Rozdział XXIV Miasto ze złota

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Morgan

Otworzyła oczy i zamrugała kilkakrotnie. W dusznych katakumbach panował półmrok. Pochodnia jeszcze się tliła i oblała nikłym światłem twarz Vincenta. Leżeli nadzy, wtuleni w siebie, okryci jedynie cienkim materiałem koców. Mrok ukrył tajemnice poprzedniej nocy. Chwile uniesień, w których Morgan przekroczyła własne granice.

To było oczyszczające, otworzyła się przez Vincentem, otworzyła przed nim serce i pozwoliła by książę ukradł jego cząstkę. Sam nie był jej dłużny, księżniczka czuła, że to, co wydarzyło się przed snem znaczyło dużo więcej. Nie były to zwykłe chwile przyjemności, erotycznych uniesień i wzajemnego spełnienia. To była obietnica wzajemnego oddania.

Morgan uśmiechnęła się pod nosem i odgarnęła szary kosmyk, który zbłąkał się na twarzy Vincenta. Mężczyzna drgnął, ale się nie obudził. Zazdrościła mu tak twardego snu, bo ona nie mogła zmrużyć oka odkąd się przebudziła, a zrobiła to już jakiś czas temu. Niewygodne posłanie sprawiło, że zaczęły ją boleć plecy i tylko ciepłe objęcia Vince'a sprawiały, że jeszcze się nie podniosła.

Obróciła się plecami do księcia i już chciała wstać, ale przyciągnął ją mocniej do siebie. Poczuła lekki powiew powietrza, gdy oddech księcia omiótł miejsce na szyi, tuż pod uchem. Potem poczuła jak musnął jej skórę nosem o wtulił twarz we włosy księżniczki. Dłonie przesunął po brzuchu. Zatrzymał się pod biustem i znieruchomiał. Delikatnie przesuwał opuszkami palców po skórze Morgan, zahaczając od niechcenia krągłości.

– Vince – stłumiła śmiech, gdy skubnął skórę jej szyi zębami – Oszaleję z tobą – mruknęła pod nosem i odwróciła głowę w jego stronę.

Czekoladowe spojrzenie, ukryte po przymrużonymi powiekami, prześlizgnęło się po twarzy Morgan i zatrzymało na ustach. Po chwili Vincent skradł jej czuły pocałunek.

– Mój srebrny książę – szepnęła gdy pozwolił jej zaczerpnąć tchu. Odwróciła się z powrotem i przycisnęła mocniej do jego torsu. Poprawiła się jeszcze i zastygła, gdy poczuła, że Vincent już całkowicie się obudził i wręcz w niektórych partiach ciała był gotów na więcej.

– Skąd bierzesz tyle energii? – szepnęła i odsunęła biodra by dać mu do zrozumienia, że nie ma ochoty na igraszki. Nie żeby jej się nie podobały, ale to co zrobił z nią w nocy książę dostatecznie ją wykończyło. Przysunął się znów i przylgnął ustami do jej policzka, poczuła jego wygięte w uśmiechu usta, a dłoń księcia powędrowała wzdłuż jej brzucha i kierowała się niebezpiecznie w stronę ud.

– To łaskocze, Vince! Przestań! – Zaśmiała się na głos gdy zaczął bezwstydnie ją łaskotać. W końcu oswobodziła się z pułapki, usiadła i spiorunowała zadowolonego z siebie księcia. Szczerzył się od ucha do ucha, położył na plecach i zaplótł dłonie pod głową. Morgan przełknęła ślinę gdy koc odsłonił jego lekko umięśniony tors, a wspomnienia tego co jej pokazał poprzedniego dnia uderzyły ze zdwojoną siłą.

Książę pochwycił jej spojrzenie i uniósł brew, przygryzł przy tym wargę. Wyglądał jak ucieleśnienie grzechu.

Czuła, że jej policzki zaszły rumieńcem, co zważywszy na minę Vincenta, również nie uszło jego uwadze. Rysy jego twarzy złagodniały i wyciągnął do niej swoją rękę, zapraszając by się przytuliła. Już bez żadnych ukrytych próśb, po prostu chciał bliskości.

Odpowiedziała na gest, ułożyła się z powrotem wygodnie obok mężczyzny, oparła głowę o tors księcia, który nakrył ich oboje kocem. Spletli ze sobą nogi, ich ciała przylegały idealnie, jakby stworzono ich dla siebie. Morgan przesuwała opuszką wzdłuż splotu słonecznego Vincenta, a on muskał jej ramię. Potrzebowała tego wytchnienia, bycia ze sobą. Zaraz mieli rzucić się na pożarcie losowi, rozwiązać zagadkę, umknąć Magii Kości. Znaleźli czas i miejsce dla siebie i jedyne czego można było żałować, to czasu, którego zapragnęli dla siebie, a nie mogli go wyrwać, dopóki Magia Kości będzie wypełzać z mroków zapomnienia.

– Myślisz, że już zawsze będziemy uciekać? – zapytała, unosząc wzrok.

Wygięte w uśmiechu usta Vincenta opadły, zacisnął je w wąską linię i przymknął oczy. Odetchnął głęboko i znów spojrzał na księżniczkę.

– Też mam nadzieję, że uda nam się rozwiązać zagadkę. – uśmiechnęła odczytując z reakcji księcia, że właśnie o to mu chodziło, o nadzieję na lepszy czas.

– Możemy też oddać Dziennik, wysłać go Renfieldow...- Morgan umilkła czując pod głową napinające się mięśnie księcia. – Zmienimy tożsamość i zamieszkamy na wsi – powiedziała twardo.

Vince rozluźnił się i nieco rozmarzony wzrok pozwolił jej sądzić, że wyobraził sobie tę scenę.

– Będziemy mieli stajnię, a w niej tego rumaka, którego miałam od ciebie dostać w prezencie zaręczynowym. Dom będzie niebieski – urwała – albo nie, to byłoby zbyt oczywiste i krzykliwe. Będzie prosty, z czerwonej cegły i białej zaprawy. Wszędzie będą rosły róże i maliny! Sprzedamy je w sezonie na targu, a resztę czasu będziemy czytać książki i chodzić na spacery. Morgan zaczęła uśmiechać się od ucha do ucha, ta wizja zaczęła jej się podobać, a uwaga i delikatny uśmiech księcia potwierdzał jego podobne odczucia. Zachęcona własną wyobraźnią ciągnęła dalej – Dom musi być nad rzeką, albo jeziorem, ewentualnie w lesie. Zrobimy jeszcze pergolę na winorośle i osobne włości dla... - nagła pustka wypełniła umysł kobiety – ...dla Lima – dokończyła i ze smutkiem mocniej przytuliła się do księcia.

Czuły, męski pocałunek w jej skroń ocieplił nieco chłód, który poczuła na myśl o pawiu. Musiał czuć się okrutnie samotny z dala od wszystkiego, co znał. Zgubił się w Srebrnej Krainie, gdy wyruszyli z miasta i pogalopowali w dal. Tęskniła za nim, a myśl, że już nigdy go nie spotka wracała co jakiś czas i za każdym razem rozbijała ją na kawałki. Myśli mają to do siebie, że potrafią zalewać umysł w niekontrolowany sposób, a księżniczka tego nie lubiła. Panowanie nad emocjami nie było jej najmocniejsza stroną, ale lubiła mieć kontrolę nad myślami. Gdy ją traciła, rzucała się w wir powieści. Musiały być romantyczne, dążyć do wzniosłych idei i większych celów, ale przede wszystkim mroczne. Ostatnio czuła się jak bohaterka takiej historii, a najgorsze było to, że nie mogła domyślić się jakie będzie zakończenie. Ufała, że będzie dobre.

Jedyną księgą, którą mieli w Podróży był Dziennik Malika, wertowała go już tyle razy, że każdy kolejny przyprawiał ją o frustrację, postanowiła więc zająć umysł czymś innym.

– Przygotuję nas do podróży - Zabrała jeden z koców i owinęła się nim szczelnie. Podeszła do ubrań i jęknęła oglądając je w dłoniach.

Po wielu dniach podróży zarówno wyglądały jak i pachniały beznadziejnie. Materiał był poprzecierany, rozciągnięty, lub pozaciągany. W niektórych miejscach były dziury.

„Najpierw zadbaj o siebie", westchnęła i wyciągnęła z sakwy bukłak oraz herbatkę, którą dała jej Peony. Pomimo wyobrażeń o wspólnej przyszłości z Vincentem, nie zamierzała ziszczać ich zbyt szybko. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o potomstwo.

Ze względu na marsz pozbyli się większości naczyń, więc Morgan pozostało tylko jedno. Wykorzystać wodę w bukłaku i wrzucić do niej ziele. To oznaczało raczenie się ohydną herbatą antykoncepcyjną przynajmniej przez cały dzień, dopóki nie wypije całości. Z grymasem wrzuciła suche listki, zamknęła bukłak i potrząsała nim wielokrotnie. Napar można było zrobić również na zimno i gdy tylko księżniczka upiła łyk zrozumiała, dlaczego lepiej go pić ciepłego. Był obrzydliwy, prawie tak bardzo jak połączenie mięty i malin.

Skrzywiła się i jednym duszkiem wlała w siebie ilość, która wypełniłaby po brzegi pokaźny kielich. Wstrzymała odruch wymiotny i spojrzała w stronę księcia, który uśmiechał się do niej zadziornie.

– Doprawdy książę, chociaż zachowałbyś pozory. Cierpię również dla twojego dobra – Przewróciła oczami, zgarnęła ubranie i ruszyła nad strumień, gdzie poprzedniego dnia pozwoliła sobie na więcej niż kiedykolwiek sądziła. Przeszedł ją przyjemny dreszcze gdy wspomniała ostatnią noc, i spojrzała na spadającą wodę, tam, gdzie nagi Vincent obnażył przed nią całego siebie, nie tylko skórę i mięśnie. Czuła, że oddał jej swoje wnętrze i na szafiry, pragnęła tego więcej. Całego księcia, jego umysł, zawziętość, ciało i pocałunki.

„Morgan uspokój serce."

Umyła się w zimnej wodzie by orzeźwić umysł i wyprała odzienie. Mogli wyglądać jak włóczędzy, ale zamierzała przynajmniej tak nie pachnieć.

Owinięta szczelnie pledem wróciła do Vince'a.

– Potrzebuję ognisko. – powiedziała unosząc w dłoniach ociekające wodą ubrania. – Może nie są idealnie wyprane, ale się starałam – bąknęła i poczerwieniała na twarzy. Zazwyczaj takie czynności robiły za nią służki, i tylko dzięki temu, że czasami przypatrywała się jak pracują, miała jako takie pojęcie, jak to zrobić. Jak się okazało, wiedza nie szła w parze z umiejętnościami, które były równe zeru.

Książę wydawał się pełen uznania dla jej poświęcenia, lubiła to, takie drobne gesty, którymi jej pokazywał, że mu imponuje. Przepasał koc w biodrach, wstał i skradł jej przelotny pocałunek. Po chwili dogasająca pochodnia wylądowała w niewielkiej stercie polan, a wokół ogniska sterczały pale, na których Vincent powiesił mokre ubrania. Oboje siebie przyklejeni do siebie, wpatrując się w ogień.

Morgan wertowała kartki Dziennika, a Vincent bawił się sztabką srebra, w której zatopił fragment Złotej Klamry, by go nie zgubić.

– O, to jest ciekawe! – ożywiła się gdy udało jej się rozczytać jedno z zaklęć. Ucieszyła się bo przez całą podróż miała wrażenie, że czytając Dziennik krąży w kółko i z jej starań nic nie wynika. Gdy dotarł do niej sens treści mina jej zrzedła – To klątwa. – szepnęła, wpatrując się w tusz.

Vincent przybliżył się do niej i poczuła jego ramię na plecach, a brodę na barku.

Przesunęła palcem po wersach, który Malik zapisał pionowo.

– Początkowo myślałam, że to język, którego nie znam. Za każdym razem czytałam tekst od góry do dołu, od lewej do prawej, ale nie pomyślałam, że należy go przeczytać od dołu, i to jeszcze od prawej do lewej. – wyjaśniła – Nie wszystko jest czytelne, ale mowa o przekleństwie, należy wykorzystać kość bliźniego i jeden z kamieni artefaktu oraz poświęcić własne ciało. Pewnie chodzi o krew. Dalej Malik urwał, jakby zmienił myśl i opisał miejsce, wieżę w zamku z kamienia. – Morgan zerknęła na Vincenta by upewnić się, że myśli o tym samym. – Wieża z płaskorzeźby – powiedziała cicho, a książę potaknął skinieniem głowy. – Może chodzi o Zamek Kości? Może to wcale się nie łączy. Spróbuję jeszcze coś znaleźć.

Pogrążona w lekturze nie zauważyła, kiedy Vincent poszedł do reszty ich małej drużyny. Ślęczała przy ogniu i dopiero gdy światło dnia wpadło do katakumb przez świetliki pod sufitem, spostrzegła, że wrócił wraz z Parkinem i Callumem.

– Hej Call! – uśmiechnęła się od ucha do ucha, gdy tylko go zobaczyła.

– Hej szafir...- Call urwał swoją wypowiedź gdy zobaczył łaknącą mordu twarz Vincenta. Morgan parsknęła, na co Vince przewrócił oczami jak urażone książątko.

Call przeniósł na nią wzrok z narzeczonego i zrobił dziwną minę. Uciekał od niej spojrzeniem, spuścił głowę, wyglądał na niewyspanego, nie uśmiechał się, stał przed nią inny Callum.

– Wilan zaraz przyniesie nowe ubrania, nie musieliście ich prać – Parkin ze szczerym uśmiechem poklepał Vincenta po plecach i uwalił się obok księżniczki, która szczelniej okryła się kocem i wtedy zrozumiała te spojrzenia i gesty.

„O nie!" jęknęła w duchu - słyszeli ich, musieli słyszeć.

Policzki zaczęły ja palić, a ręce się pocić. Otrząsnęła się z chwilowego wstydu, gdyby mogła powtórzyłaby tę noc. Z ulgą przyjęła, milczenie mężczyzn, ani Callum, ani najemnik nie dali jej więcej odczuć, ani nie skomentowali tego co się wydarzyło między nią a Vincentem w nocy.

– Mamy problem – odezwał się Parkin.

– To znaczy? – zapytała gdy wszyscy usiedli przy ognisku, a Vince rozdał prowiant. Suchary i suszone mięso wywołało u księżniczki obrzydzenie. Wiedziała, że gdy tylko ich przygoda się skończy nigdy więcej nie weźmie tego do ust. Brakowało jej malin, soczystych, słodko-kwaśnych malin, które czasami łaskotały podniebienie nutą goryczy.

– Trafiliśmy na święto. – odezwał się tym razem Call – Złote Gody. W mieście jest mnóstwo ludzi.

Vince prychnął i skrzyżował ręce na torsie, wciąż obnażonym torsie.

– Głównymi ulicami przejdzie pochód – odezwała się Morgan – Będzie ścisk, ale możemy wmieszać się w tłum. Zawsze chciałam je zobaczyć, ale nie w takich okolicznościach.

Książę popatrzył na nią z dumą i skinął Parkinowi głową, by ten mówił dalej.

– Księżniczka ma rację, jeżeli wyjdziemy o odpowiedniej porze, przemkniemy wraz z południowym pochodem. Gdy wszyscy pójdą świętować na plażę i do przystani, my włamiemy się do biblioteki. Nie mogliśmy trafić lepiej.

– Zwłaszcza, że zarówno Złoci Monarchowie, jak i większość poddanych będzie się bawiło do zachodu – wtrącił się Callum.

– Aż do pocałunku słońca i morza – rozmarzyła się Morgan i ze zdziwieniem przyjęła, że w momencie gdy to powiedziała, Call zmarszczył brwi i wbił wzrok w ziemię.

Ojciec często opowiadał jej o tym dniu. Ustanowiono je na cześć pierwszej królewskiej pary i obchodzono w każdą rocznicę zaślubin. Marzyła by przywdział złoty płaszcz i obserwować spektakl, który towarzyszył świętu. Za każdym razem odgrywano historię miłosną Goldwellów, Interpretowano ją na wiele sposobów, a punktem kulminacyjnym była przysięga małżeńska. W momencie, w którym słońce dotykało horyzontu, nowożeńcy składali pocałunek.

– Raczej tego nie uświadczysz, księżniczko. Nie możemy ryzykować – powiedział Parkin – ale przynajmniej włożysz złoty płaszcz – najemnik wygiął usta w uśmiech, który miał przypominać pokrzepiający. W rzeczywistości krzywizna ust zniekształciła go i stał się upiorny. Gdyby nie poznała łagodniejszej strony osiłka, uznałaby go za przerażającego.

– Call? – zagadnęła Morgan. Skorzystała z okazji gdy zostali sami, a Parkin i Vincent zaczęli pakować ich prowizoryczny obóz.

– Hm? – mruknął pod nosem przyjaciel, zasypując ognisko piaskiem. Przestrzeń wypełnił duszący dym.

– Jak się czujesz? – zapytała z troską.

Callum spojrzał na nią z ukosa. Miał podkrążone oczy, które wyrażały smutek.

– Jest w porządku. – odparł.

– Nie wydaje mi się, wyglądasz mniej pogodnie niż zazwyczaj – Morgan splotła ręce na piersi i obdarowała go mocnym spojrzeniem.

– Źle ci się wydaje.

– Jeszcze wczoraj było wszystko w porządku. Co się zmieniło? – wyciągnęła do niego rękę, ale chłopak się odsunął.

Sama nie wiedziała, czy w wlała się w nią fala żalu czy złości, Call nie zachowywał się normalnie, był jej przyjacielem, więc jej igraszki z Vincentem nie powinny mieć wpływu na ich relacje, a tymczasem zachowywał się jakby go czymś uraziła.

– Wszystko – warknął - Może dlatego, że twój narzeczony za każdym razem gdy na ciebie spojrzę chce mnie zamordować, nie spałem dobrze, a za chwilę... - urwał patrząc na Morgan z góry. Białe, rozczochrane włosy rzucały cień na ciemne, niebieskie oczy. Błysnęły poświatą, jakby stałe się nienaturalne, jakby spowił je mrok i tajemnica, których nie rozumiała, które wzbudził lęk.

– Co za chwilę? – powtórzyła cicho.

Callum chyba dostrzegł co poczuła bo rozluźnił się, przesunął językiem po dolnej wardze i ją przygryzł jakby się zastanawiał co powiedział i jak to odkręcić. Przeczesał włosy, ale szybko wróciły do nieładu.

– Wybacz – Uśmiechnął się przelotnie i odszedł w stronę swojej niszy.

– Call, porozmawiaj ze mną – Morgan rzuciła z żalem, ale mężczyzna obrócił się tylko przez ramię i odszedł.

Czy Call ją odtrącał? Dlaczego? Nie zrobiła przecież nic złego, nie dała mu odczuć, ze nie jest dla niej ważny, a Vince zachowywał się jak zwykle. Morgan przeczuwała, ze wydarzy się coś złego, nie wiedziała jeszcze co, ale lęk przepłynął po kręgosłupie jak pasożyt i utkwił z tyłu głowy. Przypominał o sobie z każdym wdechem, którego nie mogła zaczerpnąć w pełni.

Niedługo później Wilan wrócił z miasta z naręczem ubrań i świeżą wodą, obiecała sobie spróbować nie myśleć o tej rozmowie i wyjaśnić sytuację przy innej okazji. Na razie potrzebowała skupić się na obecnej chwili.

Najemnik nie przywitał się tylko od razu przeszedł do rzeczy. Z jednej torby wyciągnął odzienia i rozdał każdemu – Mam nadzieję, że trafiłem z rozmiarem – wręczył Morgan prostą sukienkę w nijakim kolorze. – Nie grymaś, nie możemy się wyróżniać z tłumu. – dopowiedział gdy zobaczył minę księżniczki.

Morgan już go jednak nie słuchała, bo z drugiej torby wyciągnął przepiękny, długi płaszcz z kapturem. Metaliczna tkanina lśniła i mieniła się złotem, a nieskomplikowany krój był zachwycający w swojej prostocie. Odeszła do jednej z nisz i szybko przebrała się w nowe ubranie. Dłuższa spódnica ukryła buty z cholewami. W tali przewiązała pas ze sztyletem, który zniknął pod złotą opończą. Jej rąbek niemal ciągnął się po ziemi, a gdy się obracała, tkanina falowała jak płynne złoto. Zawiązała płaszcz pod szyją, zaplotła warkocz i ukryła oblicze pod obszernym kapturem.

Okręciła się wokół osi, gdy spostrzegła patrzącego się w jej kierunku Vincenta.

– To miła odmiana po tylu dniach w podróżnych łachach – uśmiechnęła się i skradła Vincentowi pocałunek. Pomimo mieszczańskich szat wyglądał dostojnie, brązowe spodnie niknęły w butach, o tym samym kolorze, a szara koszula pod tuniką, pasującą do czekoladowych oczu księcia. Cały strój opinał jego smukłą sylwetkę. Wilan zapewne nie raz zapewniał Vincentowi odzienie bo to, które przyniósł wyglądało jakby było dla niego skrojone.

Tylko Callum nie przebrał się w nowe szaty.

– Nie znają mnie tu, nie wiedzą, że jestem z wami, pasuję do tutejszej mody – tłumaczył się gdy Wilan z Parkinem próbowali przekonać go do zmiany zdania.

Obydwoje zerkali na siebie znacząco, księżniczce się to nie podobało, knuli coś i obawiała się, że nie były to dobre zamiary.

– Czy do stolicy przybyli inni monarchowie? – Morgan przełknęła ślinę. Pomyślała o swoich rodzicach, których zostawiła w Srebrnej Twierdzy. Sama nie wiedziała, czy ucieszyłaby się na ich widok, czy pękłoby jej serce gdyby bawili się, gdy jej jedyne dziecko zaginęło.

– Nie widziałem żadnej delegacji. Już czas – Wilan zarzucił płaszcz, zarówno jego odzienie, jak i jego towarzysza nie różniło się zbytnio od poprzedniego wydania. Wszędzie poukrywali ostrza – Zabezpieczyłeś wszystko, Parkin?

Najemnik potaknął, wskazując jedną z nisz, gdzie za jedną z mniej zniszczonych gondol ukryli stare ubrania, łuk i kołczan Wilana, oraz inne niepotrzebne rzeczy. Brali ze sobą tylko niezbędny ekwipunek, a najcenniejszy tkwił w wewnętrznej kieszeni Vincenta.

Dziennik Malika był z nim bezpieczny niż z kimkolwiek z drużyny. Za to ona przerzuciła przez ramię jedną z mniejszych sakw, w której ukryła koty i wróbla, figurki, z którymi nie rozstawała się przez całą podróż.

– Prowadź. – nakazał Wilan Callumowi.

Ruszyli w dół schodów, aż znaleźli się w miejscu, z którego przybyli. Podążali pomiędzy ogromnymi kolumnami, wzdłuż strumyka, który delikatnie szumiał. Przez świetliki wpadały rozproszone przez kurz promienie słońca i oświetlały im drogę.

– Call? – Morgan przyspieszyła i zrównała tempo z krokiem przyjaciela. – Wszystko w porządku?

– Tak, czemu pytasz? – odpowiedział jej obojętnym tonem.

– Zachowujesz się dziwnie, unikasz mnie, a rano, nasza rozmowa – plątał jej się język.

– Nie myśl o tym, szafirku, myśl o tych dobrych– uśmiechnął się gorzko – Cokolwiek się wydarzy.

– O czym ty mówisz, Call? – ściszyła głos i obejrzała się czy najemnicy nie zbliżyli się za bardzo.

– Po prostu czeka nas trudna misja – głos Calluma zadrżał. Czy się bał? A może podejrzewał, że Parkin i Wilan łypią na niego, może bał się, że zrobią mu krzywdę? Nie mieli powodów, chłopak im pomagał, nie dawał odczuć, że mógłby ich zdradzić.

– Cieszę się, że los splótł nasze ścieżki – przerwała cisze i obserwowała reakcję przyjaciela. – Mam nadzieję, że znajdziemy odpowiedzi i będziemy mogli odetchnąć.

– Ja też, szafirku. – Call uniósł lekko kącik ust i pobladł – Zbliżamy się.

Z każdym krokiem szum wody ustępował odgłosom ulicy. Zbliżali się do świetlików, gwar nasilał się i stał się nieznośny, gdy znaleźli się u stóp wysokich schodów.

– Wyjdziemy w bocznej uliczce, niech Parkin pójdzie pierwszy, będzie potrzeba dużo siły – wyjaśnił Callum, a najemnik od razu przedarł się na przód. Schody były strome i zdawały piąć się w nieskończoność. Morgan ostrożnie stawiała krok na krokiem, podtrzymywana przez Vincenta. Kilka razy straciła równowagę i za każdym razem była mu wdzięczna za ratunek.

Im bardziej zbliżali się do wyjścia, tym było cieplej, a gdy Parkin zatrzymał się pod zapieczętowanym wyjściem, w wąskim gardle klatki schodowej zrobiło się ogromnie gorąco.

– Uwaga na głowy. – zażartował Parkin i naparł na kamienną płytę.

Stękał z wysiłkiem i wytężał mięśnie, aż po latach, zastana pokrywa się ruszyła, a ciemność przecięła smuga światła. Z góry posypał się piasek i drobne kamienie, wdzierały się do gardła i oblepiały płaszcze.

Po kolei wyszli na zlaną gorącem powierzchnię. Stali w cieniu, a Morgan myślała, że za chwile się roztopi, po czym jej resztki spłyną z powrotem do katakumb. Do jej nozdrza uderzył charakterystyczny zapach ziół i potraw, które przygotowywano na okazję. Złote Gody słynęły ze wspaniałej, orientalnej kuchni, a żołądek Morgan natychmiast przypomniał o sobie i zamruczał zaborczo. Wszystko byłoby lepsze niż suchary i zdechłe mięso.

Otrzepała swój złoty płaszcz z resztek kurzu i drobin po czym odwróciła się w stronę wylotu uliczki.

Oniemiała.

Stali pomiędzy ogromnymi kamienicami wyłożonymi białym piaskowcem. Wyznaczały bramę do głównej ulicy, wzdłuż której przetaczało się morze złota. Setki zakapturzonych postaci w akompaniamencie muzyki i wrzawy, śmiechów i okrzyków, ciągnęło na północny-zachód, w stronę morza.

– Musimy się przedrzeć w poprzek – Wilan musiał nieco podnieść głos by przebić się przez dźwięki tłumu – O tam! – wskazał ręką wysoki budynek, który wyłaniał się zza mniejszych kamienic. Wszystkie dachy i wszystkie kopuły, najmniejsze tralki i detale były złocone. Księżniczka zastanawiała się, czy słońce nie zazdrości murom ich piękna i dlatego zsyła na Złote Miasto tak okrutne ciepło.

– Szybciej, pochód niedługo się skończy – krzyknął Call.

Vincent złapał dłoń Morgan i ścisnął ją pokrzepiająco, za chwilę mieli pobiec. Mieli już tak biec, dopóki nie odnajdą potrzebnych wskazówek. Książe pociągnął ja za sobą, kroczyli ku wiwatującym ludziom, ku morzu złota. Wtopili się w tłum, który niemal porwał ja za sobą. Ścisk był większy niż się tego podziewała, ludzie obijali się o siebie, nie patrzyli na sąsiadów. Parli na przód zapatrzeni w akrobatów i aktorów rozstawionych na ruchomych platformach.

Poczuła uderzenie, jakiś człowiek wpadł pomiędzy nią, a Vincenta. Zdezorientowała próbowała ustać gdy kolejni ludzie niemal porwali ją z nurtem.

– Vince! – Krzyknęła, ale zgubiła go wśród połyskujących płaszczy i setek twarzy.

– Łap go! – usłyszała krzyk Wilana.

Odwróciła się i zobaczyła ubraną w złoto postać, która zniknęła w tłumie. Za nim biegły kolejne dwie.

Znów uderzenie.

Kolejne.

– Uciekł! – krzyknął Parkin.

Serce i oddech Morgan stało się niekontrolowanie szybkie, Nie mogła złapać tchu, wrzawa zagłuszała szum i jej krzyki.

– Vince! – wołała go ile sił w piersi.

Upadła uderzona przez wysokiego mężczyznę i skuliła by osłonić się od kopnięć i butów. Uderzenia padały zewsząd, w nogę, w brzuch, ktoś ją nadepnął lub się o nią potknął. Łzy napłynęły Morgan do oczu a spięte ciało bolało od wysiłku i zadawanego cierpienia.

Nagle dostrzegła biel, która majaczyła pomiędzy nogami fetujących. Postać zbliżała się, była niewielka, zupełnie jak...

– Paw? – szepnęła. Zapewne to ból wywołał u niej omamy, ale biel nie ustąpiła gdy zamrugała kilkakrotnie. Postać przemknęła jak zjawa i zniknęła w tłumie. – Lim?! – jej głos stał się słaby i ochrypły.

Już nie miała siły krzyczeć, kolejne kopnięcia odebrały jej tchu. Łkała cicho modląc się do szafirów, by jak najszybciej zakończył ten koszmar.

– Vince – kwiliła, chociaż wiedziała, że jej nie usłyszy.

Poczuła, że ktoś ją podniósł i objął, zamknął w silnych objęciach. Oplotła rękoma szyję mężczyzny pozwoliła by ją porwał. To był Vincent, który z wściekłością na twarzy rozpychał się barkami, by jak najszybciej zabrać ją ze śmiertelnej pułapki. Wtuliła się w pierś księcia i odetchnęła mocno co przysporzyło jej kolejnych cierpień.

Przedarli się przez tłum i schowali w zacienionej uliczce. Książe wciąż trzymając ja na rękach oparł się o mur i powoli zsunął się by usiąść. Ułożył ją wygodniej na kolanach i z przerażeniem przyglądał się jej sylwetce i twarzy, dotykał i badał szukając mocniejszych obrażeń.

– To nic, zaraz przejdzie. – powiedziała słabym głosem. Sama chciała w to uwierzyć, musiała być silna, nie mogli zawrócić, nie chciała tez pozwolić, by Vincent bardziej przejmował się nią niż zapiskami. Odkąd odczytała klątwę zrozumiała, że sprawa jest dużo większa od nich i od tego co myśleli na początku. Ból jednak nie przechodził, jej ciało pulsowało, łzy leciały ciurkiem po twarzy i tak bardzo chciała zasnąć. Gdy tylko jej głowa opadła Vincent ujął twarz księżniczki w dłonie i zmusił by uniosła na niego spojrzenie. Całował ją delikatnie w czoło, policzki, muskał usta, nie pozwolił by została w tym cierpieniu sama.

Największy ból powoli przechodził, dygotała w ramionach księcia już bardziej ze strachu niż przez obicia. Powoli jej serce wracało do normalnego rytmu. Pociągnęła nosem odpędzając ostatnie łzy i odwróciła się w stronę Wilana i Parkina, którzy wyłonili się z pochodu.

– Gdzie Call? – zapytała cicho, gdy zauważyła brak przyjaciela.

Parkin zacisnął usta w wąską linię i wbił wzrok w oczy księcia.

– Uciekł – syknął Wilan.

– Zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu – dodał Parkin.

Wilan prychnął słysząc te słowa.

– Przesadzasz, Par. Drań wtopił się w tłum, gdy straciliśmy go na chwilę z oczu.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro