Rozdział XX Oparcie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Vincent

Każda chwila podróży dłużyła się w nieskończoność. Dzień i noc zatarły się w ciemności, tylko moment, w którym wychodzili na powierzchnię zebrać zapasy czy zrobić zwiad pozwalał przypomnieć sobie, że istnieje coś poza wilgocią, chłodem i mrokiem. Optymistyczny scenariusz zakładał, że droga do stolicy potrwa miesiąc. Tempo, które utrzymywali od kilku dni wskazywał, że potrwa dłużej.

Vincent stał oparty o szorstką korę drzewa i wpatrywał się w dal. Słońce przesączało się przez żywo zielone liście. Wiotkie gałęzie poruszały się leniwie w rytm wiatru, który niósł ze sobą chłód poranka.

Przymknął oczy i wyobrażał sobie, że drzewa na horyzoncie są w rzeczywistości czymś innym, że są to połyskliwe kopuły pokryte bezcennym kruszcem. Złota Przystań mamiła podróżników nie tylko samym wyglądem i wyrobami. Bardziej pożądane było to, co skrywały podziemia. Zakazane towary, rozpusta i używki, a wszystko to dostępne w katakumbach, którymi mieli zamiar przekraść się do miasta. Podniósł powieki, drzewa na powrót stały się zieloną plamą w oddali.

„Miasto zgnilizny i zepsucia", książę skrzywił się na tę myśl. Srebrne Miasto uważał za gniazdo wszelkiego zła, ale stolica Złotej Krainy biła je na głowę.

- Pięknie lśni – Morgan musnęła palcami jego dłoń – Dobrze zobaczyć słońce - Wtuliła się w bok księcia wpatrując się w niego swoimi szafirowymi oczyma. Vincent objął ją ramieniem. Delektował się ciepłem, które rozlało się na jego ciele w odpowiedzi na dotyk księżniczki. To uczucie nieco zamaskowała gorycz, jaką wywołały słowa Morgan. Zachwycały ją piękne rzeczy i wiedział, że stolica również to zrobi. Wolałby, żeby błyskotki Złotej Przystani nie mamiły jej jak sroki, która wpada później w sidła. Spiął ciało, co nie uszło uwadze kobiety.

- Martwisz się – Zauważyła – Czy chodzi o Złotą Przystań?

Wciąż nie rozumiał w jaki sposób ta kobieta wkradała się do umysłu, odgadywała każdą myśl, która nawiedziła jego wyobraźnię. Potaknął skinieniem głowy.

- Zazwyczaj tak jest, Vince, zakazane i niebezpieczne rzeczy przyciągają – przesunęła swoją szczupłą dłonią po torsie księcia i zaczęła wodzić opuszką po linii jego szczęki – uwodzą – ściszyła głos, a jej palec malował na jego skórze przyjemny dreszcz. Vincent przycisnął Morgan mocniej do siebie i wciągnął powietrze, próbował powstrzymać to, co zaczęło tlić się w jego wnętrzu. Dopiero zaczął ją odzyskiwać. Po tym co stało się z Astrid, nie zamierzał podejmować pochopnych decyzji. Wystarczały mu wspólne treningi, momenty, w których gładził jej ciemne loki przed snem. Te chwile były warte więcej niż uniesienie, które mogło zniweczyć intymność, rodzącą się z płomiennego zauroczenia.

Zacisnął powieki, próbował odzyskać kontrolę nad reakcjami własnego ciała, które bezwzględnie chciało go zdradzić. Wtedy usłyszał szept. Delikatny, ciepły oddech Morgan otulił jego ucho i szyję, wywołał dreszcz:

– To, co nieosiągalne, pociąga niczym zakazany owoc.

Syknął i tylko jeden oddech księżniczki wystarczył, by opierała się plecami o drzewo, a Vincent przyciskał ją do pnia. Przylgnął do drobnego, kobiecego ciała całym sobą, jedną ramieniem obejmował ją w talii, drugą dłoń owinął wokół szyi i zmusił, by szafirowe oczy, szeroko otwarte, wpatrywały się w czekoladowe spojrzenie księcia. Nie mógł się powstrzymać i wpił się w miękkie usta swojej wybranki. Smakowały rozmarynem i solą z porannej pieczeni. Nie wiedział jakim cudem, ale w jej zapachu wciąż można było wyczuć róże i inne wonne kwiaty, w których się zakochał.

- Wracamy! – Głos Calluma jak szorstki skrzek wrony wybrzmiał za plecami Vince'a. – Oh, wybaczcie, nie chciałem przeszkadzać.

Książę warknął pod nosem i odsunął się od Morgan. Kobieta posłała mu rozbawione spojrzenie, nim mężczyzna zrobił cokolwiek, a jedyne o czym myślał, to rzucić się na białowłosego przybłędę.

- Nie przeszkadzasz, Call.

Słodki ton księżniczki przyprawił Vincenta o mdłości, z trudem powstrzymał się, by obrzydzenie wpełzło na jego twarz i zdradziło go przed dziewczyną.

- Przed nami długa droga – Rzucił Wilan, który wyłonił się z gęstwiny. Przez jedno ramię przewieszone miał kilka zajęcy, a przez drugie łuk i kołczan.

- W zasadzie skrócimy drogę – Białowłosy uśmiechnął się tajemniczo.

- Jakim cudem? – Odparł ironicznie Wilan. – Znasz skrót przez wnętrze świata? A może posiadasz zaklęcie, które przeniesie nas do Złotej Przystani?

Książę zbliżył się do przybłędy i przeszył lodowatym wzrokiem. Nie musiał ironizować jak najemnik, wystarczył mu wyraz twarzy i postawa by druga osoba truchlała przed jego obliczem. Czuł się dużo wyższy mimo, że różniła ich może długość połowy głowy.

- Trochę tego i tego – odparł Call z uśmiechem na twarzy. Albo ignorował wyczuwalną niechęć Vincenta, albo był na tyle wyrachowany, że ukrywał przy Morgan reakcje na niewerbalne groźby Vince'a. Książę złapał go za poły płaszcza, miał ochotę go udusić.

- Vincent! – Wilan przywołał go do porządku – Wytłumacz, inaczej jedna z moich strzał przeszyje twoje oko.

- Dwa dni drogi stąd znajduje się portal, wystarczy znać formułę, by przejść w dowolne miejsce, w którym znajduje się bliźniacza brama. – wyjaśnił Call – Nie chcę was oszukać – dodał widząc wściekłe spojrzenie najemnika.

- Mamy uwierzyć w tą bajkę?

- Spokojnie Wilan – wtrąciła łagodnie Morgan – Nie mamy powodu by nie ufać Callowi, do tej pory nas nie zdradził.

Vincent wciągnął z sykiem powietrze, zdecydowanie nie darzył przybłędy zaufaniem, mógł mówić prawdę lub wysłać ich wprost na próg wroga, albo jeszcze gorzej, Ostara, król zapewne z satysfakcją wymierzyłby okrutną karę za wybryk syna. Ostatnie tygodnie pokazały Vincentowi, że istnieją na świecie rzeczy, których nie umiał wyjaśnić, łącznie z sercem, którym zawładnęła Morgan. Dla swojej księżniczki zrobiłby wszystko. Kiwnął Wilanowi porozumiewawczo głową. Mieli dwa dni by przekonać się, czy Callum mówił prawdę.

- Chcę wiedzieć wszystko nim zbliżymy się do przejścia – warknął najemnik – Chodźmy, trzeba sprawić zające.

Wszyscy czworo ruszyli w stronę wejścia do jaskiń, ale Wilan zatrzymał księcia łapiąc go za ramię. Niechętnie pozwolił, by Morgan poszła dalej z Callumem, sama. Nie rozumiał do końca jak działa zazdrość, ale obawiał się, że ta emocja wywlecze na zewnątrz najgorsze, skrywane przez księcia, mroczne ja.

- Vince, opanuj się na wszystkie sześć artefaktów – Wilan przeczesał długie, czarne włosy i nerwowo oblizał usta – Widzę co się dzieje, ten człowiek jest nam potrzebny, a ty, drogi książę masz mord w oczach gdy tylko zbliża się do twojej kobiety.

Vincent prychnął, założył ręce na piersi i unikał wzroku swojego kompana, skupił się na bezwładnych zwierzętach, których małe, zgasłe oczka błyszczały za każdym razem, gdy padły na nie promienie słoneczne.

- Jak chcesz, nie mieszam się w twoje sprawy, chcę tylko dożyć zakończenia tej misji. – Wilan poprawił zdobycz, a futrzane łebki zajęcy zamajtały żałośnie na jego piersi. – W promieniu kilku staj nie widać zarówno Renfielda jak i jego szpicli. Możemy uznać, że odpuścili, ale z Parkinem nadal będziemy patrolować okolice i Vince, miej oczy dookoła głowy.

Najemnik wyminął księcia bez słowa więcej, już i tak te, które wypowiedział odbiły się echem w głowie Vincenta. Nie tylko w przypadku Rubynhama musiał być czujny, wilk w owczej skórze, a raczej białowłosy przybłęda jak zwykł nazywać Calluma mieszał mu w głowie. Nadzieją napawała go myśl, że już za dwa dni przewodnik przestanie być potrzebny i gdy tylko opuszczą katakumby, będzie mógł się go pozbyć, to, czy zginie w męczarniach, czy poderżnie mu gardło będzie zależało tylko od tego, co Call zrobi gdy podróż dobiegnie końca.

***

Wraz z Morgan stali w ciemnościach rozświetlonych płomieniami ogniska i pochodni. Zdążyły się już wypalić trzy łuczywa z rzędu odkąd zaczęli trening. Tym razem bez broni. Vincent uczył Morgan posługiwania się sferami w bitwie, a ta, poirytowała już dziesiąty raz próbowała stworzyć szafirową kulę. Książę wybrał kilka stalagmitów, które przypominały gabarytami człowieka. Księżniczka miała cisnąć w kierunku skał szafir i rozbić go nim dotknie kamienia. W ten sposób tysiące ostrych odłamków miało się wbić w potencjalne ciało przeciwnika.

Ze względu na ostatnie wydarzenia, nie kazał Wilanowi przetłumaczyć, Morgan kogo imitują szpikulce, wierzyła, że są to po prostu skały, które miała atakować.

- To nie ma sensu – żachnęła się, gdy kolejny raz kula przybrała dziwny kształt i z hukiem rozbiła się na kamiennym podłożu – nie mam pojęcia jak mi to wyszło w Lisie, tak samo z szafirowymi motylami z sukni i żyrandolem, który później rozlał się na posadzkę.

Vincent zmarszczył brwi, pierwszy raz słyszał o fiaskach związanych z magią księżniczki, Gestem dłoni zachęcił by powiedziała więcej.

- Raczej są to wstydliwe wspomnienia niż spektakularna magia – Morgan łypnęła na niego, ale ostatecznie usiadła przy jednym z dwóch ognisk. Przy drugim siedzieli najemnicy z Callumem. Książę zajął miejsce obok kobiety i patrzył, jak wyciąga szafirową, pękniętą figurkę kota oraz wróbla, którego dla niej wyczarował. Odłożyła dwie szafirowe bryłki i uniosła ptaszka na wysokość wzroku.

- Mam wrażenie, że magia to przedziwna rzecz, która czasami wydaje się być dla mnie nieodgadniona – odetchnęła głęboko i włożyła wróbla w dłonie Vincenta – Mam wrażenie, że czasami mnie słucha, a czasami pomimo, że chcę, chowa się głęboko w moim umyśle. Jakby chciała, bym zapomniała, że cokolwiek potrafię. Szafirowe ptaki, podobne do twojej figurki wyczarowałam kiedyś na przyjęciu – Księżniczka uśmiechnęła się gorzko i zmrużyła oczy – to był jeden z niewielu czarów, które mi wyszły w życiu, widziałeś je, byłeś tam – umilkła na chwilę - Szafirowe motyle wyczarowałam gdy byłam wściekła na matkę, za wybór sukni i – urwała, zerkają spanikowanym wzrokiem w stronę Vincenta – różnice zdań to rzecz, która nas poróżniła – przełknęła ślinę i ciągnęła dalej, jakby nie chciała powiedzieć Vincentowi zbyt wiele, ale on dobrze rozumiał, co miała na myśli, chodziło o niego, o wybór męża – Szafirowa posadzka to efekt próby zamiany szklanych koralików w szafiry, ale zamiast ozdoby, kamień rozszedł się po sali balowej. To miał być mój pierwszy poważny czar, ogromnie się denerwowałam. Gdy wyczarowałam sztylety w oberży byłam zła i przerażona.

- Uczucia – Vincent poruszył ustami gdy były pewien, że Morgan będzie widzieć słowo, którego nie może wypowiedzieć.

- Może masz rację, może moja magia powiązana jest z emocjami, ale to znaczy tylko tyle, że nie można na mnie liczyć, gdy wezwanie Sfery będzie koniecznie – Kobieta sięgnęła po figurkę kota i złożyła dwa ułamane kawałki – Moja matka włada potężnymi czarami, a ja... Mam wrażenie, że jestem jej rozczarowaniem. Nie umiem nawet scalić zniszczonej przez nią rzeczy, nie umiem zapanować nad grudką szafiru, jak mam zatem ocalić Barkę przez Rubynhamem.

Vincent przypatrywał się przez chwilę Morgan. Cisza, która zapadła po słowach księżniczki była ciężka i przytłaczająca. Jeszcze gorsze było to, że nic nie mógł z tym zrobić, nie mógł powiedzieć, że magia biorąca się z uczuć tworzy najpiękniejsze rzeczy, że gdyby nie gniew, nigdy nie byłby w stanie wyczarować mostu, a gdyby nie nadzieja, wróbel pozostałby jedynie srebrnym tuszem na kartce, którą przysłał księżniczce.

Widząc łzy zbierające się w kącikach oczu kobiety, zagarnął ją do siebie i zamknął w uścisku, pozwolił, by cichy szloch tłumiły jego ramiona, by mogła poczuć się słaba, dzięki czemu nabierze sił, gdy zrozumie sens tego, jak cenna jest wiedza o własnych słabościach i możliwościach. Być może napisze to w liście do niej, gdy tylko znajdą chwilę oddechu. Chciałby jej powiedzieć, że jest najcenniejszym, co go w życiu spotkało, że włada magią, która jest potężniejsza od każdej ze Sfer, bo zawładnęła jego sercem.

Ognisko niemal dogasało, długo utulał Morgan do snu, dym z palenisk, który zasnuł jaskinię nie ułatwiał oddychania i nie sprzyjał odpoczynkowi. Mieszał się ze smrodem wilgoci i stęchlizny, ale w końcu znużenie okazało się silniejsze od dusznej aury.

Vincent wyślizgnął się z posłania Morgan i dorzucił drwa by podtrzymać już ledwo tlący się ogień. Nie chciał, by księżniczka zmarzła podczas snu. Utkwił wzrok w szafirowym kocie, który leżał przy tobołkach kobiety. Sięgnął po niego i obracał w dłoniach, by znaleźć idealne dopasowanie obu połówek. Być może był w stanie przywrócić jej wiarę we własne siły, pokazać, że może na niego liczyć bez słów, pokazać czym chce dla niej być. Pomyślał o stateczności, dwóch połówkach, z którego jedna potrzebuje drugiego, by nie rozsypać się na kawałki, w końcu, gdy czar ułożył się w wyobraźni księcia, pomyślał o oparciu, którym chciał być dla Morgan a spomiędzy jego palców zależy wylewać się srebrne smugi magii, która powoli układała się w kształt, budował się wokół kota, scalając go na zawsze.

Morgan

***

Trafiła do dziwnego miejsca, było jednocześnie znajome i inne. Spowite lekką mgłą, która lśniła w promieniach słońca. W powietrzu unosił się zapach róż. Dostojne kwiaty były wszędzie, krzewy owijały się swoimi mackami wokół pergol i ław. Morgan pamiętała te budowle, ale w jej wspomnieniach były białe. Te, na które patrzyła połyskiwały srebrem. Podobnie jak szafirowa fontanna. Niebieskie kryształy pokrywały płatki srebra. Była w Szafirowym Zamku, w swoim ukochanym ogrodzie.

- Szukałem cię, moja piękna – Męski głos zdawał się być blisko, a jednocześnie daleko. Był niski, ale wciąż łagodny, nigdy nie słyszała podobnego. Wydawał się jednak przytłumiony, jakby znajdował się za niewidzialną barierą. Chwilę później już go nie pamiętała, a gdy zamrugała kilka razy przed jej oczami pojawił się uśmiechnięty Vincent.

Ubrany był w szafirowy frak obszyty srebrem. Ciasno przylegał do smukłego ciała księcia, W jego szare włosy wpleciona była srebrna korona z szafirowych róż wijących się wśród winorośli. Wyglądał dostojnie i pachniał tak samo, piżmem, skórą, pierzem i pomarańczą.

Wyciągnął ku Morgan dłoń i poruszył ustami, ale jego głos wydał się tak bardzo odległy, słowa zlały się w całość, w delikatny pomruk, który zagłuszył wiatr. Sylwetka księcia zaczęła się rozmazywać, spowiła go mgła, która zniknęła wraz z nim i srebrem, które pokrywało rzeźby i pergole.

***

- Wstawaj szafirku

Niski, męski głos wybudził ją ze snu. Mruknęła pod nosem i obróciła się w stronę, z której dobiegły słowa. Nie otwierała oczu, wyciągnęła tylko rękę napotykając ciepłą dłoń mężczyzny.

- Jeszcze chwilę Vinc...- Zerwała się gwałtownie, usiadła podpierając się oburącz. Serce zadudniło jej mocniej, próbując wyrwać się z piersi. Otworzyła szeroko oczy, które zapiekły ją dymu ogniska, które właśnie dogasało. Utkwiła wzrok w niebieskim spojrzeniu Calla, przeniosła spojrzenia na rękę, której palce splotła z dłonią chłopaka. Zabrała ją szybko, niczym poparzona i przycisnęła do torsu. Sen całkowicie spłynął z powiek kobiety. Przez moment, przez mały, krótki moment, była pewna, że to Vincent do niej przemówił. A może to umysł podkładaj jej dźwięki i obrazy prosto z marzeń.

- Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć – Chwilowe zmartwienie widoczne na twarzy Calluma uleciało, a zasępioną minę zastąpił ciepły, szeroki uśmiech – Dzień dobry - dodał

- Nic się nie stało – Morgan czuła jak czerwienieje na twarzy, rozejrzała się w poszukiwaniu Vincenta, ale w jaskini była tylko ona i Call. Odetchnęła z ulgą, nie chciała by książę źle zinterpretował jej gesty, już i tak nie darzył przewodnika sympatią. – Gdzie książę?

- Poszedł z Wilanem i Parkinem na zwiad, niechętnie pozwolił mi zostać z tobą samemu.

Morgan wyczuła gorzki ton, jaki Call próbował ukryć pod wesołością.

- Zbyt surowo go oceniasz – wyrwało się Morgan nim zdążyła pomyśleć nad tym co chciała powiedzieć.

- Vincenta? Gdy spałaś nasłał na mnie swoje dwa ogary, maglowali mnie dopóki nie powiedziałem im wszystkiego co wiem o portalu – Mężczyzna skrzyżował nogi i podparł głowę na ramionach. Niebieskie oczy śledziły każdy gest Morgan.

- Dziwisz się? Powierzyliśmy ci swoje życie.

- Chyba tylko ty mi ufasz, szafirku – Call uśmiechnął się ciepło, a kobieta nie wiedziała, czy przezwisko jej się podoba, czy nie. Jej towarzysz zauważył grymas, który wykrzywił jej usta.

- Magia portalu wiąże się z magią Sfer, jeżeli chcesz trafić do danej krainy w słowa musisz wpleść odpowiednią Sferę, w tym przypadku złotą.

- Zmieniasz temat, Call.

- Nie chcesz wiedzieć jak działa zaklęcie, które przeniesie nas do Przystani? – Callum posmutniał, ale cień tego uczucia znów zakryła wesołość.

- Ufam Vincentowi, jeżeli on uważa, że mówisz prawdę, to ja też – odparła pewnie Morgan.

- W przypadku twojego księcia nie mam pojęcia jakie myśli kotłują się w jego głowie. Czego mogę być pewien, to tego, że nie chciałbym stanąć mu na drodze gdy używa Srebrnej Sfery.

- Boisz się go? – Morgan zdziwiła się, ani razu nie zauważyła, by Callum wykazywał uległą postawę przy Vincencie, raczej odwrotnie, wydawało jej się, że z odwagą znosi zazdrość księcia. To też Morgan zauważyła i postanowiła, że gdy zostanie z nim sam na sam, ostudzi jego temperament. Nie musiał się obawiać, nie zamierzała mu dawać powodów do zazdrości, do tej pory z resztą też uważała, że reagował jak urażony kogut. Poniekąd było to nawet urocze.

- Bać się księcia? – Call wyrwał ją z rozmyślań i roześmiał się w głos – Szanuje jego umiejętności, ale czasami mógłby nie zachowywać się jak pies obronny: Bez urazy – dodał rozbawiony - Dam ci chwilę, czeka nas długi marsz.

Tym razem Morgan wyczuła smutne tony w głosie mężczyzny. Czy w rzeczywistości taki był? Udawał szczęście i obdarzał nim innych gdy w rzeczywistości sam potrzebował wsparcia? Podczas tygodniowej podróży księżniczka obserwowała go gdy nie patrzył. Pomimo uśmiechu na twarzy oczy Calluma mówiły co innego. Czy to samotność pchnęła go do dołączenia do ich drużyny? Skoro tak, musiał czuć ogromną pustkę. Morgan wiedziała co to znaczy, też to odczuwała, a Call zasklepiał wyrwę, która powstała w miejscu, gdzie wcześniej chowała Astrid i Lima.

Od zawsze była ufna, przypłacała to często plotkami i wyzwiskami. Drwinami ze strony dam dworu, które nie przejmowały się statusem księżniczki i pozwalały sobie na coraz więcej. Właśnie wtedy Astrid stawała w jej obronie, dlatego tak trudno było zrozumieć Morgan to, co zrobiła gdy Gideon i Kordia postanowili wydać ją za Vincenta. Teraz ufała Callowi, czuła, że powinna, pomimo krótkiego czasu jakim obdarzył ich los. Coraz częściej myślała o nim jak o przyjacielu.

Obserwowała jak białowłosy oddala się w kierunku własnego ekwipunku. Obejrzał się przez ramię i posłał jej oczko, nawet stąd widziała zmarszczki, które malował wokół jego oczu uśmiech. Morgan przeciągnęła się i zmrużyła oczy.

Jej wzrok przyciągnął kot, który leżał obok posłania. Przez chwilę nie rozumiała na co patrzy, zamarła, wstrzymała oddech, dopiero gdy zrozumiała co się wydarzyło, znów zaczerpnęła powietrza.

Serce zabiło jej szybciej, gdy chwytała figurkę w dłonie. Te zadrżały w ekscytacji i emocjach. Nie mogła uwierzyć temu co widzi. Jej ukochana rzecz błyszczała się i mieniła, wyglądała inaczej, ale była cała. Dwa rozłupane szafirowe kawałki były połączone, a w miejscu utrzymywał je srebrny kot, który owijał się wokół i przytulał jak kochankowie, którzy na zawsze chcieli być razem.

Łzy napłynęły do oczu kobiety, drżała, jednocześnie była radosna i wzruszona, śmiała się i płakała, ale to, czym obdarzył ją Vincent było piękniejsze niż mogła sobie wyobrazić.

Pokazał jej, że nawet rzeczy, które wydawały się bezpowrotnie zniszczone, że każde pęknięcie czy rysę można naprawić. Owszem, pozostanie ślad, ale obecność kogoś, w kim można odnaleźć oparcie jest bezcenne. Tym, czym obdarzył ją Vincent, była nadzieja i wsparcie, obietnica, że gdy jej dusza zostanie rozłupana na kawałki, on zrobi wszystko by je posklejać.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro