Rozdział I Targi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Morgan

- Przebrzydłe ptaszysko - warknęła służka na jednego z pawi wałęsających się po ogrodach.

Machnęła chudą ręką, jakby w jakiś magiczny sposób mogła dosięgnąć obiekt swojego poirytowania. Przygarbiona, starsza kobieta nie ukrywała swojej niechęci do jakichkolwiek zwierząt. Musiała jednak trzymać język za zębami, bo pawie, które zdobiły ogrody, symbolizowały jedność królestw. Niebieskie pióra były jak szafir, który reprezentował króla Gideona, kolor zielony, przypominający szmaragd, królową Kordię i to właśnie ona sprowadziła je do Szafirowego Zamku.

Ptak, którego próbowała przepłoszyć służąca, jako jedyny nie miał przepięknych szafirowo-szmaragdowych piór, ale był biały niczym kości, które zbyt długo leżały na słońcu.

Paw albinos pojawił się znikąd i od razu stał się ulubieńcem jedynego, ukochanego dziecka królewskiej pary, księżniczki Morgan. Podczas spacerów wzdłuż ukrytych w zieleni ścieżek, nie odstępował jej na krok, dotrzymując towarzystwa nawet w niepogodzie. Dlatego, gdy tylko został zbesztany, pospiesznie podbiegł do swojej pani chowając się za falbanami obszernej sukni.

- Nie krzycz na niego, Weldo, to jego teren. - Księżniczka zrobiła groźną minę taksując służkę spojrzeniem. Nie darzyły się sympatią, ale stwarzały pozory, jak to zazwyczaj bywało na dworach.

„Etykieta przede wszystkim" - mawiała jej matka.

Welda ukłoniła się, zwiesiła głowę, by ukryć brzydki grymas malujący się na twarzy. - Wieści, pani. - Wyprostowała się i wyciągnęła dłoń, w której ściskała list.

Morgan zmarszczyła brwi sięgając po kremowy papier. Zaczęła go oglądać, badając szczegóły. Nie spodziewała się listu od żadnej znajomej damy. Sama nie wiedziała, czy mogłaby którąkolwiek nazwać bliską swojemu sercu, nie miała wielu przyjaciółek. Była ufna i niestety, często to wykorzystywano.

Gruba, szorstka faktura depeszy wskazywała na kogoś wysoko postawionego.

Odwróciła list w drobnej dłoni skupiając się na pieczęci.

- To ze Srebrnej Twierdzy. – Zwróciła się do Weldy. – Jesteś pewna, że nie powinien trafić w ręce króla?

Welda pokiwała przecząco głową. – Jej królewskie mości, dostały już swoje.

- Możesz odejść. – Morgan kiwnęła służce na pożegnanie i nie czekając na jej reakcję, ruszyła wgłąb gęsto porośniętego labiryntu.

Szła coraz szybciej, nadmiar materiału sukni falował. Słyszała za sobą drobne kroki Lima. Paw niemal wpadł na nią, gdy zatrzymała się gwałtownie we wnętrzu labiryntu.

Uwielbiała tu przychodzić, to był jej azyl, miejsce, do którego uciekała. Dojście do niego było tak skomplikowane, że nikomu nie chciało się tu przychodzić.

Na środku stała biała fontanna, z jej środka, wyrastały niebieskie kryształy, po których spływała woda. Jej delikatny szum i plusk koił nerwy, wodne okręgi hipnotyzowały rozchodząc się po niecce wyłożonej płytkami w tym samym kolorze co klejnoty.

Morgan przysiadła na jednej z kamiennych ławek i odetchnęła głęboko wtłaczając do płuc mieszające się ze sobą zapachy kwiatów, ziemi, wody. Szczególnie wyczuwalne były róże, porastające ażurowe pergole.

Dzień był wyjątkowo ciepły, a lekki wiatr owiewał twarz pozostawiając na skórze przyjemne uczucie. Nic nie wskazywało na, jakby nie patrzeć, złe wieści, które trzymała w dłoniach.

Skoro list dostali również jej rodzice, jego zawartość oznaczała jedno - Bal.

Skrzywiła się na samo wspomnienie tego słowa.

Szczerze nienawidziła tego typu zabaw, przepychu i wyścigu szczurów.

„Kto założy droższą suknię? Kto będzie miał piękniejszą fryzurę?"

Nadmiar jedzenia, który się zmarnuje i zbyt wiele alkoholu.

Damy traciły swoją godność, natomiast natarczywi jegomoście uważający się za gentlemanów pozwalali sobie na zbyt wiele. Tłum i ścisk ją przytłaczał. Do tego plotki, spojrzenia, dotyk.

Wzdrygnęła się próbując zrzucić z siebie nieprzyjemne uczucie rozchodzące się dreszczem po ciele.

Kochała rozmawiać, ale szepty w kuluarach nijak nie przypominały ciekawej konwersacji. Dla niej interesujące były opowieści z podróży czy debaty, chociażby na temat słuszności łączenia malin i mięty. Nie lubiła zestawienia tych smaków prawie tak bardzo, jak uczestnictwa w wystawnych przyjęciach. Maliny za to uwielbiała, mogłaby jeść je wiadrami, chociaż nie godziło się księżniczce obżerać.

Spojrzała na Lima, paw przechadzał się spokojnie wokół fontanny co jakiś czas łypiąc na swoją właścicielkę.

- Może zamienimy się miejscami? – jęknęła do ptaka, który zatrzymał się, przekrzywił główkę jakby zastanawiał się nad sensem słów Morgan, po czym wrócił do swoich spraw. – Nawet masz białą suknię, co prawda pióra nie są w modzie, ale zrobiłoby się trochę weselnie. Jakby się zastanowić, dawno żadnego ślubu nie było – uśmiechnęła się pod nosem.

Złamała pieczęć z herbem Srebrnej Twierdzy. Dwa, skrzyżowane sztylety zatopione w lakowanym herbie pękły na pół.

Ostrożnie rozłożyła papier i zamarła.

Im bardziej zagłębiała się w tekst tym bardziej serce Morgan przyspieszało, galopowało, oddech stał się płytki, poczuła panikę, która zawładnęła jej myślami i ruchami. Treść żołądka niebezpiecznie podeszła do gardła. Gorset zdobnej sukni zaczął uciskać ją jeszcze mocniej. Zrobiło się jej duszno, zaczęło brakować powietrza.

Za każdym razem, gdy czytała tekst niedowierzała treści, jaką przekazywał. Litera po literze, zdanie po zdaniu, wszystko do niej krzyczało, za każdym razem to samo:

"Umiłowana księżniczko Morgan Safirell.

Z ogromną wdzięcznością i szczęściem przyjęliśmy propozycję Szafirowej Krainy. Jesteśmy radzi powitać Cię wkrótce w Srebrnej Twierdzy jako narzeczoną umiłowanego księcia Vincenta Silverbone'a. Z tej okazji postanowiliśmy wyprawić bal, który zwieńczy książęce zaręczyny. Uroczystość odbędzie się w ostatnią niedzielę miesiąca i jesteśmy szczęśliwi, mogąc podjąć Cię jako gościa honorowego.

Pragniemy również życzyć wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, na którą wkrótce wkroczysz wraz z naszym synem.

Z wyrazami szacunku

Król i królowa Srebrnej Krainy, Ostar i Far Silverbone."

- To żart .– wyszeptała do siebie – To musi być żart. – Zaczęła powstrzymywać szloch.

Nie pamiętała, kiedy liścik wypadł jej z rak.

Biegła.

Nie przejmowała się potknięciami, możliwością upadku, w tamtym momencie czuła się jakby już upadała. Potrzebowała odpowiedzi, natychmiast!

Biegła coraz szybciej, ciemnoniebieska suknia falowała, brązowe kosmyki wypadły z lekkiego upięcia. Jej szafirowe oczy piekły od łez, które spływały wartkim strumieniem po twarzy. Przebiegła przez ogrody, wszystkie napotkane pawie umykały jej z drogi. Służki i możni z zaskoczeniem obserwowali ją szepcząc do siebie skonsternowani.

Chwyciła materiał sukni, by nie potknąć się na schodach prowadzących do zamku. Wbiegła przez wrota, przemknęła przez korytarze, aż w końcu dotarła do biblioteki, gdzie miała nadzieję, odnaleźć jednego ze swoich rodziców.

Zatrzymała się w wejściu dostrzegając obojga siedzących przy stoliku. Sączyli wino, jakby świętowali wielki sukces. Skrzywiła się, ich zwycięstwo, wspaniałe nowiny dla królestwa, były okupione przyszłością Morgan.

- To żart, prawda? – powtarzała sobie te słowa odkąd przeczytała list. – To jakaś nowa gra możnych?

Gideon i Kordia wymienili się spojrzeniami, by później utkwić wzrok w rozczochranej i zalanej łzami księżniczce.

- Usiądź kochanie – powiedziała łagodnie królowa.

Uzbrojoną w bogato zdobione pierścienie dłonią poklepała fotel obok swojego.

- Nie!

- Morgan. – Tym razem wtrącił się ojciec. – Proszę, porozmawiajmy.

Pociągnęła nosem i ruszyła w stronę jednego z miękkich foteli. Z dwojga królewskiej pary to ojciec był mniej surowy, miała wrażenie, że to jej matka dzierżyła władzę zarówno w sypialni, jak i w całym zamku.

Morgan usiadła niedbale, wzrok utkwiła w swoich dłoniach, które nie chciały przestać drżeć. Co chwilę jej ciałem targał dreszcz przerażenia, było coraz bardziej duszno. Nie mogąc się skupić rozglądała się gorączkowo szukając drogi ucieczki, zgarbiła się, zdała sobie sprawę, że znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Miała ochotę wtopić się w fotel i udawać, że zniknęła. Zazwyczaj piękna biblioteka była jednym z jej ulubionych miejsc, obecnie ją przytłaczała, jakby białe regały z księgami stały się wyższe niż zazwyczaj, a balkony zaraz miały się zawalić. Nie cieszyło jej nawet słońce malujące promieniami wzory na drewnianym parkiecie.

- Chcieliśmy powiedzieć ci wkrótce, nie sądziliśmy, że Ostar i Far poczynią tak szybko kolejne kroki. – wyjaśniła Kordia wyrywając księżniczkę z zamyślenia.

Gideon nalał do pustego kielicha czerwonego jak krew wina. Podał go córce licząc, że zdoła jakoś wyrwać ją ze stanu otępienia.

Morgan wykonywała machinalne ruchy, nie miała ochoty ani się odzywać, ani wypić trunku. Domyślała się, że wino pozwoliłoby na chwilę ukoić jej nerwy, rano jednak myśli zaatakowałyby ją ze zdwojoną siłą. Zaczęła ważyć za i przeciw. W tym stanie nie potrzebowała wiele, by podłoga stała się chybotliwa, a świat wirował. I bez alkoholu czuła się podobnie.

- Nie mieliśmy wyjścia – ciągnął Gideon. – Nie doczekaliśmy się dziedzica.

Spoglądał na córkę łagodnym wzrokiem, miała tęczówki prawie tak samo niebieskie jak on. Ciemne włosy odziedziczyła po matce, król bowiem od zawsze miał jasne, cienkie włosy. Odkąd się przerzedziły, golił się na łyso. Srebrny kielich odbijał zniekształcone rysy twarzy księżniczki, zastanowiła się jeszcze chwilę i szybko wychyliła całą jego zawartość, złudnie czekając na szybkie efekty.

Kordia cmoknęła z dezaprobatą i zabrała kielich córce, obawiając się pijackiego skandalu.

- Przecież macie mnie. – powiedziała słabo, jakby sama nie wierzyła w moc swoich słów.

- Wiesz, kochanie, że to tak nie działa. – odparła królowa, jej ciemnozielone tęczówki bacznie śledziły każdy gest córki.

- Więc, postanowiliście mnie sprzedać? – Wbiła wściekłe spojrzenie w matkę.

Nie spodziewała się po nich czegoś takiego. Zdradzono ją, przehandlowano.

Chwila milczenia przedłużała się niebezpiecznie, atmosferę można było kroić nożem, powietrze zgęstniało.

- Nawet nie spytaliście mnie o zgodę. – warknęła – Mam przecież czas!

- Masz dziewiętnaście lat. – Kordia podniosła głos – W niektórych częściach świata byłabyś już niechcianą starą panną, a kobieta nie może rządzić! Obalono by cię zanim jeszcze korona spoczęłaby na twoich skroniach!

Król wstał i złapał drobną rękę córki. Zamknął ją w uścisku dodającym otuchy.

Księżniczka prychnęła wyrywając swoją dłoń. Wstała gwałtownie, świat zawirował, bynajmniej nie była to wina trunku, zrobiło jej się słabo, gorset uciskał coraz mocniej, serce już nie galopowało, ale mknęło szybkim rytmem.

Gideon chciał ją złapać, ale powstrzymała go gestem.

- Brzydzę się. – powiedziała – Brzydzę się wami. – Głos Morgan drżał niemal tak samo jak ona. Poczuła gorycz w gardle.

Kordia wstała w milczeniu, wbiła wściekłe spojrzenie w księżniczkę. Uniosła rękę i nim zdążyła się powstrzymać, wymierzyła jej policzek.

Dziewczyna poczuła piekący ból na twarzy, odwróciła wzrok, zacisnęła powieki bojąc się spojrzeć matce w oczy.

- Kordia?! Co z tobą?! – Gideon nie wierzył własnym oczom, nigdy nie widział swojej ukochanej w takim stanie.

- Ja – zawahała się – Morgan, kochanie, przepraszam – jęknęła królowa zdając sobie sprawę ze swojego czynu.

Księżniczka przycisnęła dłoń do twarzy, jej lico pulsowało. Gdyby to było zwykłe uderzenie, następnego dnia nie miałaby po nim śladu. Zdawała sobie sprawę, że przez zdobiące palce Kordii pierścienie, zakwitną na jej policzkach siniaki.

Wyminęła w milczeniu rodziców i biegiem puściła się do swojej komnaty.

Sprzedali ją, oddali bez słowa wyjaśnienia, bez możliwości zdecydowania, i to komu!

– Vincent Silverbone – pomyślała.

Gorzej nie mogli jej wydać.

Vincent

Ludzie zapominali, że pomimo tego, że nie mówił, wciąż słyszał.

Latami był świadkiem debat, intryg i zakulisowych, politycznych rozgrywek. Nie przeszkadzało mu to, wręcz wysługiwał się swoim stanem, by zdobywać interesujące informacje. Bez skrupułów je później wykorzystywał, zyskując wpływy i koneksje.

„Milczący książę, gorszy z braci, ujma na królewskich honorze."

Ze względu na status księcia obelgi szeptano za jego plecami.

Żadna mu nie umknęła, z czasem przestał się nimi przejmować. Zdarzało mu się mścić, ale zazwyczaj, ktoś wyjątkowo musiał zaleźć mu za skórę.

Zazwyczaj czekał, aż jego ofiara zapomni o sprawie, by uderzyć w niespodziewanym momencie. Wyręczał się najemnikami i nikt nie był w stanie powiązać księcia z pobiciami, zniknięciami czy podpaleniami. Nim wydał wyrok, upewniał się o winie nieszczęśnika. Nie uważał się za okrutnego, nie aż tak. Odpłacał jedynie tym samym czym go obdarowano.

W tamtym momencie wściekłość nie mogła znaleźć ujścia. Zakradała się jak cień i przejmowała władzę nad emocjami.

Gdyby mógł wykrzyczałby przekleństwa we wszystkich znanych mu językach.

Ojciec stwierdził, że wieści z Szafirowego Zamku to dla niego szansa. Wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu. On jej nie dostrzegał.

Z jednej strony, pomimo swobody jaką mu dawano, miał dosyć życia w cieniu królewskiej rodziny. Z drugiej nie miał ochoty się żenić, życie samotnika mu odpowiadało. Gdyby nie starszy brat, Jerkan, już dawno uciekłby i popłynął w nieznane. Poczuł się zdradzony, jak wyścigowy koń, który najlepsze czasy miał już za sobą.

Wystawiono go na sprzedaż, a gdy tylko nadarzyła się okazja, dobito targu płacąc za niego pokaźną sumę.

W tym przypadku chodziło o wpływy i władzę, jaką zyskałaby Srebrna Twierdza. Ostar twierdził, że to przypieczętowanie przyjaźni, Vincent natomiast, uważał to za nonsens.

- Kto da więcej! - Ironizował w myślach.

Dobrze wiedział kto.

Prychnął - tyle był w stanie z siebie wykrzesać.

Mógł krzyczeć, ale i tak nie skleciłby żadnych słów. Z jego ust wpadłby tylko niedbały bełkot.

Przez moment pomyślał, by wszystko co odczuwał w tamtym momencie, zapisać i rzucić pergamin w ognisko, albo schować listę nieszczęść jakie go spotkały do butelki i utopić w szafirowych wodach pobliskiego jeziora. Mimowolnie wyobrażając sobie tą scenę, jego myśli popłynęły do wybranki, którą przedstawili mu rodzice.

Widział ją tylko raz.

Ekscentryczna dziewucha, której pełne wargi nie przestawały się poruszać, wyrzucając z siebie kolejne słowa, zdania i niekończące się opowieści.

Przewrócił oczami wyobrażając sobie roześmianą twarz księżniczki. Brylowała w towarzystwie czując się wśród dam jak ryba w wodzie.

Tak, przynajmniej uważał.

W jej żyłach płynęła potężna magia, której nawet nie umiała dobrze wykorzystać. Marnowała swój talent na infantylne sztuczki. Tamtego dnia oddalił się, gdy Morgan wyczarowała szafirowe ptaszki latające nad głowami możnych. Pokaz skończył się katastrofą, bo kilka wplątało się w bujne fryzury dam, musiała interweniować królowa Kordia, rozsypując je w kryształowy pył. Jej matka była roztropna, nie marnowała talentu na błahostki jak robiła to księżniczka.

Nie przykładał do tego spotkania wagi, nie myślał, że kiedykolwiek przyjdzie mu jeszcze ją zobaczyć. Nie znał jej, ale tamten widok mu wystarczył by wyrobić sobie opinię.

Urodę miała godną księżniczki, ale w życiu nie chodziło tylko o to.

Gdyby potrzebował pięknej dziewki poszedłby do zamtuza i zaspokoił swoje potrzeby. Nie musiałby nawet przesadnie prosić, kobiety uważały go za przystojnego i lgnęły do niego głównie, by przekonać się, czy opowiadane plotki są prawdziwe. Jeszcze bardziej interesował je wypchany po brzegi mieszek srebra.

Szedł obszernym korytarzem, przez wąskie okna wlewały się ostatnie promienie słońca. Odgłos podkutych butów z cholewami odbijał się od pustych, kamiennych ścian. Miał wrażenie, że przestrzeń się zmniejsza, jakby mury się przesuwały i za chwilę miały go zgnieść.

Przyspieszył kroku zaciskając coraz mocniej pięści.

Czekał na zmierzch, aż noc zakradnie się w zakamarki Srebrnej Twierdzy zagarniając ją dla siebie. Czuł się wtedy bezpieczny, liczył, że mrok ukoi jego nerwy.

Trzasnął drzwiami, wchodząc do swojej komnaty. W pomieszczeniu panował półmrok, książę nie odsuwał czarnych zasłon, światła dostarczały jedynie świece i srebrne kandelabry.

Odetchnął głęboko. Znalazł się w swojej przystani, ta świadomość dodała mu otuchy i nieco spowolniła kotłujące się myśli.

Nie chciał wystawnej izby. Stało tu jedynie proste łóżko, kredens na alkohole, biblioteczka, dwa fotele i stolik, na którym czekała butelka z winem i kielich.

Kusiła go kąpiel, która stała już przygotowana za parawanem.

Utkwił wzrok w winie, uznał, że przyda mu się bardziej niż kąpiel.

Chwilę później opadł na jeden z obitych brązowym welurem foteli, przycisnął palce do skroni. Jego głowa pulsowała jakby ktoś próbował przebić czaszkę od środka. Nerwy i nadmiar wrażeń odcisnęły piętno, objawiając się silnym bólem.

Przeczesał szczupłymi palcami szare włosy, by później ukryć twarz w dłoniach. Zacisnął powieki, ukrywając czekoladowe tęczówki. Nigdy nie myślał o sobie jako o pełnoprawnym księciu, wielu nawet nie uważało go za godnego tego tytułu. Tymczasem ożenek z księżniczką miał mu przynieść przyszłą koronę, panowanie nad całym państwem, kazałby mu wyjść z cienia, który był mu przyjacielem.

Sięgnął po karafkę i kielich z pobliskiego stolika. Wypełnił go po same brzegi po czym jednym haustem wlał w siebie cierpkie wino. Skrzywił się, gdy gorycz rozlała się po języku i gardle. Napełnił kielich kolejny raz i z trzaskiem odłożył butelkę na kamienny blat.

Czuł się przytłoczony, jakby nosił na barkach wielki ciężar, kamień węgielny swojego losu. Rozpiął niedbale kilka pierwszych guzików ciemnej koszuli. Nie chciały współpracować więc zerwał z siebie odzienie i rzucił w kąt jak szmatę.

Oparł się odnajdując wygodną pozycję. Sięgnął po kielich, tym razem upił jedynie łyk. Drugą rękę wyciągnął przed siebie, skupił się i stworzył lewitującą w powietrzu srebrną kulkę. Przekrzywił głowę, wykrzywiając usta w ironizującym uśmiechu. Sprawił, że przedmiot stał się płynnym srebrem, wprawił go w ruch, przeplatał między palcami. Jasna ciecz wiła się po skórze jak wąż. Po chwili znów stała się kulką, aż książę zmienił płyn w ptaszka, przypominającego kształtem szafirowego wróbla, którego stworzyła kiedyś Morgan.

- Szafirowa księżniczka. – westchnął. Zgiął nadgarstek, a srebrny ptaszek przemknął przez komnatę, rozbił się z łoskotem o ścianę i zamienił w srebrzysty pył – Jakby los niewystarczająco mnie pokarał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro