Rozdział III Wędrowiec

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Vincent

Zrzucił z siebie rękę blondynki. W odpowiedzi ziewnęła, po czym zamruczała jak kotka i obdarzyła Vincenta przeciągłym spojrzeniem.

Przewrócił oczami, nie miał czasu na dalsze gierki, rzucił w jej stronę sukienkę, która wylądowała niebezpiecznie blisko twarzy kobiety. Służka prychnęła i zaczęła ubierać się, mamrocząc coś pod nosem. Książę nie przejmował się negliżem, podszedł do barku i wyciągnął bursztynowy trunek pędzony na spirytusie. Oparł się zawadiacko o kredens, odkorkował butelkę i pociągnął łyk alkoholu. Ostra ciecz zapiekła podniebienie i gardło mężczyzny. Przyglądał się z lekkim uśmiechem wściekłej służce, która niedbale wiązała fartuch wokół pasa.

Odgarnęła spocone blond kosmyki z czoła i wbiła złowrogie spojrzenie w księcia.

- Twój brat był bardziej uprzejmy. – wycedziła i szybko podeszła do drzwi. Trzasnęła nimi z siłą, jakiej by się po niej nie spodziewał.

- Na pewno nie był tak zwinny. – dopowiedział sobie w myślach uśmiechając się łobuzersko.

Odłożył butelkę na blat kredensu, rzucił okiem w stronę odsłoniętego okna. Podszedł i chwycił za krawędzie zasłon. Spoglądał chwilę na powoli chylące się ku zachodowi słońce. Jego komnata wychodziła właśnie w tamtym kierunku, ku pomarańczowemu horyzontowi i na srebrzyste dachy zdobione cennym kruszcem. Obszerne okapy niemal całkowicie zasłaniały ciasne i wąskie uliczki, skutecznie zasłaniając tętniące na nich życie. Nie żałował tego widoku, z tej odległości i tak ludzie wyglądaliby jak mrówki kotłujące się w swoim gnieździe. Jego brat miał sypialnię po drugiej stronie Twierdzy. Wybrał widok na ogrody i jezioro. W mniemaniu Jerkana, było to bardziej romantyczne.

- Już czas.

Zasunął kotary i przywdział czarne spodnie, koszulę i buty z cholewami w tym samym kolorze. Zarzucił na siebie ciemny, nieco sfatygowany płaszcz z obszernym kapturem. Podszedł do drzwi, ale zamiast wyjść, zasunął rygiel i dodatkowo użył magii srebra. Oblał zamek płynnym metalem skutecznie uniemożliwiając wejście do komnaty od zewnątrz. Ruszył do obszernego gobelinu zdobiącego jedną ze ścian, odchylił materiał i naparł na ścianę w miejscu pomiędzy łączeniami ciemnej boazerii. Coś kliknęło po drugiej stronie murów i boazeria odskoczyła w kierunku księcia. Z małej szczeliny buchnęło zatęchłe powietrze i kurz niesiony przeciągiem.

Rozwarł skrzydło szerzej, ukazując ukryty za gobelinem korytarz. Prześlizgnął się przez wąskie przejście i zamknął cicho wrota. Odetchnął gdy usłyszał kliknięcie. Było ledwo słyszalne, a i tak wąski korytarz poniósł echo, które najpierw nabrało mocy, by później umilknąć.

Sięgnął po jeden z kaganków. Zawsze zostawiał je wraz ze słomą i niewielkimi gałązkami. Krzesiwem rozpalił ogień, który szybko pożerał zwitek chrustu, przeniósł go na knot, a gdy ten zapłonął, zagasił resztę i po cichu ruszył wzdłuż ciasnego korytarza. Nieregularne ściany czasami zwężały się lub rozszerzały. Mijał odnogi i wejścia do innych pomieszczeń. Znał te korytarze jak własną kieszeń. Dorobił wejście do korytarzy nielegalnie, nikt nie wiedział, że jego komnata została połączona z resztą labiryntu. Powiedział o tym jedynie bratu. O korytarzach natomiast wiedzieli wszyscy, krążyły wokół nich legendy, niekiedy nabierające mistycznej otoczki. Tak naprawdę służyły do usuwania niewygodnych gości, nielegalnych schadzek czy kontrabandy.

Dokładnie wiedział, w którym momencie minął granicę Twierdzy. Korytarz zwężał się jeszcze bardziej, a na jego końcu zamajaczył jasny punkt, który powiększał się z każdym krokiem. Nim wyszedł, zgasił lampę, którą odłożył za jeden z wystających kamieni.

Odgarnął kaskadę bluszczu i znalazł się na cmentarzysku, w samym środku Srebrnego Miasta. Założył kaptur zasłaniając większość twarzy. Ciemnobrązowe oczy skrył mrok. Celowo wszedł w błoto plamiąc wypolerowaną skórę butów. Wskoczył w większą kałużę brudząc również spodnie. Otrzepał jedynie nadmiar brudu, który pozostawił dość widoczne plamy. W takich ubłoconych łachach nikt nie mógł skojarzyć go z księciem. Tego wieczoru chciał być niewidzialny, skryć się w najciemniejszym zakamarku i obserwować wydarzenia. W oddali dostrzegł zabudowania. Miasteczko już niemal całkowicie pochłonęła noc, ciemną plamę zabudowań przecinały złote wstęgi płonących wzdłuż ulic lamp i pochodni.

Przeszedł przez misternie zdobioną bramę ze srebra. Nikt nie śmiał ukraść chociaż kawałka kruszcu, z którego ją stworzono. Pradziadek Vincenta, po którym z resztą, odziedziczył imię, zaczarował ją w taki sposób, by złodziej zamieniał się w srebrny posąg. Na cmentarzysku stało ich kilka, nieszczęśnicy, którzy nie zawierzyli koronie.

Zagłębił się w wąskie i coraz bardziej gwarne uliczki. Mijał grupki kurtyzan mamiących swymi wdziękami, gdzieś buchnął ogień z przyrządzanych, orientalnych posiłków, melodie ulicznych grajków mieszały się ze sobą tworząc kakofonię zniekształconych dźwięków.

- Może chcesz się zabawić przystojniaku? – Poczuł na sobie dłoń kobiety, którą natychmiast odtrącił.

Przeciskał się przez coraz większy tłum.

- ...za jedynie dwie srebrne monety...

- Może spróbujesz szczęścia w grze w kości? – Zagadnął go jakiś pijaczyna.

Dźwięki docierały zewsząd. Szedł szybko, więc niknęły nim zdążył dobrze je zrozumieć. W końcu dotarł na główny plac, gdzie mieściła się speluna, do której zmierzał. Kamienica wzniesiona z drewna i cegły była nieco przechylona i sam nie wiedział, jakim cudem urzędnicy króla jeszcze jej nie zamknęli. Nad skleconymi z kilku desek drzwiami wisiał spaczony szyld przedstawiający nazwę i emblemat oberży: Srebrny Lis.

Popchnął drzwi, otworzyły się ze skrzypnięciem rozlewając gwar panujący w środku. Niemal wszystkie drewniane stoły i ławy były zajęte. Za barem stała drobna szatynka, córka właściciela, która niejednemu mężczyźnie potrafiła dobrze przywalić, umiała sobie radzić, musiała. Miała na imię Egira. Za nią rozciągały się regały z glinianymi naczyniami, butelkami i karafkami. Obok stworzono prowizoryczną scenę, na której występowali bardowie, wędrowne trupy, czy, jak dzisiejszego wieczoru, magicy. Podłoga skrzypiała pod naporem buciorów, przestrzeń oświetlały liczne świece, których stopiony wosk już dawno stworzył pokaźne skorupy i zastygłe wodospady. Wyłożone drewnem wnętrze było tak samo krzywe jak fasada budynku.

Vincent schował się w zacienionym miejscu przy wejściu i zaczął się rozglądać. Po lewej dostrzegł jednego ze swoich ludzi, najemnika imieniem Parkin. Skrzywił się widząc, jak mężczyzna wyróżnia się z tłumu. Skórzane wdzianka nabite ćwiekami, miecz i łysa głowa sprawiały, że zwracał na siebie uwagę, prosił się o kłopoty wraz ze szramami przecinającymi niemal całą lewą stronę twarzy. Przeniósł wzrok na prawo, siedział tam Wilan, dość młody, butny chłopak. Vincent najął go ze względu na jego hart ducha i spryt. Ciemne włosy do ramion schował pod kapturem zwykłego płaszcza. Wilan odwrócił się i wbił swoje ciemne, lekko skośne oczy w księcia. Vincent kiwnął mu ledwo dostrzegalnie. Jeszcze raz omiótł pomieszczenie i znalazł pojedynczy, pusty stolik w mało atrakcyjnym zakątku dla zwykłych gości. Zajął miejsce na chybotliwym stołku, rzucił srebrną monetę chłopcu, który po chwili przyniósł mu kufel piwa. Starał się nie dotykać blatu, który lepił się od trunków przelewanych w spelunie, nie przecierano go chyba od tygodnia, jeżeli nie dłużej. Wątpił czy Egira zaprzątała sobie głowę czystością, jej rodzinę obchodziły jedynie zyski. Uśmiechnął się pod nosem, tak niewiele klasy społeczne różniły się od siebie. Zawsze chodziło o jedno - bogactwo i wpływy.

Gwar ucichł.

Chciał obserwować wydarzenia, obadać teren, przemknąć niezauważanym neutralizując ewentualne zagrożenia i sprawdzić, co mężczyzna podający się za czarodzieja ma do powiedzenia. Na podium stanął właściciel ubrany w białą koszulę, brązowe, przyduże spodnie, skórzane ciżmy i szary, brudny fartuch. Gilip Foxby najlepsze lata miał już za sobą. Łysiał, wiotkie, siwe włosy zostały mu jedynie po bokach i z tyłu głowy, wyglądały jak futrzana korona marnej jakości, którą ktoś założył łysemu na czerep. Duży nos miał wiecznie czerwony, nie oszczędzał się w piciu. Pod tym względem szkoda mu było Egiry, dziewczyna sama ciągnęła biznes. Jej matka, Fiona, wiecznie chorowała, potrafiła też dniami siedzieć w fotelu i patrzeć tępo w ścianę.

Vincent zdziwił się widząc Gilipa, który był w stanie wyjść na scenę i jeszcze zapowiedzieć gościa. Jego obecność dodawała wagi wydarzeniu, nawet jeżeli właściciel Srebrnego Lisa nie szokował swoją prezencją. Chyba, że w negatywnym tego słowa znaczeniu.

- Panie i Panowie, szanowni goście!– baryton mężczyzny ostatecznie uciszył wszystkie rozmowy, w tle słychać było jedynie krzątaninę Egiry za barem. – Dzisiejszego wieczoru, w skromnych progach Srebrnego Lisa, mam zaszczyt gościć niesamowitego! Złotego Wędrowca! – Wykrzyczał pseudonim magika.

Ukłonił się teatralnie i zszedł ze sceny, na której pojawiła się postać odziana w fioletowy, aksamitny płaszcz z kapturem. Groteski całemu ubiorowi dodawały potężne kołnierze, które zawijały się i opadały pod własnym ciężarem.

Wędrowiec odsłonił twarz, mężczyzna był szczupły, oprócz lica, obłe rysy zasłaniała obszerna, posiwiała broda i dłuższe włosy, które częściowo opadały na zielone oczy. Z całego fioletu i siwizny wyróżniał się duży, wąski nos. Bez słowa magik wyciągnął ręce, zaczął wymachiwać nimi, gestykulując dodatkowo nadgarstkami. W jego rękach pojawiła się bryłka złota, nie lewitowała, bezpiecznie spoczywała w szczupłej dłoni mężczyzny. Po widowni przetoczyło się westchnienie zachwytu.

Vincent zmarszczył brwi, czarodziej poruszał się tak szybko, że nie był w stanie dostrzec czy wyczarował złoto, czy wyciągnął je z przydużych rękawów.

Złoty Wędrowiec kontynuował swój spektakl, obrócił się, znów machnął rękoma i tym razem w dłoni pojawiły się złote karty, cienkie i delikatne. Tłum tym razem zaczął klaskać i gwizdać. Mężczyzna wykonał jeszcze kilka sztuczek z pomocą złotej talii, aż w końcu stało się coś niewytłumaczalnego. Karty zniknęły, magik klasnął w dłonie i zamienił się w złoty posąg, który po chwili rozsypał się w złocisty pył.

Książę wstał gwałtownie, kiwnął głową do swoich towarzyszy, którzy jak na komendę przecisnęli się przez zaskoczoną i rozemocjonowaną widownię i wypadli na tyły Srebrnego Lisa. Vincent przemknął niepostrzeżenie wzdłuż ścian i wyszedł głównym wyjściem. Pomknął przez trakt i wpadł w boczną uliczkę, w ostatnim momencie tarasując drogę Wędrowcowi. Zaskoczony mężczyzna rzucił się w druga stronę i natychmiast odbił się od postawnych sylwetek Wilana i Parkina. Złapali go pod ramiona i powlekli do pustego lokalu znajdującego się obok oberży.

Vinent zabrał upuszczone przez magika tobołki, postanowił przejrzeć je później.

- Nie! Błagam! Zostawcie mnie! – Nieszczęśnik krzyczał wniebogłosy.

Parkin warknął i wsadził mu w usta kawałek fioletowego materiału, który wydarł z płaszcza. Wędrowiec wciąż wrzeszczał, ale jego zawodzenie było dostatecznie przytłumione. Usadzili go na drewnianym krześle, związali ręce za plecami. Na drugim krześle, naprzeciwko usiadł Vincent. Utkwił ciemnobrązowe tęczówki w swojej ofierze i wysypał zawartość pokaźnej sakwy na podłogę. Kiwnął do Wilana, wcześniej uzgodnili przebieg przesłuchania, dodatkowo nauczył chłopaka rozmowy poprzez gesty, był więc spokojny.

Parkin położył swoje wielkie łapsko na barku czarodzieja ściskając go ostrzegawczo.

- Kim jesteś? – Zagadnął chłopak.

Odpowiedział mu jedynie bełkot. Książę kiwnął do Parkina, ten wyciągnął zwitek materiału z ust więźnia.

- Pomocy! – Natychmiast zaczął się drzeć ile miał pary w płucach..

- Nikt cię tu nie usłyszy. – warknął łysy najemnik.

- Spójrz na mnie! – Wilan kucnął przed nim i skupił na sobie jego wzrok. – Nie zrobimy ci krzywdy, chcemy jedynie wiedzieć kim jesteś i skąd posiadłeś złotą sferę. – Wyciągnął dłoń, ścisnął szczękę Wędrowca i szarpnął. – Rozumiesz?

Czarodziej potaknął ze łzami w oczach, nie patrzył na chłopaka, spoglądał w dal, wprost na zakapturzonego Vincenta.

- Powtórzę pytanie. – Chłopak wstał i przeszedł za plecy księcia. – Kim jesteś i skąd masz sferę złota?

- Mam na imię Malik, przybyłem z południa.

- Ze Złotej Przystani? – Tym razem odezwał się Parkin.

- Tak. Pewnie myślicie, że jestem krewnym Goldwellów?

- A nie jesteś? – Zapytał Wilan.

- Niestety.

Vincent spojrzał za ramię, na chłopaka, który zaciskał teraz usta w wąską linię. Wskazał ręką przedmioty, dając Wilanowi wskazówkę o co ma zapytać.

- Skąd masz moce?

- Dzięki złotej klamrze. – powiedział cicho.

- Ukradłeś Goldwellom ich święty przedmiot? – Zdziwił się Parkin, na co Malik pokiwał przecząco głową.

- Ich klamra jest jedynie fragmentem większego artefaktu. W mojej rodzinie przechowywano jedynie jej część.

Vincent podejrzewał kłamstwo, zaczął przeczesywać rzeczy Wędrowca, nie znalazł klamry, ale sięgnął po sfatygowaną księgę w skórzanej oprawie. Otworzył ją, w wydrążonym papierze schowana była mała, dość, gruba, złota igła. Przeczesał pamięć próbując odnaleźć obraz klamry, przełknął ślinę, uświadamiając sobie, że Malik mówił prawdę. Klamrze w Złotej Przystani, brakowało właśnie tego, co trzymał w dłoniach.

Przewertował pozostałe, nieuszkodzone karty książki. Były w niej zapiski w nieznanym języku. Schował przedmiot do kieszeni płaszcza i zwrócił się do Wilana.

- Zapytaj czy zna to pismo i skąd wie jak używać klamry. – Skończył gestykulować i znów spojrzał na Malika.

Książę za późno zorientował się, że więzień zrozumiał jego mowę. Widział jak mężczyzna otwiera szerzej usta, językiem sięga do górnych trzonowców i zaciska żuchwę. Usłyszał trzask pękającej fiolki.

- Nie! – krzyknął, ale słowo wypadło z jego ust jako niedbały, zniekształcony wrzask.

Malik spurpurowiał na twarzy, zaczął się trząść w konwulsjach, z jego ust wypływała żółta piana. Vincent dopadł do niego, ale nie mógł już nic zrobić. Magik umarł, zastygł z szeroko otwartymi oczyma.

- Pozbądźcie się go. – Nakazał Wilanowi.

Zacisnął usta w cienką linię i przerzucił pozostałe przedmioty Wędrowca. Nie znalazł nic ciekawego, zostawił je więc najemnikom, by mogli później spieniężyć łup. Zabrał jedynie księgę i fragment klamry. Na odchodne rzucił każdemu mieszczek srebra. Każdy wart więcej niż życie Parkina, Wilana i ich rodzin razem wziętych. Tym sposobem kupował ich lojalność i milczenie.

Przemierzał gwarne uliczki, na których życie toczyło się dopiero po zmierzchu, szedł szybko, był wściekły, sprawy nie potoczyły się po jego myśli.

Postanowił wrócić do zamku głównym wejściem. Nie miał ochoty przeciskać się przez ciasne korytarze. Ściągnął kaptur i minął oniemiałych strażników, spojrzeli tylko po sobie i przepuścili księcia wzruszając ramionami. Dobrze znali jego charakter, nocne schadzki czy imprezy księcia poza Twierdzą były dla nich czymś normalnym. Od czasu, gdy opuścił mury, zmieniły się też straże, więc nie wiedzieli, że wyszedł inną drogą.

Zaczął się wspinać po stu stopniach prowadzących z głównego dziedzińca do holu. Co kilka kamiennych bloków mijał wielkie wazy, w których palił się olej. Na zmianę owiewał go chłód nocy i ciepło palenisk. Po bokach zbocza rozgałęziały się ścieżki i fragmenty murów, które stanowiły resztki poprzednich zabudowań. Twierdzę wielokrotnie przebudowywano, stąd też ukryte korytarze. Każdy władca chciał zostawić coś po sobie.

Przeszedł przez wrota, które uchylili dla niego kolejni strażnicy. Wszyscy byli ubrani w szare tuniki i srebrne kirysy z herbem Krainy na piersi. Dwa skrzyżowane sztylety majaczyły w świetle żywego ognia.

Złość rozlewała się po jego ciele, myśli galopowały, nie uważał zdobycia przedmiotów za sukces. Obawiał się, że bez potrzebnej wiedzy będą bezużyteczne. Przeszedł szybko przez główny hol i skierował się ku schodom. Nim wskoczył na pierwszy stopień usłyszał surowy ton ojca.

- Vincent! – Ostar warknął, stał po lewej, w wejściu do sali tronowej.

Książę westchnął, uspokoił nerwy i z ironicznym uśmiechem odwrócił się w stronę króla. Długie siwe włosy spływały po ramionach monarchy, twarz naznaczona zmarszczkami nie pasowała do jego silnej, wręcz atletycznej postury, przeszył syna zimnym spojrzeniem jasnoszarych tęczówek. To ich odróżniało, oczy, które Jerkan i Vincent odziedziczyli po matce.

- Znowu się włóczyłeś po zamtuzach? – Nie czekał na odpowiedź syna, tylko zniknął w pomieszczeniu.

Vincent odetchnął głęboko i ruszył za ojcem.

Przeszedł przez zakończony prostym łukiem otwór i trafił do jeszcze mniej zdobnej sali. Sklepienie podtrzymywały okrągłe kolumny, gdzieniegdzie zdobione przewiązką. Jedyną, piękną rzecz, stanowiły ogromne przeszklenia, przez które wychodziło się na taras i ogrody. Z sufitu zwieszały się srebrne żyrandole, wszystko było szare i nijakie. Nagle, nie wiedzieć czemu wyobraził sobie Morgan w szafirowej sukni, stojącą po środku sali. Uśmiechnął się na myśl, jak bardzo dziewczyna nie będzie pasować do tego miejsca.

Ostar zasiadł na masywnym, kamiennym tronie, na którym leżało mnóstw szaro-srebrnych poduszek.

- Porozmawiajmy o twoim zachowaniu. – Król oparł łokcie na udach, splótł ze sobą palce i oparł na dłoniach brodę. – To musi się skończyć.

Książę posłał ojcu pytające spojrzenie, założył ręce na piersi i uniósł brwi udając zaskoczonego.

- Nie udawaj. – Westchnął Ostar, który w geście bezradności oparł się wygodnie i bezwładnie ułożył ręce na podłokietnikach. – Myślisz, że nie wiem o dzisiejszej kurewce w twojej sypialni? Wiesz, ile musiałem jej zapłacić żeby powściągnęła język?

Vincent milczał, nie miał zamiaru nawet gestykulować, cokolwiek by zrobił, ojciec i tak by go nie posłuchał. Podejrzewał, że urodziwej służki już nie spotka, że już nikt jej nie zobaczy. Ostar nie ryzykowałby skandalem, kobieta i tak paplałaby na prawo i lewo, jak uwiodła książęta. Przekupstwo było jedynie na pokaz.

- Za tydzień przybywa twoja narzeczona, a za dwa świętujemy zaręczyny. – warknął. – Zacznij się zachowywać jak na księcia przystało.

"Oczywiście, bo Jerkan zachowuje się jak wzorowy przyszły władca." - Pomyślał.

Nie powstrzymał się i przewrócił oczami cmokając przy tym ironicznie.

- Nie lekceważ mnie! – Wrzasnął. – Dostałeś od losu wyjątkową szansę, dodatkowo Szafirowa Kraina jest bogata, to wspaniały mariaż, dający ci ogromne wpływy.

„Mi, czy wam" książę uśmiechnął się krzywo.

- Odejdź, nie chce mi się na ciebie patrzeć. – Król machnął ręką i odwrócił wzrok od syna.

Vincent wyszedł, stawiając ciche kroki, jak miał w zwyczaju. Przemknął korytarzami, i stanął przed drzwiami do swojej komnaty. Przyłożył dłoń do zamka i po chwili wypłynęło z niego srebro. Zaczęło skapywać na posadzkę, gdzie rozbijało się w srebrny pył, który osiadł jak kurz na butach i kamiennych kaflach.

Mężczyzna wyciągnął klucz, zamek puścił, rygiel z brzękiem zaprosił go do środka. Pierwsze co zrobił po wejściu, to sięgnął po otwartą wcześniej butelkę alkoholu. Miał wszystkiego dosyć, swojego książęcego życia, bycia tym gorszym bratem, nieudanego wieczoru, zaręczyn. Jerkanowi niemal wszystko uchodziło na sucho, Vincent natomiast miał wrażenie, że zbiera cięgi za ich obu.

Pociągnął duszkiem kilka palących gardło łyków. Spojrzał na butelkę, dobry rocznik, trunek miał dwadzieścia trzy lata. Ostar nakazał wyprodukować go z okazji narodzin Vincenta. To była jedyna rzecz zrobiona na jego cześć, podyktowana szczęściem. Każda kolejna, zwłaszcza, gdy okazało się, że nie mówi, stanowiła jedynie stwarzanie pozorów, zagranie dla dobra króla i królowej.

- Smutna prawda. – Pomyślał obserwując bursztynowy płyn. – Do dna!


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro