkami i szybko wlały w siebie słodkie wino.

Vincent

Tej nocy nie spał dobrze, co chwilę budził się w obawie, że do komnaty wejdzie wściekły ojciec i spuści mu manto. Kolejny raz Vincent przewrócił się z boku na bok, tym razem zwracając się twarzą do okien. Ciemne, ciężkie zasłony tłumiły sączące się przez niewielkie szczeliny promienie świtu. Przesunął dłońmi po aksamitnej pościeli, która swoją delikatnością w niczym nie przypominała tego, co czuł gdy Morgan go pocałowała.

Przymknął oczy, westchnął głęboko i skarcił się w duchu za to wspomnienie.

„Nie myśl o niej w ten sposób." Nakazał samemu sobie.

Z trudem opuścił tajemne przejście, powstrzymując się od podsłuchiwania pod komnatą księżniczki. Już i tak nadwyrężył jej zaufanie i nerwy, nie miał zamiaru robić tego ponownie, przynajmniej na razie. Musiał uspokoić myśli i skupić się na ważniejszych sprawach niż dworskie intrygi.

Tekst zapisany w Dzienniku Malika wciąż pozostawał nierozszyfrowany. Kusiło go, by przyjąć błogosławieństwo Złotej Krainy i spróbować z pomocą igły posiąść jej moc. Formułę znal na pamięć, podobnie jak każdy członek rodziny królewskiej. Nauczyciele wbijali do głowy doktrynę „artefakty ponad wszystko". Przywołał w głowie jedną z lekcji, przed jego nosem, na karcie wielkiej księgi widniał diagram ukazujący wszystkie królestwa. Co ciekawe, zawierał nazwy poszczególnych magii, a ich lokalizacja na rycinie, odpowiadała usytuowaniu krain na mapie. Pod rysunkiem, wijącymi się literami, zapisano:

„Na kości przodków i ich artefakt, wyrzekam się starej magii, niech jeno ostatni czar naznaczy jej historię na nowej ścieżce."

Po tych słowach należało wyczarować herb własnej krainy, następnie dotknąć artefaktu, którego magię się przyjmowało i przejść do kolejnej części formuły:

„Na krew potomków i przyszłość rodu, przyjmuję nową magię, a pierwszy czar będzie początkiem końca." 

Kończąc wypowiadać treść przysięgi, przecinało się skórę dłoni, ściskało nowy artefakt, a wcześniej stworzony herb, zamieniało w nowy, już za pomocą przyjętej magii. Na koniec, rozsypywało się go w pył. Było to trudne, bowiem trzeba było się niemal wszystkiego uczyć od nowa. Vincent nie chciał tracić swoich umiejętności, które w tak niepewnym czasie, mogły mu się przydać. Poza tym, gdyby doszło do ślubu, musiałby na oczach wszystkich wyzbyć się mocy srebra, na rzecz szafirów. Jakby to wyglądało, gdyby jego ostatnim czarem starej magii, było złoto? O ile w ogóle udałoby się przeprowadzić rytuał z racji tego, że Vincent nie wypowiedziałby formuły.

Mimowolnie przywołał w myślach obraz Morgan, jej ciemnoniebieskie spojrzenie przewiercało go na wylot nawet w wyobraźni. Prychnął poirytowany na samego siebie i zacisnął pięści, ściskając przy tym materiał pościeli.

„Co jeżeli nie umiał inaczej? Nie umiał wyrzucić jej zapachu i widoku mokrego ciała z umysłu? Morgan mamiła go wdziękami jak syrena, jednocześnie irytowała całą sobą. Nie mógł pozwolić sobie ponownie przepaść w jej szafirowych oczach, zaróżowionych, pełnych ustach..."

Warknął pod nosem i nakrył się poduszką, bo znów pozwolił sobie pobłądzić do niej myślami. W końcu poduszka pomknęła przez całe pomieszczenie, strącając ze stolika kandelabr. Brzęk srebra obijającego się o podłogę obudziłby nawet umarłego.

Nierówną walkę księcia z bezsennością przerwało pukanie do drzwi. Nawet nie drgnął, jego ojciec by nie pukał, wparowałby do komnaty i rzucił się na niego z pięściami. Był to raczej delikatny obraz tego, co mogło się wydarzyć. Książę obawiał się, że Ostar wymierzyłby dużo gorszą karę i raczej szukałby widowni.

Vincent zwlókł się z łóżka, narzucił na siebie jedwabny szlafrok i powłóczył nogami do drzwi, po drodze ustawiając świecznik z powrotem na stole. Poduszkę rzucił niedbale na fotel. Przeczesał palcami zmierzwione włosy i przesunął dłońmi po twarzy, próbując zmazać z siebie uczucie niewyspania.

Nie pomogło.

Sapnął zrezygnowany, po czym odsunął rygiel, drzwi skrzypnęły, a jego oczom ukazał się nie kto inny, jak uśmiechnięty od ucha, do ucha Jerkan.

- Ktoś tu chyba źle spał! – zakpił starszy brat.

W odpowiedzi Vincent prychnął tylko i niedbałym machnięciem ręki wskazał bratu, by usiadł na jednym z foteli.

- Postoję.

Jerkan podszedł do okna i rozsunął zasłony, odsłaniając obraz różowiejącego nieba nad Srebrnym Miastem.

– Twoja narzeczona to niezłe ziółko. – Mężczyzna zerknął kątem oka na brata.

Młodszy książę zmarszczył brwi wyczekując dalszej relacji.

- Jeszcze tej samej nocy złapałem Peony wychodzącą z jej komnaty, podobno Morgan nieźle nawtykała naszemu ojcu. – Jerkan uśmiechnął się pod nosem i nie odrywając twarzy od krajobrazu za oknem, ciągnął dalej – Całkiem zręczna z niej kłamczucha.

Vincent przemieścił się koło brata, założył ręce na piersi i wbił wzrok w następcę tronu. Kiwnął mu głową, by ten kontynuował wyjaśnienia.

- Powiedziała, że uratowałeś jej życie, co prawda, nie kłamała, ale przeinaczyła historię na swoje potrzeby. Tego, czego teraz potrzebujemy to rumaka, którego miałeś jej podarować w prezencie zaręczynowym. – Jerkan uniósł brwi i wyszczerzył się od ucha do ucha. – Podobno skłamała też, że jest uczulona na miętę, uchroniliśmy ją również przed zgubnym zapaleniem płuc.

- Co na to Ostar?

- Raczej pojął, że to kłamstwa wyssane z palca, ale po interwencji Kordii nie śmiał powiedzieć nic więcej. W końcu Gideon zabrał go na kieliszeczek wina, podobno pili do rana. – Następca tronu odetchnął z ulgą – Ostar pewnie uznał to za dobry znak, inaczej zapewne już by tu był.

- Już miałem nadzieję, że zagadała ojca na śmierć. – Gesty Vincenta były niedbałe, nie miał siły, ani ochoty rozmawiać, ale historia przytoczona przez Jerkana go zaciekawiła.– Skąd wziął się rumak w tej powieści?

- Nie wiem co robiliście w stajni, ale podobno ktoś go ukradł. – Brat spojrzał znacząco na Vincenta. – Spokojnie, widziałem pięknego siwka u znajomego, nikt się nie dowie skąd i dlaczego przybył do Twierdzy. Uznaj to za jeden z prezentów na nowej drodze życia. – Jerkan nie wytrzymał i parsknął śmiechem – Jak to cudownie brzmi.

Vincent klepnął brata w tył głowy, ten omal nie uderzył czołem o szybę. Zgromił Jerkana wzrokiem i poszedł się przebrać.

Nie miał ochoty na żarty.

- Oj, braciszku, daj spokój, trafiła ci się charakterna panna.

Tylko słyszał starszego brata, bo schował się za parawanem, nie chciał pokazywać swoich siniaków na tułowiu, które zafundował mu Ostar. Jerkan, chociaż tego nie pokazywał, cierpiał z powodu tamtych wydarzeń. Obydwoje przyrzekli sobie, że nigdy nie staną przeciwko sobie, tymczasem król uparcie próbował ich skłócić.

- I całkiem urodziwa. – dodał Jerkan.

Vincent wychylił się zza parawanu i rzucił w niego swoją bielizną. Brat uchylił się w ostatniej chwili, wciąż szczerząc się jak szczeniak.

- Już to mówiłeś. – Vincent ułożył dłonie w znaki i ponownie ukrył się za parawanem.

Będąc już w pełni ubrany, wyszedł narzucając na siebie płaszcz.

- Spostrzegłem jak na nią patrzysz. – Jerkan spoważniał. – Nigdy cię takiego nie widziałem. – Oparł się o szybę wpatrując się w brata z troską.

- Niby jak?

- Jakby reszta świata nie istniała.

- Przywidziało ci się. – Zagestykulował Vincent, po czym wskazał Jerkanowi drzwi.

- Mogę iść z tobą?

Vincent potaknął i po zamknięciu komnaty oboje ruszyli wgłąb Twierdzy. Korytarze były opustoszałe, gdzieniegdzie było tylko słychać ciche szepty sług krzątających się przed śniadaniem. Do posiłku było dostatecznie dużo czasu, by Vincent mógł zastanowić się, jak odwdzięczyć się księżniczce. Rumak to za mało, nie wydawał się dla niego prezentem, który zmyłby hańbę, którą okrył Morgan. Obawiał się, że nie istniał taki podarunek, ale jednak chciał jej w wyjątkowy sposób podziękować za wczorajszy wieczór. Mogła przecież uchronić siebie i zdradzić obu braci, tymczasem znalazła w sobie tyle sił, by przetrwać i stanąć oko w oko z Ostarem.

- Nie spałeś u siebie? – Vincent obejrzał brata, przebrał się, ale nie wyglądał na wypoczętego, podobnie jak on.

Jerkan rozejrzał się dookoła i ściszył nieco ton głosu:

- Kaya była wściekła, nie wiedziałem jak potoczą się losy Morgan, więc przebrałem się i bez słowa wyszedłem. Zasnąłem w bibliotece.

- Rozumiem, że będziesz unikał żony dzisiejszego dnia?

Jerkan wzruszył tylko ramionami i nerwowo posprawdzał wszystkie guziki swojego kaftana.

- Wiesz, że nie unikniesz śniadać obok niej? – Vincent wykrzywił usta w krzywym uśmiechu.

- To gdzie idziemy? – Starszy brat zmienił temat, wpatrując się w Vince'a z dozą nadziei w oczach. – Może pójdziemy do ogrodów? Zjadłbym coś słodkiego przed śniadaniem, a podobno dojrzały już jeżyny i maliny.

- Maliny! – Vincent stanął jak wryty i zaczął szybciej układać znaki rękoma. – Potrzebuję malin!


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro