Rozdział XII Nocne sekrety

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Morgan

Ostatni dźwięk rozbrzmiał wraz z delikatnym naciśnięciem białego klawisza. Nikł powoli w półmroku komnaty, zostawiając po sobie wspomnienie pięknej pieśni. Morgan wygięła się, prostując plecy i przeciągnęła się rozluźniając mięśnie. Będąc sam na sam z fortepianem, odnalazła chwilę wytchnienia. Odetchnęła głęboko i przymknęła oczy pozwalając sobie całkowicie ukoić targające ją nerwy. Ciszę przerwało skrzypnięcie dobiegające zza pleców księżniczki. Obejrzała się szybko przez ramię, ale natrafiła jedynie na oświetloną nikłym blaskiem świec boazerię. Wstrzymała na chwilę oddech, bo dźwięk dochodził z miejsca, w którym znajdowało się tajne przejście.

„Vincent?"

Podniosła się z ławy i na boso, bezszelestnie podeszła do ściany. Przycisnęła do niej ucho, usłyszała szelest i powoli oddalające się kroki. Czyżby ją podsłuchiwał? Dlaczego nie wszedł i co tu w ogóle robił: co ukrywał? Czy to w ogóle był jej narzeczony?

Nie czekała dłużej, szybko założyła proste pantofle, zarzuciła płaszcz na koszulę nocną, do jednej z kieszeni włożyła sztylet i modląc się w duchu do szafirowego artefaktu, naparła na ścianę. Boazeria kliknęła delikatnie i odskoczyła, odsłaniając swoje tajemnicze sekrety. Nim Morgan przeszła na drugą stronę, zerknęła jeszcze w stronę drzwi, zamknęła je wcześniej od środka, ale i tak, gdyby Kordia lub Riordan chcieli wejść, zrobiliby to bez najmniejszego problemu.

„Gorzej być nie może", pomyślała i zanurzyła się w mrok.

Kroki mężczyzny odbijały się echem, a ona podążała niesiona ich odgłosem. Po omacku, niczym ćma, mamiona łuną światła, rozciągającą się na kamieniach, stawiała ostrożne krok za krokiem. Szła na palcach by nie wydać żadnego podejrzanego dźwięku, trzymała się również na dystans, ruszając dopiero, gdy zakapturzona postać znikała za kolejnym zakrętem. Miała wrażenie, że mroczne korytarze ciągną się w nieskończoność, niekiedy odsłaniając jedynie nikłe światło przesączające się ze szczelin kolejnych mijanych przez nią przejść. Każde kusiło, by się zatrzymać i ujrzeć sekrety, które zamknięto po drugiej stronie boazerii. Ciężko było dostrzec, kiedy zaczynało się drewno, a kończył kamień i odwrotnie, ciemność pochłaniała wszystkie krawędzie i załamania. Jedynie przesuwając dłonią po ścianie, Morgan była w stanie rozpoznać, czy przestrzeń się zmienia. Dotyk pomagał jej brnąć dalej, za coraz bardziej oddalającym się ciepłym światłem kaganka.

„Musiał przyspieszyć."

Wilgoć i duchota nie pomagały kobiecie w podróży przez mroczne korytarze, kilkakrotnie o mało się nie potknęła, ale miała wrażenie, że opatrzność nad nią czuwa, bo echo nie poniosło żadnego dźwięku. Zatrzymała się gwałtownie za następnym załamaniem murów. Wstrzymała oddech, modląc się w duchu, by nie zostać zauważoną. Na końcu korytarza, majaczyła ciemna postać, którą śledziła, kaganek zgasł, pozostawiając po sobie mrok i blade światło wyjścia. Odczekała chwilę, po czym podążyła wzdłuż ścian, napotykając gęsty bluszcz.

„Co, jeżeli to nie Vincent. Jeżeli to ktoś, gotów ją skrzywdzić i czeka po drugiej stronie?"

Obejrzała się za siebie. Nie miała już odwrotu, nie trafiłaby do swojej komnaty. Serce biło w piersi, chciało się wyrwać, a strach stłumił resztki zdrowego rozsądku, Morgan miała wrażenie, że przechodząc przez gęstwinę, przekracza kolejną barierę. Zrobiła krok, wstrzymała oddech i zacisnęła powieki. Dopiero po krótkiej chwili, zdała sobie sprawę, że nikt jej nie zaatakował, powoli otworzyła oczy i jęknęła z przerażenia.

- Cmentarz! – biadoliła sama do siebie. – To cmentarz, w dodatku nocą. Stary, straszny cmentarz. – szeptała.

Przełknęła głośno ślinę, pomimo płaszcza, trzęsła się, jakby lekki wiatr przenikał wprost do jej ciała. Drżącymi dłońmi zaciągnęła na głowę kaptur i rozejrzała się, szukając człowieka, który stał się dla niej nie tylko obiektem ciekawości, lecz również szansą na powrót do bezpiecznej komnaty.

Noc była niemal bezchmurna, ciepła, ale i złowroga. Blask księżyca srebrzył ponure nagrobki, część z nich stanowiła rzeźby, przypominające personifikację przemijania. Mrowie kostuch i odzianych w powłóczyste szaty istot, górowało nad nekropolią. Można było odnieść wrażenie, że zastygłe postacie patrzą zarówno na złożonych u ich stóp nieboszczyków, jak i na intruza, który miał czelność zakłócić spokój tego miejsca.

W powietrzu unosił się zapach wilgoci, mieszał się z wonią nocy, a ta była duszna, jakby świat umarłych przenikał się z rzeczywistym. Ciszę mąciło pohukiwanie sowy, świerszcze i... szelest. Morgan natychmiast zwróciła głowę w kierunku, z którego dotarł do niej dźwięk.

Pomiędzy rzeźbami dostrzegła cień. Zamarła na moment, ale w mgnieniu oka, dotarło do niej, że to mężczyzna, którego szukała. Podążyła za nim szybkim krokiem, unikając patrzenia na posępne pomniki. Postać w kapturze niemal zlewała się w mroku, ani razu się nie obejrzała, jakby była pewna, że nikt nie odważyłby się za nią pójść. Minęła srebrne rzeźby, wyglądem przypominające ludzi oblanych metalem, następnie przeszła bogato zdobioną bramę cmentarną z tego samego kruszcu i zanurzyła się w ciasne uliczki Srebrnego Miasta. Obijała się o tłum, który łaknął nocnych wrażeń. Serce szalało ze strachu, gdy zaczepiali ją kolejni kuglarze, ladacznice czy oszuści. Udało jej się za każdym razem oswobodzić z opresji, wykorzystując ścisk, i zgiełk, jaki panował w mieście.

Szybki oddech nie nadążał za tempem marszu. W końcu trafiła na miejski Rynek, gdzie na placu tłoczyła się chyba połowa Srebrnego Miasta. Zewsząd było słychać śmiechy i pokrzykiwania. Ktoś śpiewał, ktoś przeklinał, wszystko mieszało się w ścisku nocnych uciech.

Morgan rozglądała się gorączkowo, szukając znajomej postaci. Jeżeli serce mogło by jeszcze przyspieszyć, w tamtej chwili wyrwało by się z piersi i uciekło wprost do Twierdzy.

Zgubiła go. Sama czuła się zagubiona.

Schowała się w podcieniu jednego z budynków, omijając krzywe belki sąsiadującej budowli. Oparła się o ścianę licząc, że nikt jej nie zauważy, odzianej jedynie w płaszcz, ubrudzone cmentarnym błotem buty i halkę. Zrobiło jej się zimno, objęła się rękoma, licząc, że to ukoi strach i żal targające ciałem. Uniosła głowę wpatrując się w szyld budynku obok. W ciepłym świetle lampionów, w okrągłej i już nieco pokrzywionej ramie, błyszczał Srebrny Lis z majestatycznie wywiniętą kitą.

Vincent

Przechodząc przez próg tawerny, można było odnieść wrażenie, że lada chwila spaczone deski drzwi puszczą, rozpadną się na kawałki, a okucia z brzękiem odbiją się od bruku. Tak się jednak nie stało. Gdy Vincent naparł na skrzydło, te otworzyło się z przeraźliwym jękiem, ale dziwnym trafem, wciąż trwało na straży obskurnego wnętrza. Do nozdrzy natychmiast uderzał odór męskiego potu mieszającego się z alkoholem, czasami tylko ustępując spaleniźnie dochodzącej z zaplecza kuchennego. W Srebrnym Lisie serwowano proste jadło, zazwyczaj było to tanie mięso, które swoje najlepsze czasy miało daleko za sobą. Tylko przyjezdni i desperaci sięgali po tutejsze specjały. Wszyscy inni przychodzili ze względu na tanie napitki, dziwki i atrakcje, które jakimś cudem, udawało się organizować w spelunie.

Vincent zdziwił się, widząc Gilipa Foxby'ego za barem. Pijaczyna całkiem hardo trzymał się na nogach, co w jego przypadku było raczej wyjątkiem od reguły. Takie dni zdarzały się rzadko, być może akurat matka Egiry, Fiona, miała lepszy dzień, co poskutkowało tym samym u gospodarza.

„A co do dziewczyny, skoro jej tu nie ma..."

Książe, rozejrzał się po licznie, zajętych stolikach, ale nie dostrzegł Wilana i Parkina. W przypadku tego pierwszego byłby w stanie to zrozumieć, w izbie siedziało kilkoro zakapturzonych mężczyzn, pod postacią których, chłopak mógł wmieszać się w tłum. U Parkina natomiast tężyzna fizyczna szła w parze z beztroską. Czego jednak Vincent nie mógł mu odmówić, to lojalności, nawet jeżeli zyskał ją za pieniądze. Mężczyzna westchnął ciężko, jeżeli nie było ich tutaj, musieli znajdować się w towarzystwie Egiry na piętrze, w pokojach, które również znajdowały się w ofercie Srebrnego Lisa. Były jeszcze bardziej ohydne niż miejsca znajdujące się najdalej baru, ale właśnie w takich dziurach, o ironio, było najbezpieczniej załatwiać szemrane interesy. Vincent przemknął obok baru, wykorzystując moment, gdy Gilip odwrócił się przygotowując kolejne napitki.

Naparł na drzwi i znalazł się w ciasnej klatce schodowej. Jako, że cały budynek był przechylony, również deski schodów rozjeżdżały się, tworząc groteskowy obraz upadku tutejszego społeczeństwa. Większość bowiem trwoniła zyski, woleli mieszkać w ruderach, byle tylko poziom trunku w butelczynie się zgadzał. Ich status społeczny rozpadał się tak samo jak stopnie w Srebrnym Lisie, reputacja wisiała na włosku lub dawno przestali się przejmować szeptami i drwinami. Vincent to wykorzystywał, łatwo było manipulować ludźmi znajdującymi się na dnie, dlatego też wynajmował dwie izby, jedną przy zewnętrznej ścianie budynku, gdzie Wilan i Parkin załatwiali dla niego sprawy. Drugą dla siebie, by mógł zza usianej szczelinami ściany, podsłuchiwać co się dzieje, nie narażając się na odkrycie.

Ruszył szybko przed siebie, schody wydawały złowrogi dźwięk, deski skrzypiały i trzeszczały, by w końcu z chrupnięciem ostatniego stopnia, zaprowadzić księcia do wąskiego korytarza. Szare, brudne ściany oblepiał brud, gdzieniegdzie walały się butelki wina, ktoś spał upity na umór pod drzwiami, z których dochodził stłumiony śmiech. Mijał drzwi, zza których słyszał rozmowy, westchnienia i śmiechy.

Przekrój gości mógłby idealnie odwzorować społeczeństwo Srebrnej Twierdzy: kurtyzany, złodzieje, hazardziści. Czasami zdarzali się podróżni, po tym jednak, co widzieli w Lisie, skoro świt, wyruszali bez strawy w dalszą podróż lub zmieniali lokal. Co ciekawe, to centrum miasta zamiast eleganckich obrzeży, wyglądało jak żywcem wyjęte spod ciemnej gwiazdy. Natomiast im bliżej Srebrnej Twierdzy i głównego traktu się przebywało, tym było ekskluzywniej.

Vincent zatrzymał się przy drzwiach na końcu korytarza, już z oddali słyszał śmiechy. Zdenerwował się, Dziennik Malika, ciążący w kieszeni na jego piersi, był dla niego sprawą wysokiej wagi, tymczasem Parkin i Wilan zamiast czekać na niego w umówionym miejscu, postanowili zerżnąć co popadnie. Zaciągnął mocniej kaptur ukrywając twarz w półmroku, po czym z wściekłością wparował do środka niemal wyrywając drzwi z zawiasów.

Wilan siedział z rozchełstaną koszulą na krześle i wpatrywał się z szeroko otwartymi oczami w księcia. Podobnie jak Egira, siedząca na nim okrakiem i dzierżąca w dłoni butelkę wina. Parkin na widok Vincenta zepchnął z kolan skąpo ubraną dziewkę, zapewne jedną z okolicznych kurtyzan.

- Na wszystkie srebro krain! – syknął Wilan zrzucając z siebie oniemiałą Egirę, która wylała na siebie chyba większość trzymanej w ręku butelki.

- Trochę szacunku! – warknęła na swojego kochanka i zaczęła szybko się wycierać rąbkiem fartucha, po czym zawiązała ciaśniej rzemyki dekoltu swojej sukni – Będę na dole, gdybyś zechciał mnie przeprosić. – Egira poklepała Wilana po ramieniu i ruszyła do wyjścia.

Vincent natychmiast spuścił wzrok, odwrócił nieco głowę, by nie zostać rozpoznanym. Na odchodne, dziewczyna rzuciła mu wściekłe spojrzenie i trzasnęła drzwiami.

Parkin natomiast rzucił dziwce mieszek srebra, zapewne za milczenie. Jasnowłosa kobieta, o dość obfitych kształtach uśmiechnęła się odsłaniając niekompletne uzębienie. Nie bacząc na nikogo schowała go za ciasno związanym gorsetem i nucąc pod nosem kompletnie chaotyczną melodię, również opuściła komnatę.

Zostali sami, zrobiło się duszno, atmosfera była tak gęsta, że można było kroić ją nożem.

Wilan, widząc zaciśnięte w pięści dłonie Vicenta, przełknął głośno ślinę. Już chciał coś powiedzieć, ale mózg Parkina nie pracował tak szybko jak jego język.

- Gdybyśmy wiedzieli, że zjawisz się wcześniej, kupilibyśmy więcej wina, a może i jakaś dziewka by się znalazła. – Mężczyzna rozwalił się na brudnym materacu, nie bacząc na wściekłość, jaką emanował książę.

„Zamorduję ich!" pomyślał. W jego wnętrzu kotłowała się furia, zacisnął usta w wąską linię i gdyby naprawdę nie potrzebował tych dwóch obwiesi, oblałby ich w tamtym momencie płynnym srebrem.

- Parkin. – Wilan jęknął błagalnie zawiązując koszulę i narzucając na siebie kaftan. Spojrzał we wściekłe oczy Vincenta. – Wybacz, straciliśmy poczucie czasu.

W odpowiedzi książę prychnął pod nosem i opadł na stojący w kącie zydel. Nieco skrzywił się zdając sobie sprawę, że i ten mebel zapewne lepił się od brudu. Było już jednak za późno więc westchnął tylko i wyciągnął zza pazuchy Dziennik Malika, po czym podał go Wilanowi.

Mężczyzna obejrzał przedmiot, przewertował kartki i zwrócił się do Vincenta – Osobliwa księga, nie znam tego języka, jeżeli o to pytasz.

Vince pokręcił głową wyciągnął rękę i podał Wilanowi list.

Do odnalezienia:

Słowniki – północ i centrum Barki.

Grymuary, prawiące o sferach i historii magii.

Cena nie gra roli.

Wiadomość zniszczyć po przeczytaniu.

Wilan po przeczytaniu listy natychmiast ją podarł i porwane skrawki przeniósł nad paląca się na prostym stole świeczkę. Ogień szybko pożarł wszystkie fragmenty.

Twarz księcia wykrzywił grymas, który mógł być zarówno oznaką zadowolenia, jak i poirytowania. Nie obawiał się, że ciemnowłosy mężczyzna zapomni treści, obawiał się raczej, że traci czas.

Sięgnął do kieszeni i wyciągnął mieszek srebra, który rzucił Wilanowi. – To, na dobry początek. – Chociaż nie miał ochoty, ułożył dłonie w znaki.

Kompan natychmiast powtórzył słowa księcia Parkinowi, zważył sakiewkę w dłoniach i schował do kieszeni sfatygowanego kaftana.

- Rozumiem, że jeżeli ktoś nie będzie chciał współpracować, mamy delikatnie mu wytłumaczyć, że nie ma innej opcji? – wtrącił się Parkin, po czym uśmiechnął półgębkiem.

Czarnowłosy mężczyzna przewrócił tylko oczami i oddał księgę Vincentowi, ta natychmiast spoczęła w bezpiecznej kieszeni na jego piersi.

- Rzadkie księgi będzie trudno zdobyć. – westchnął Wilan. – Włam do biblioteki wchodzi w grę?

Książę pokręcił przecząco głową i ułożył dłonie w odpowiednie znaki – Bibliotekę zostawcie mnie. – Nie miał zamiaru zostawać dłużej w śmierdzącej wszystkimi plagami świata izbie. Wstał i nie żegnając się z Wilanem i Parkinem, zaciągnął mocniej kaptur po czym wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami.

Szybko wypadł na zewnątrz Srebrnego Lisa. Odetchnął pełną piersią, wtłaczając do płuc rześkie, nocne powietrze, nasączone dymem lamp oliwnych.

Było późno, gęste chmury niemal całkowicie przesłoniły niebo, pomiędzy szczelinami ciemnych obłoków, przesączało się światło księżyca. Vincent odruchowo poprawił kaptur i już chciał ruszyć w stronę biblioteki, gdy kątem oka dostrzegł ruch. Udając, że nie zwrócił uwagi na postać czającą się w podcieniu, ruszył przed siebie. Jak podejrzewał, intruz okryty ciemnym płaszczem ruszył za nim. Lawirował między uliczkami, zbliżając się do bogatszej części Srebrnego Miasta. Postanowił iść w stronę biblioteki, najpierw pozbędzie się tego, kto miał czelność za nim podążać, a później włamie się do drogocennych zbiorów w Srebrzystej Wieży. Strzelista budowla biblioteki majaczyła już ciemną sylwetką na tle nocnego nieba, obok Twierdzy, była najwyższym budynkiem w mieście. Metalowa iglica, którą zwieńczono dach, zbierała niemal wszystkie błyskawice podczas burzy. Kopuła ze srebrnego kruszcu, rozświetlała się wtedy barwami nocy i piorunów.

Książę dotarł do miejsca, na którym mu zależało, do wąskiej, ślepej uliczki, gdzie sąsiadujące ze sobą budynki nie posiadały okien. Schował się za zakrętem, czekając na zakapturzoną postać. Uspokoił nieco oddech i niemal wtopił się w ceglaną ścianę. Spojrzał w dół na bruk, oświetlony przez pobliskie okna i dogasające już latarnie. Na ich tle powiększał się cień. Za rogiem budynku dostrzegł materiał szaty, to był moment, którego wyczekiwał. Wychylił się i złapał intruza za ramiona, cisnął nim o ścianę w zacienionym miejscu i już wymierzał cios...

- Ała!

Usłyszał wrzask...kobiety!

W ostatnim momencie przesunął pięść, która gruchnęła o mur tuż obok zakapturzonej głowy.

Syknął przeciągle czując, że rozciął skórę. Spojrzał w oczy tej, która go śledziła i zamarł, nie odrywając zakrwawionej dłoni od ściany.

Szafirowe oczy początkowo przepełniał strach, powoli ustępujący uldze. Westchnął poirytowany i odsunął się od Morgan, która zdążyła już dojść do siebie i posyłała mu teraz mordercze spojrzenie.

- Tak traktujesz kobiety, książę? – prychnęła.

- Wybacz. – odpowiedział bezgłośnie.

- Przeprosiny przyjęte.

Vincent zmarszczył brwi, nie wypowiedział przecież tego na głos, ułożył jedynie odpowiednio usta.

- Potrafię czytać proste wyrazy z ruchu warg. – wyjaśniła uśmiechając się ciepło. – Pokaż. – Kiwnęła głową w stronę dłoni Vincenta.

Nie czekając na odpowiedź, chwyciła zakrwawioną rękę i zaczęła ją oglądać. Pociągnęła go za ramię w stronę najbliższej latarni. Podwinęła rękawy, z kieszeni swojego płaszcza wyciągnęła niebieską apaszkę, którą zaczęła delikatnie owijać wokół jego dłoni. Mimo, że rana piekła nawet nie syknął, z ciekawością przypatrywał się skupionej księżniczce. Wpatrywał się w pogrążone w półmroku oblicze, ciepłe światło malowało rysy jej twarzy, uwypuklało wszystkie akcenty, jakimi obdarzyła ją natura. Prześlizgnął wzrokiem po jej sylwetce, aż w końcu zatrzymał się na nadgarstku – sinym, nadgarstku. Przełknął ślinę, próbował stłumić niewytłumaczalny gniew, który zastąpił obawy, co do wizyty księżniczki poza murami Twierdzy. Nie obchodziło go ile i co słyszała, jeżeli w ogóle. W tamtym momencie zrozumiał, że ktoś ją skrzywdził i był pewien, że ta osoba, za to zapłaci.

- To nic. – powiedziała cicho Morgan, widząc, że Vincent przypatruje się jej siniakom. Już chciała zsunąć rękawy, ale książę chwycił delikatnie jej rękę. Obejrzał z każdej strony, sprawdzając, czy nie jest mocniej uszkodzona. Robił to najdelikatniej jak mógł, a i tak widział grymas bólu na twarzy kobiety.

- Chciałam dostać sztylet. – Morgan spuściła wzrok, mówiła niemal szeptem. – Brutalnie pokazano mi, że samo ostrze nie wystarczy by się bronić. – Po jej policzku spłynęła łza. Zacisnęła powieki i wyszarpnęła rękę z dłoni Vincenta. Objęła się ramionami, jakby chciała schować się przed światem.

– To już nie ma znaczenia. – Otrząsnęła się po czym na powrót przybrała twarz hardej księżniczki jaką znał, nawet jeżeli grała, robiła to po mistrzowsku. – Twój prezent podniósł mnie na duchu, maliny były pyszne, a wróbel. – Skróciła między nimi dystans. - To jedna z piękniejszych rzeczy, które ktokolwiek mi podarował, dziękuję. – wspięła się na palce, położyła dłonie na jego piersi i pocałowała go w policzek.

Zaskoczony Vincent wpatrywał się w nią przez chwilę szeroko otwartymi oczami.

Morgan przesunęła palcami po jego torsie, zatrzymała tę pieszczotę w pewnym momencie i nim książę zorientował się co robi, wyciągnęła szybkim ruchem Dziennik z wewnętrznej kieszeni jego płaszcza.

- Co to? – Zaciekawiła się,

Mężczyzna sięgnął odruchowo po przedmiot, ale Morgan z dziką satysfakcją na twarzy odskoczyła. Wyślizgiwała się z jego uchwytów za każdym razem, gdy próbował ją złapać, była jak płynne srebro. Otworzyła książkę i wertując ją, unikała prychającego z poirytowaniem księcia.

- Po co ci księga zaklęć?

Zatrzymała się, a Vincent wpadł na nią omal nie przewracając ich oboje. Przywarł do jej pleców torsem, otulił go kwiatowy zapach jej perfum. Odetchnął głęboko, otrząsając się z jej uroku. Przeniósł wzrok na księgę i z konsternacją, wpatrywał się w nią przez ramię kobiety.

„Czy to możliwe, że znała język, którym spisano dziennik?"

Morgan spojrzała w górę:

- Wiesz, co tutaj jest napisane?

Vincent pokręcił głową.

Księżniczka z powrotem przeniosła wzrok na Dziennik Malika.

- Dziwne, zapiski, oprócz nieznanych mi zaklęć, mówią również o artefakcie, ale innym niż te, które znamy. Są też uroki, ale wydają mi się bezużyteczne. Nie umiem rozczytać wszystkiego, ale mowa jest tutaj o sferach, w tym... – urwała, przełykając głośno ślinę. – ...o magii kości. Patrz o tutaj, słowo Os oznacza kość.

Szczupły palec księżniczki spoczął w miejscu wyrazu, który wcześniej Vincent brał za symbol O5.

„Niech przeklęte będzie koślawe pismo Malika."

- Chcesz zawładnąć sferą kości?!

Morgan odskoczyła od niego i ściskając dziennik na piersi, utkwiła przerażony wzrok w księciu. Nie wiedział skąd u niej ta reakcja, ale pokręcił jedynie głową, co uspokoiło nieco księżniczkę.

- Chcesz rozwikłać zagadkę?

Przytaknął.

- Pomogę ci, jeżeli nauczysz mnie władać sztyletem. – Uniosła podbródek, patrząc na niego dumne.

Ten widok nawet nieco go rozbawił, ta drobna kobieta miała więcej serca i hartu ducha niż niejeden mężczyzna. Sam fakt, że za nim podążyła, ryzykując wiele, świadczy o jej odwadze i niestety, również o lekkomyślności.

Przez chwilę ważył co jej odpowiedzieć, z jednej strony nie chciał jej narażać, a z drugiej, wiedza, którą posiadała była mu potrzebna. Do tego, mając księżniczkę blisko siebie, mógłby ją chronić. Wiedział, że nie powie mu kto ją skrzywdził, ale będąc przy niej, bez problemu odkryłby osobę, która za to zapłaci.

- Zgoda. – Powiedział bezgłośnie, starając się ułożyć usta starannie, by świdrująca go swoim szafirowym wzrokiem Morgan, zrozumiała co próbuje przekazać.

Uniósł jeden kącik ust, widząc jej zadziorny uśmiech i błysk w oku, na wieść o tajemnicy i przygodzie.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro