Rozdział XXI Przejście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Marsz się przedłużał, głównie przez Morgan, która prosiła o liczne postoje na odpoczynek.

Podziemny tunel zdawał się nie kończyć, biec w ciemność i czasami Morgan zastanawiała się, czy nie zaprowadzi ich do samego serca świata. Może właśnie tam szli, do kolebki istnienia, czy jednak Barka mogłaby być takim miejscem? W swoim dziewiętnastoletnim życiu, pomimo opieki rodziców, którzy usilnie próbowali trzymać ją pod kloszem widziała wiele niegodziwości. Wszystko zaczęło eskalować odkąd dowiedziała się o zaręczynach. Wierzyła w harmonię, w której dobro i zło tańczą ze sobą jak słońce i księżyc na niebie. Ona była słońcem, które złoci świat, natomiast Vincent był srebrną tarczą, która chroniła ją przed tym, co przynoszą nocne koszmary.

Kierowana myślą uniosła wzrok i wbiła go w plecy Vince'a. Szedł kilka kroków z przodu wraz z Wilanem i Parkinem. Drgający płomień pochodni oblał sylwetkę księcia światłocieniem. Pot przykleił materiał koszuli do jego pleców, rysując delikatnie rozrzeźbioną sylwetkę, prześwitującą spod bieli. Przez tułów miał przewieszone sakwy, podtrzymywał je ręką, której mięśnie napięły się od wysiłku i wyeksponowały drobne żyły, niknące pod podwiniętym rękawem. Żałowała, że mogła wodzić palcami po jego ciele jedynie nocą, gdy utulał ją do snu. Budził się przed nią i wymykał sprawdzić prowiant, przygotować dalszą podróż, ale pomimo odpowiedzialności, zawsze wracał powitać ją czułym pocałunkiem.

Uwielbiała jego sylwetkę, smukłe ciało, które pasowało do jej drobnej postury. Spojrzała wyżej, na jasnoszare włosy, które nosił w wiecznym nieładzie. Najemnicy rozmawiali o strategicznych punktach Złotej Przystani, a książę co jakiś czas im potakiwał lub zaprzeczał ruszając głową. Odwracał się wtedy profilem, zerkając na nią z lekkim uśmiechem. Gdy jego spojrzenie łapało postać Calluma idącego obok księżniczki, oblicze Vincenta się zmieniało. Marszczył brwi i mrużył oczy, przywdziewał maskę drapieżnika, który ostrzega przed atakiem. Było tak za każdym razem - przechodząc obok, szturchał Calla barkiem, albo, niby przypadkiem, stawał mu na drodze, by chłopak wpadł na księcia. Za każdym razem białowłosy ustępował i korzył się przed Vincem, ale ten nie dawał za wygraną.

Morgan podejrzewała, że gdyby mógł mówić, byliby świadkami wielu wiązanek niecenzuralnych słów, które Silverbone posłałby w stronę Calluma.

- Nogi mi odpadną. – sapnęła ze zmęczeniem.

- Tempo trójcy z przodu pozwoliłoby ci jedynie je pozbierać i poturlać się za resztą – Call spojrzał na kobietę z rozbawieniem – Wyobraziłem to sobie – Teatralnie przewrócił oczami i posłał w stronę Morgan szczery uśmiech.

Chłopak miał wyjątkowo przyjemne usposobienie, czuła się przy nim swobodnie i lekko, wciąż jednak mieli do wyjaśnienia sprawy, które od jakiegoś czasu wkradały się do świadomości Morgan.

- Tak właściwie – zaczęła niewinnie kobieta – skąd jesteś? Wiesz o wielu rzeczach, masz ogromną wiedzę o Sferach – wyliczała obserwując zmianę na twarzy chłopaka, sposępniał, a kąciki ust zadrżały, gdy próbował utrzymać lekki uśmiech goszczący na twarzy. – Musisz mieć miejsce, do którego wracasz. – Ostatnie słowa księżniczki sprawiły, że Callum całkowicie przygasł. Opuścił barki i zgarbił się lekko.

- Jeżeli nie chcesz o tym mówić, zrozumiem – dodała szybko widząc zmieniającą się postawę Calla.

- Nie, to... – urwał i przeczesał włosy, przygryzł przy tym wargę szukając odpowiednich słów.

Morgan widziała wszystkie te gesty, wahał się, ale nie dlatego, że chciał coś ukryć. Raczej było to bolesne wspomnienie, które przez swoje gadulstwo i wrodzoną ciekawość wywlekła na powierzchnię, rozdrapując przy tym rany. Nie raz była świadkiem złości czy szyderstwa, które było odpowiedzią na jej pytania, czasami zdawały się banalne, ale chęć podtrzymania konwersacji i poznania rozmówcy była silniejsza. W większości nieprzyjemności spotykały ją ze strony rówieśników, zwłaszcza damskiej części dworu, narażając ją na wstyd i drwiny. Nigdy jednak nie poczuła się tak jak teraz, nie chciała zranić Calluma, nie pomyślała, że za maską wesołego chłopaka może kryć się zraniona dusza. Wyglądało na to, że trafiła w czuły punkt.

- Wszystko w porządku? – Morgan odważyła się w końcu pociągnąć rozmowę i przerwać ciszę, która osiadła wokół nich jak duszący dym – Nie chciałam sprawić ci smutku.

- Po prostu...jakby to powiedzieć...ja – Call szukał odpowiednich słów, plątał mu się przy tym język, aż w końcu zamilkł. Zaczerpnął powietrza po czym wypuścił je z sykiem – Mój dom zniszczono dawno temu, od tego czasu tułam się i szukam swojego miejsca. Bywa, że na jakiś czas gdzieś osiądę, ale los pcha mnie w dalszą podróż – Chłopak uśmiechnął się gorzko, jego twarz wyrażała głęboki smutek, a oczy błagały, by Morgan nie drążyła tematu. Nie zamierzała ciągnąć Calluma za język, widziała, jak zareagował na tak niewinne pytanie, widziała, ile kosztowało go to wyznanie. Chwyciła go za rękę by dodać mu otuchy.

- Gdybyś chciał i znalazł w sobie siłę, wysłucham cię jeżeli będziesz tego potrzebował. – Zatrzymała wzrok w oczach Calla, powoli, na jego oblicze zaczęła wracać wdzięczność i pogoda ducha, która jeszcze chwilę temu zniknęła pod maską smutku.

- Zapamiętam, szafirku- Chłopak uniósł kąciki ust, a w sercu Morgan rozlała się fala radości, był to delikatny, ale szczery wyraz tego, że nie nadszarpnęła więzi jaka połączyła ją z nowym przyjacielem. Radość jednak nie trwała długo, bo boleśnie obiła się o twardo stojącą na ziemi postać, która wyrosła jej na drodze.

Gdyby spojrzenie mogło zabić, Callum leżałby martwy u stóp Vincenta. Książę napiął wszystkie mięśnie, stanął pomiędzy nią, a białowłosym przesłaniając cały widok.

- Vince! – złapała go za ramię, ale szturchnął się mocno odpychając dziewczynę od siebie. Złapał Calluma za szyję i poprowadził do najbliżej ściany, chłopak obił się od skały i krzyknął z bólu, ale Vincent nie odpuszczał.

- Vincent! Na szafiry! Zróbcie coś! – krzyknęła do Wilana i Parkina, ale oni stali tylko z założonymi rękoma. – Nic nie zrobicie? Przecież on go zabije!

Serce Morgan przyspieszyło, a plecy oblał zimny pot, nie mogła stracić iskierki, która wypełniła pustkę po Astrid. Chwila strachu na widok Calla szamoczącego się w śmiertelnym uścisku jej ukochanego wywołała furię, która przejęła stery nad jej ruchami. Skupiła się na najbliższym kamieniu, który pod wpływem magii zaczął zamieniać się w szafir. Szara, twarda i chropowata materia, stawała się niebieska, gładka niczym lód. Księżniczka ruszyła nadgarstkiem wprawiając przedmiot w ruch. Najpierw zawisł w powietrzu, obrał cel, obracając się wokół własnej osi, wirował coraz szybciej, aż wściekłość Morgan osiągnęła apogeum. Cisnęła szafirowym kamieniem w stronę szarpiących się mężczyzn i rozbiła go o ścianę tuż obok głowy Vincenta. Szafirowe odłamki rozprysły się obrzucając mężczyzn niebieskim pyłem.

- Zazdrość odjęła ci rozum, Vince? – ryknęła i szybkim krokiem podeszła do księcia. Wciąż czuła magię krążącą w jej żyłach i musiała opanować się by nie użyć jej ponownie. Złapała go za ramię i obróciła w swoja stronę i natychmiast jej złość wyparowała pod naciskiem obawy – Na szafiry! Vincent, przepraszam – jęknęła widząc twarz chłopaka. Z jego policzka i skroni sterczało kilka szafirowych odłamków, z ranek sączyła się krew, a pochylony mężczyzna próbował oczyścić oko. Zerknęła ukradkiem na Calluma, ale oprócz białej czupryny oblepionej niebieskim pyłem i kawałkami kamienia nic mu nie było.

- Pokaż, daj sobie pomóc – powiedziała błagalnie Morgan, gdy książę obruszył się na jej dotyk - błagam, Vince. – złapała go delikatnie za nadgarstki i pociągnęła w dół, by mogła obejrzeć wszystkie obrażenia. – Proszę – szepnęła i dopiero wtedy mężczyzna odsłonił twarz wykrzywioną bólem.

- Dajcie bliżej pochodnie! – zakomenderowała do najemników i gdy podeszli, ostrożnie sięgnęła do zamkniętego oka Vincenta. Syknął z bólu, gdy uchyliła mu powieki, na szczęście znajdował się pod nimi jedynie pył, który musiał potwornie drażnić i urażać.

- Wilan, podaj bukłak z wodą. – rzuciła do najemnika, nie odrywając wzroku od czekoladowych tęczówek Vincenta.

- Morgan, wyb...

- Nie teraz, Call – drżący głos zaskoczył księżniczkę. Nie miała czasu na wyjaśnienia i przeprosiny. Chociaż Call nie miał sobie nic do zarzucenia w tamtej chwili liczył się tylko Vince. – Poleję ci oko wodą, dobrze?

Potaknął kiwnięciem głowy i natychmiast skrzywił się z bólu. Ten grymas dostarczył mu jeszcze więcej cierpienia, więc ostatecznie uspokoił się, a jego twarz przybrała formę maski.

– Gdy to zrobię będziesz musiał bardzo szybko mrugać. Odchyl głowę. - Księżniczka odkorkowała bukłak i nim Vincent zaprotestował przechyliła naczynie. Syknął przeciągle gdy ciecz oblała jego twarz. - Teraz się pochyl i mrugaj, szybko!

Książę wykonał polecenie, musiał poczuć ulgę bo jeszcze kilkakrotnie samemu próbował oczyścić oko wodą. Wyprostował się i spojrzał na Morgan, która z rozedrganym sercem czekała na wynik zabiegu. Jego lewe oko było zaczerwienione, w twarzy wciąż tkwiły odłamki, ale widać było, że jest lepiej.

- Przepraszam, pozwól mi wyciągnąć pozostałe kawałki – powiedziała błagalnie, ale Vincent zacisnął tylko usta w wąską linię i wykonał kilka gestów rękoma.

- Co powiedział? – Kobieta odwróciła się do Wilana.

- Poradzimy sobie sami – odparł najemnik, po czym wraz z księciem oddalił się pod przeciwległą ścianę tunelu.

Nie obdarzył ją żadnym spojrzeniem, czy chociażby najmniejszym gestem. Nie patrzył na nią gdy Wilan go opatrywał. Ścisnęło ją w żołądku, a sprzeczne myśli zaatakowały umysł. Była na niego wściekła za to, że zaatakował Calluma. Zazdrość była jego słabością, tracił nad sobą kontrolę. Postępował w sposób, który jej się nie podobał i był to element, o którym musieli porozmawiać, jakkolwiek by to nie wybrzmiało. Morgan postanowiła, że mu o tym powie, gdy tylko przyjmie jej przeprosiny.

Przeniosła spojrzenie na Calluma, który siedział jak zbity pies na jednym z głazów, posłał jej gorzki uśmiech i wrócił do wyciągania z włosów szafirów.

Reszta podróży zapowiadała się coraz gorzej, a atmosfera już i tak była gęsta. Miała ochotę uciec, ale gdy tylko wstała ciężka ręka opadła na jej ramię. Podniosła głowę, napotkawszy nad sobą przeoraną bliznami twarz Parkina. Ścisnął ją lekko zmuszając by ponownie usiadła.

- Nie dręcz się, księżniczko – westchnął i opadł ciężko na kamień obok – Te rany szybko się zagoją.

- Wątpię, czy ta sytuacja nie zostawi głębokich blizn – odparła smutno. Nie patrzyła na Parkina, skupiła się na pyle, który pod wpływem wiatru grasującego w tunelu, owiewał trakt.

- Oczywiście, ale to uczy nas postępować inaczej. Te blizny, których nie widać są najbardziej bolesne.

Odruchowo spojrzała najemnika. Jego szramy stały się nagle bardziej widoczne jakby słowa podbiły rogowatą, poskręcaną tkankę, którą coś lub ktoś wyszarpało mu z twarzy.

- Pewnie mnie zabije za to co powiem, ale widzę, że wam obu na sobie zależy, a wolałbym żeby ten gamoń tego nie spieprzył – sapnął, jakby ogromny ciężar osiadł na jego plecach. Zgarbił się nieco, ale pomimo tego, jego sylwetka wciąż była potężna. Zielone oczy błysnęły w półcieniu, krzywy uśmiech miał być zapewne czym innym ponieważ usiana bliznami połowa twarzy Parkina była nieruchoma, pozbawiona wszelkiej mimiki.- Trudno jest być Silverbonem – zaczął ostrożnie. – Jeszcze trudniej być dzieckiem obdarzonym klątwą.

- Klątwą? – wyrwało się Morgan.

- Cii... – uciszył ją najemnik i ciągnął dalej – W niektórych kręgach mówi się, że ród Silverbonów jest przeklęty. Od kilkuset lat w każdym pokoleniu rodzi się mężczyzna obdarzony ułomnością. Pradziadek Vincenta był głuchy, jego syn Henryk, dziadek księcia urodził się niewidomy, wiedziałaś o tym?

Morgan pokręciła głową i rozszerzyła usta w zdziwieniu.

- Srebrni monarchowie potrafią ukrywać swoje sekrety, jak i słabości. Ostar miał brata, to on był następną tronu, ale i jego dosięgła klątwa. Kastor w momencie narodzin nie miał nóg. Dlatego jego życie nie zostało zapisane w historii monarchii, żył obok, a Ostar zaczął mieć obsesję na punkcie zerwania rzekomego czaru, dręczącego jego rodzinę – Parkin odetchnął głęboko, przełknął głośno ślinę i mówił dalej. Denerwował się, świadczyły o tym dłonie, które ocierał o uda, jakby skórzany materiał spodni miał ukoić sekrety, którymi postanowił się podzielić. – Ojciec Vincenta zabił Kastora i nie była to szybka, niewinna śmierć. Podobno wykonał rytuał, który uważał za udany. Niedługo później narodził się Jerkan, co miało potwierdzić jego domysły. Klątwa przypomniała o sobie, gdy na świat przyszedł Vincent. Wyobraź sobie jaki żal i ból spadł na niewinną istotę. Zło i wściekłość, które Ostar nosił w sobie przelał na księcia.

Natłok emocji jakie zalały Morgan, kazały wyobrazić sobie małego, szarowłosego chłopca z dużymi brązowymi oczami, który nie rozumiał świata,. Czerpał z niego wzorce pełne bólu i nienawiści. Widziała przed oczami młodego mężczyznę, którego obarczono za nigdy niedokonane przez niego zło. Rozumiała, dlaczego Parkin podzielił się z nią tą historią. Rozumiała, że Vincent nosił w sobie lata udręk, które ojciec wlewał mu do głowy przez dwadzieścia trzy lata życia. Vince zasługiwał na więcej, a Morgan zapragnęła mu pokazać, że świat nie musi być okrutny, że można inaczej, że jest nadzieja. Musiał tylko jej na to pozwolić.

- Skąd o tym wszystkim wiesz? – zapytała ostrożnie Morgan. Nie podejrzewała Parkina o tak uczuciowe wyznanie, do tej pory jawił się dla niej jako bezwzględny wojownik, nie przyjaciel, który ma na uwadze dobro drugiego człowieka.

- Moja rodzina od pokoleń służyła Silverbonom. Dziadek był jednym ze strażników Kastora. Po śmierci młodego księcia, służył do czasu, gdy wyrzuty sumienia nie nakazały mu odejść. Mój ojciec też się zaciągnął, był gwardzistą królowej Far, ale i ją pochłonęła klątwa Srebrnej Twierdzy. Obiecałem sobie, że już żaden Ferbird nie zbliży się do tego przeklętego miejsca – sapnął. – A potem spotkałem Vincenta. Ten butny dzieciak miał coś w sobie, byłem pełen podziwu jak pomimo przeszkód radził sobie w życiu. – Parkin przybliżył się nieco do Morgan i szepnął. – Nie mów mu tego, ale bez zapłaty też bym mu pomógł. – Najemnik uśmiechnął się i puścił do niej oczko.

- Co się stało z Far? – zagadnęła – Podobno jest chorowita.

Najemnik prychnął z irytacją – Chorowita – powtórzył niemal wypluwając słowo.– Oszalała gdy okazało się, że jej nowonarodzona córka jest martwa. Ostar zamknął ją w wieży, nie pozwolił nawet uczestniczyć w pogrzebie Vivienne, a swoją frustrację przelał na Vincenta.

- Takie życie musiało być okropne – powiedziała smutno Morgan i odważyła się zerknąć na księcia. Wilan kończył wyciągać ostatnie szafirowe odłamki z jego twarzy. Vincent wpatrywał się w dal, jakby czas i przestrzeń nie miały dla niego znaczenia. Nawet się nie krzywił gdy palce Wilana wyszarpywały kamienie z jego skóry.

- Czas nagli, księżniczko. – Parkin poklepał ją po ramieniu w geście otuchy. – Miej wiarę i zachowaj te sekrety dla siebie. Nawet Vincent nie jest świadomy, że tyle wiem o jego rodzinie.

- Dziękuję, że postanowiłeś się nimi podzielić – Morgan uśmiechnęła się ciepło do najemnika. – Twoje sekrety są ze mną bezpieczne. – Skinęła głową na znak potwierdzenia swoich słów.

Te wiadomości rozdarły jej serce, przytłoczyły i wywołały niepokój, który rozlał się po ciele. Vincent udowodnił jej, że jest potężny i bezwzględny, świadczyły o tym śmierci, których był krwawym autorem. Widziała martwe spojrzenie gwardzisty, którego głowę Vince niemal zmiażdżył, wspomniała Riordana, a także krzyki nieszczęśników, którzy postanowili przejść przez most, stworzony przez księcia. Pokazał jej też wrażliwą stronę, tą, której nie widział nikt inny, taką która dawała nadzieję, a potwierdzała to historia opowiedziana przez Parkina.

Dręczyła ją myśl, że gdy już pozwoliła sobie na tlące się niewinne uczucie, Vince raz wzniecał jego płomień, by później swoimi czynami go przygasić. Wciąż jednak iskrzyła się nadzieja, widziała to w oczach księcia, widziała w jego postawie i czynach. Miała nadzieję i postanowiła się jej kurczowo trzymać, nie pozwalając, by Vincent zatracił się w niechcianym dziedzictwie rodziny Silverbonów. To on pokazał jej, że nawet krucha księżniczka ma w sobie hart ducha i siłę, wykorzysta to, by i książę odmienił swoje wnętrze.

- Hej, szafirku. Jak się czujesz? – Callum przypomniał o swojej obecności i przycupnął przy Morgan.

- Teraz już dobrze, chyba. – dodała ostatnie jakby sama chciała wezbrać w sobie odwagę. – Nic ci nie jest? Vincent mocno cię poturbował.

- Gdyby Vincent mnie nie zasłonił nie miałbym oka. – Chłopak spuścił wzrok, zaczął bawić się kamykiem wyszperanym spod piasku. Chciał mnie nastraszyć, jest zazdrosny, co oczywiście nie tłumaczy jego zachowania, ale gdy kątem oka dostrzegł nadlatującą, szafirową kulę, zasłonił moją twarz ramieniem, odsłaniając się na odłamki.

- Vince? Co? – Morgan jąkała się i plątała – Mówisz tak, żeby załagodzić sytuację – żachnęła się i wstała gwałtownie co przyczyniło się do lekkiego zawrotu głowy.

- Gdyby chciał mnie zabić, użyłby do tego Sfery nie brudząc rąk, Morgan. – odpowiedział spokojnie – Albo przynajmniej nie mógłbym już mówić bo zmiażdżyłby mi struny głosowe – Call odchrząknął i mimowolnie przesunął dłonią po szyi - Nie lubimy się z Vincentem, nie obraź się, ale ma chłopak problemy z głową, nie mogę jednak zaprzeczyć, że spowiłby cały świat w srebrze, gdybyś tylko o to poprosiła.

- Na wszystkie Sfery! - krzyk Parkina przerwał ich rozmowę i zwrócił uwagę wszystkich. Najemnik stał na końcu korytarza, który zawijał pod ostrym kątem. Oświetlona przez pochodnię przestrzeń odsłoniła płaskorzeźby wykute w kamieniu, a Morgan oniemiała widząc sceny wyryte na ścianie.

- Vince! Zobacz! Te sceny przypominają rycinę z wiedźmą! – krzyknęła i podbiegła do wypukłych dzieł sztuki. Przesuwała palcami po szorstkiej strukturze badając każdą napotkaną wskazówkę. Siedem kobiet stało na szczycie wieży, gromadziły się wokół jaśniejącego przedmiotu, którego kontury zatarto. Sześć wiedźm tworzyło okrąg, w którego centrum stała czarownica rozkładająca ręce nad - prawdopodobnie, artefaktem.

- To sabat – powiedziała cicho, gdy Vincent stanął obok – Spójrz, wszystkie mają szaty jak kobieta z twojego rysunku. – Spojrzała na księcia, i skrzywiła się widząc, jak czerwone od szafirowego pyłu oko badało ścianę. Co jakiś czas łzawiło, pozwalając, by krystalicznie czysta kropla biegła po policzku mężczyzny.

– Przepraszam. – szepnęła ocierając łzę opuszką palca.

Vincent zesztywniał, napiął się niczym struna, a rysy jego twarzy stężały. Po chwili odetchnął głęboko, a jego oblicze pokazało to, co moment temu ukrył – żal i ból.

Obdarzył Morgan błagalnym spojrzeniem, złapał delikatnie za nadgarstek i pocałował wierzch jej dłoni przymykając oczy. Była to najpiękniejsza prośba o wybaczenie jaką kiedykolwiek widziała, o jakiej kiedykolwiek czytała, czy wyobrażała sobie w snach o miłości, która miała nigdy jej się nie przydarzyć. Ujęła jego twarz w dłoń i delikatnie przesuwała kuciem wzdłuż kości policzkowej księcia, uważając, by nie urazić drobnych ranek.

- Nie rób tego więcej dobrze?

Książę posłał w jej stronę smutne spojrzenie i potaknął skinieniem. Część ciężaru, który przytłoczył ją od czasu ataku na Calla oderwał się i spadł z jej barków.

- Nie tylko mnie powinieneś przeprosić.

Po słowach Morgan książę wciągnął z sykiem powietrze, ale również skinął na znak zgody.

- Dziękuje, że go osłoniłeś – dodała ochryple i odwróciła się w stronę Calluma – Call co ci jest? Jesteś blady jak papier.

Chłopak stał jak zahipnotyzowany wpatrując się w ścianę powyżej głów jej i księcia, wprost na podobiznę wiedźmy wyrytej w centrum płaskorzeźby.

- Call? – powtórzyła Morgan ze zmartwieniem w głosie. Na dźwięk swojego imienia Callum otrząsnął się i zamrugał kilka rzazy jakby chciał strzepnąć sen z powiek.

- Wszystko w porządku. – odpowiedział gorączkowo. – Dawno nie przechodziłem przez portal, nie jest to przyjemne uczucie. – Skrzywił się i spojrzał w stronę migocącego przejścia, dochodzącego z końca korytarza.

Łuna światła, białego jak mgła poruszała się niczym tkanina przecinając drogę. Co jakiś czas przesypywał się przez nią złoty pył, który krążył w powietrzu i znikał po drugiej stronie. To, co będzie im towarzyszyć miało według białowłosego być połączeniem niepokoju, utraty świadomości i zatracenia poczucia czasu i przestrzeni. Portal był bramą, która zakrzywiała rzeczywistość. Przechodząc przez nią można było szybko dostać się do miejsca docelowego. Była to jednak teoria, bo jak wytłumaczył im Callum, oszczędzali dzięki temu swoje siły, zapasy i mogli pozostać w ukryciu. Czas natomiast, miał płynąć w taki sam sposób. Dla nich przejście będzie kilkoma oddechami, natomiast dla świata miesiącem, w którym mogłoby stać się wszystko. Rozumiała obawy Calla, takie wyrywanie skrawków świadomości bez wątpienia pozostawiało piętno. Nie mogła przy tym wyzbyć się wrażenia, że płaskorzeźba obudziła w nim niechciane wspomnienia.

„Czy to możliwe, że wie coś więcej?"

Postanowiła zapytać później, gdy emocje po burzliwej kłótni i ekscytacja przejściem przez portal osłabną.

- Podejdźcie i złapcie mnie za ręce. - nakazał Callum, zbliżając się do świetlistej bariery.

Książę chwycił rękę Morgan i ścisnął ją mocniej dodając otuchy. Poprowadził ją do przyjaciela i oboje chwycili go za ramię. Po drugiej stronie Wilan i Parkin również uczepili się chłopaka czekając na to, co się wydarzy. Na jego twarzy odmalowało się skupienie, zmarszczył brwi, jakby portal był jego przeciwnikiem, a pod uściskiem dłoni można było wyczuć napinające się mięśnie. Zaczerpnął powietrza i przemówił:

- Na kości poświęconych, przenieś nas do złotej kolebki! – Słowa Calluma odbiły się echem, nagle zniknęły, by ponownie rozbrzmieć w głowie Morgan upiornym tonem. Portal rozbłysnął, a z jego wnętrza wystrzeliły złote wstęgi – Nie puszczajcie mnie za wszelką cenę! – krzyknął Call, a macki błyszczącego pyłu zaczęły owijać się wokół całej piątki.

Morgan zdążyła jeszcze spojrzeć z przerażeniem na Vincenta, na jego zaciętą minę i oczy pełne obaw. Poczuła jak jego ramię oplata ją w pasie, później nie widziała już nic. Zalała ją fala białego światła i złotych drobin, pochłaniając ją w objęcia bramy na drugi koniec świata.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro