Rozdział XXIX Pułapka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Uwaga! Rozdział zawiera sceny przemocy fizycznej,  psychicznej oraz o zabarwieniu seksualnym, a także sceny walk, które mogą wywołać niepokój u wrażliwego Czytelnika.

Morgan

Czy można być, a jednocześnie zniknąć?

Ostatnie kilka godzin przedzierało się wyrywkami z mroku, który wypełnił głowę Morgan. Widziała jak Vincent upada, a potem czuła rubinowe macki, oplatające się wokół jej rąk i nóg, by później upaść obok księcia. Zdążyła jeszcze usłyszeć jak Call krzyczy z bólu, a później świat spowiła ciemność.

Kolejny, wyrywkowy obraz to ból w głowie i ramionach gdy ciągnęli ją do obozu. Obrzydliwy śmiech mężczyzn, których chyba tylko strach przed Rubynhamem powstrzymywał, by całkowicie jej nie rozebrać i nie skalać ciała. Gubiła kroki, szarpali ją, dotykali, a spojrzenia gnębicieli przypominały jadowite oczy węży, ich słowa były jak syk, który wydobywał się z gadzich paszczy. Byli dla niej jak węże dla Vincenta. Bała się, że lada moment, niewidzialna obroża pęknie, a krótka smycz na której trzymał ich Renfield opadnie i wtedy ją zniszczą, będą brać raz, po raz, aż nic z niej nie zostanie.

Przerażenie wyłączyło jej zmysły. Chciała, by otoczenie zniknęło, by śmiechy ustały, by okrutny ryk męskich gardeł zamienił się w szum wiatru i uleciał. Zaciskała powieki pod którymi gromadziły się słone i obfite łzy, próbując odnaleźć ukojenie w ciemności.

Później był namiot, i widok, który do końca życia miał nawiedzać Morgan w snach. Udręczony Vincent, któremu potwór kazał patrzeć na jej upadek. Już w domu Anwara przysięgła sobie, że nie pozwoli by się poświęcił, by umarł, a w tamtym momencie to przyrzeczenie liczyło się bardziej niż gdy pierwszy raz zamajaczyło w jej świadomości.

Otępienie nie pozwoliło jej na jakikolwiek ruch, ból wywołany ostrzem Renfielda był niczym w obliczu cierpienia, jakim poddano jej srebrnego księcia. Rubinowe macki oplatały go całego, ukrytego w ciasnej niczym sarkofag rubinowej klatce. Kamień opływał krwią Vincenta za każdym razem, gdy ten próbował oswobodzić się z pętającej go Sfery i ruszyć jej na ratunek. Morgan nie mogła na to pozwolić...

...Za wszelką cenę.

Stała naga przed swoim ukochanym i nie mogła znieść jego cierpienia, niemocy i bólu.

Chciała zniknąć, by Vincent nie oglądał jej takiej słabej, takiej upodlonej. Chciała zniknąć by ręce Renfielda nie dotykały jej skóry, a oddech nie wywoływał mdłości, gdy się do niej zbliżył.

Potwór miał władzę nad jej ciałem i umysłem, a gdy Morgan ostatni raz spojrzała w twarz ukochanego, strach całkowicie ją sparaliżował. Pozwalał tylko oddychać i wykonywać ruchy. Musiała go chronić, nie mógł więcej cierpieć, a ciało, to przecież mała zapłata za jego życie.

Serce i dusza, zostanie z nim.

Potwór weźmie tylko powłokę, tylko skórę i kości.

Wdech, wydech.

Krok.

Obrzydliwy śmiech potwora.

Kolejny krok.

Uderzenie.

Otwarta dłoń Renfielda wymierzyła Morgan policzek, a myśli nagle skupiły się na bólu zamiast na obronie. Zaczęła oddychać szybciej, gdy bodźce do niej dotarły, a świat nie wyglądał już jak za przeźroczystą membraną.

– Kazałem ci stanąć obok łoża! – syknął Rubynham, a jego spojrzenie nasączone było obietnicą okrucieństwa. Złapał ją mocno za szczękę i zmusił, by uniosła wzrok w jego okrutne krwawe oczy. Zbliżył się bardziej opierając swój tors o piersi Morgan. Zrobiło jej się niedobrze, poczuła mdłości i z trudem powstrzymywała drżenie całego ciała, gdy druga ręka mężczyzny opadła na jej biodro i przesuwała się do wnętrza uda.

– Zanim pójdziesz tam, gdzie ci kazałem, spójrz jak pięknie dla niego wyglądasz. – Renfield ją puścił i odsunął się oglądając swój spektakl z krzywym uśmiechem.

Z drugiej części namiotu docierały do niej odgłosy szarpaniny Vincenta, a gdy odwróciła się w tamtą stronę rozumiała dlaczego. Cienie pokazywały mu wszystko, a agonia, którą przeżywał rozrywała jej duszę i serce na kawałki.

– Jeżeli będziesz nieposłuszna, pętla na jego szyi się zacieśni – wycedził i uniósł dłoń, a z pomieszczenia obok dobiegł ją odgłos walki Vincenta o życie, o każdy haust powietrza.

Renfield odpuścił dopiero, gdy ruszyła w stronę łoża. Z jej ust wypadł szloch, co spotkało się z szyderczym śmiechem oprawcy. Gdy stanęła na krawędzi szarpnął ją boleśnie za włosy i zmusił, by znów utkwiła wzrok w okrutnej twarzy. Zaskoczona bólem i strachem krzyknęła, przez co zadał jej kolejne cierpienie. Potrzebowała chwili by powstrzymać łzy i uspokoić oddech.

Spojrzenie mężczyzny wypalało piętno na jej skórze. Zarówno te ślepe, rubinowe oko, jak i drugie, czerwone, wywoływało obrzydzenie, gdy śledziło jej krągłości i skupiło się na obnażonym łonie. Widok nagiego Renfielda, gotowego by ją posiąść, wywołał kolejne fale mdłości.

Rubinowy książę odgarnął ciemne kosmyki z twarzy i uśmiechnął się lubieżnie, oblizując przy tym wargi.

– Odkąd cię zobaczyłem, zastanawiałem się, jak taki klejnot wpadł w łapska takiego gnojka jak Vincent – szepnął i zbliżył się do Morgan – ale to moje imię masz krzyczeć, gdy będę zagarniał cię dla siebie, rozumiesz?! Nie ważne, że będzie nasączone bólem, a zamierzam zadać ci go wiele. Masz wykrzykiwać imię Renfield i zniszczę cię, jeżeli choć raz z twoich ust wypadnie Vincent!

„Vincent"

Morgan powtarzała jego imię w myślach, jakby każdy urywany oddech był dla srebrnego księcia.

„On kazałby ci walczyć"

Zamajaczyła kolejna myśl, gdy kładła się na łóżku na rozkaz Renfielda.

„Zawalcz za was oboje"

Wykrzyczała wyobraźnia, gdy Rubynham pochylił się nad nią i rozsunął jej uda, a jego brudne łapsko spoczęło na jej kobiecości.

– Byłem ciekaw jak smakują szafiry – wychrypiał obok jej ucha, a obślizgłe palce wsunęły się do jej wnętrza. Pisnęła z przerażenia, chciała wrzeszczeć i się rzucać, ale Renfield zatkał jej usta dłonią drugiej ręki, ciężar jego torsu skutecznie ją unieruchomił.

– Nie pragniesz mnie? – udał zaskoczonego i wsunął palce mocniej sprawiając jej ogromny ból. W odpowiedzi złapała go za szyję, desperacko próbując wyrwać się z jego pułapki. Nie zrobiło to na nim większego wrażenia. bo tylko zaśmiał się ochryple. Korzystając z chwilowego rozluźnienia uchwytu na jej twarzy, ugryzła go w palce co spotkało się z konsekwencjami. Renfield wyciągnął dłoń z jej wnętrza i wymierzył jej siarczysty policzek. Ból rozszedł się od skroni po szczękę, a świat chwilowo zawirował. Rozluźniła chwyt na gardle potwora, ale książę złapał ja za nadgarstki i na powrót położył jej dłonie na swojej szyi.

– Chcesz ostro? Duś, a ja wezmę od ciebie wszystko, aż będziesz błagać o więcej.

Jedną ręką mężczyzna oparł się tuż obok jej głowy, a druga powędrowała po skórze Morgan i znów kierowała się w dół. Wzbierała w niej panika i wściekłość, obrzydzenie dla własnej bezradności, a sytuacja wywlekła na wierzch szafiry, które przypomniały o swoim istnieniu. Wszystkie bodźce dodały jej sił, zapragnęła zawalczyć, wykorzystać to, że przeciwnik ją lekceważy i jest zbyt pewny siebie, by nawet pomyśleć o tym, że drobna kobieta byłaby w stanie go zniszczyć, ale ona tego właśnie chciała. Zniszczyć oprawcę, tak, by nie został po nim nawet ślad.

– Po moim trupie – warknęła, wyrywając się z marazmu i skorzystała z okazji, którą ją obdarzono

Nim Renfield ją zhańbił i całkowicie zbrukał jej ciało, ścisnęła mocniej jego szyję, pozwalając, by Magia Szafirów eksplodowała w żyłach.

Sfera tętniła wraz z krwią. Pompowało ją serce i wtłaczało do dłoni, by zagarnąć tkanki potwora, którego miała nad sobą.

Zaskoczony Rubynham nie zdążył zareagować. Otworzył szerzej oczy w przerażeniu i uniósł dłoń by użyć Sfery Rubinów. Morgan czuła mrowienie na szyi, gdy jego Magia zaczęła się wokół niej oplatać. Szafiry były jednak szybsze, bardziej zdeterminowane, wściekłe i zbyt mocno zranione by odpuścić.

– Zapłaci...- Renfield urwał wpół słowa, gdy magia zagarnęła jego gardło ostatecznie odcinając dopływ powietrza.

Szafir pod wodzą Morgan opanował jego sylwetkę, skuł krew, popłynął w żyłach, zamienił skórę w niebieski kamień. Trwało to tylko dwa oddechy, a trzeci, najbardziej głęboki, był dla Vincenta, ten, wraz z którym rozłupała zamienionego w połyskujący kryształ Rubynhama na kawałki. Rozprysnął się miliardem drobin, szafirowym pyłem, który okrył Morgan jak morska bryza.

Ohydna, morska bryza.

Niebieski pył opadł całkowicie, a ona zastygła, jakby bała się, że jedynie wyobraziła sobie własną siłę. Gdy czarowała, całkowicie panowała nad swoimi myślami i formułą zaklęcia. Miała wrażenie, jakby robiła to inna Morgan, ta ukryta wewnątrz, która zmuszona była opuścić bezpieczne miejsce i ochronić to, co z niej zostało.

Księżniczka oddychała szybko i płytko, potrzebowała momentu, by uspokoić myśli, by dotarło do niej, że jest bezpieczna, chociaż obawiała się, że już nigdy tego nie zazna.

Było po wszystkim, potwór zniknął, jego obrzydliwe ciało i ręce zniknęły, rubinowe oko również.

Była wolna.

Wezbrała w sobie resztki sił i ześlizgnęła się z łoża. Drżała i chwiała się, podążając przez sypialnię. Odchyliła kotarę i jęknęła z żalu.

Rubinowa klatka rozpadła się wraz z Rubynhamem, ale książę wydawał się nieobecny. Oddychał płytko, leżąc na plecach, a jego wzrok wydawał się błądzić w innym świecie.

Czy Renfield zrobił mu coś więcej, gdy Morgan, zaatakowała go szafirem?

Zamarła zdając sobie z tego sprawę. Mógł dusić Vincenta, sprawiać mu ból, torturować, nawet jeżeli działo się to tylko chwilę.

– Vincent! – głos niemal uwiązł jej w gardle, gdy ukucnęła obok mężczyzny i odgarnęła jasne kosmyki z jego twarzy. Patrzył na nią, ale tak, jakby jej nie widział. – Vince, to ja – zaszlochała widząc cierpienie w oczach księcia – Jestem tu, nic mi nie jest, już go nie ma. Zabiłam potwora – Morgan mówiła szybko, ujmując twarz Vincenta w dłonie. Zaczęła składać na jego ustach szybkie pocałunki, pomiędzy którymi szeptała jego imię. – Jestem tu, mój srebrny książę. - Tam, gdzie jej dłonie i usta spotkały się z twarzą Vince'a pokrył go szafir. Połyskiwał, gdy słońce znów przedarło się przez chmury i prześwitywało przez materiał namiotu.

Dopiero po chwili oddech księcia się pogłębił, a spojrzenie zaczęło wydawać się bardziej obecne.

– Oddychaj, jestem tu. Nic mi nie jest – szeptała, gdy czekoladowe oczy odnalazły jej twarz. Czy jednak naprawdę nic jej nie było? Renfield starł jej godność w pył, ale to nie było teraz ważne, tamta chwila minęła, musiała minąć, bo potrzebował jej ten, któremu oddała całą siebie.

Vincent odetchnął głęboko, a po policzkach pociekły mu łzy. Wyciągnął ręce w stronę Morgan i delikatnie badał jej twarz, ledwie musnął opuszką ust, założył kosmyk włosów za ucho. Pozwalała mu na to, chociaż te gesty wywoływały niepokojące uczucie, które rozeszło się dreszczem po skórze. Książę uśmiechnął się gorzko, powstrzymując głośniejszy szloch i ostrożnie zaczął ją obejmować.

Mimowolnie drgnęła, gdy Vince mocniej przyciągnął ją do siebie, ale on zrozumiał jej reakcję, strach przed dotykiem, który jeszcze przed chwilą nie był pieszczotą a językami płomieni palącymi boleśnie jej skórę. Dał jej czas, by to ona zdecydowała, czy za nim podąży. Zastygła na chwilę, tak bardzo chciała wymazać ze wspomnień to, jak czuła się gdy dotykał jej ciała Renfield.

Wyobraźnią powędrowała do wspólnych chwil z księciem, tych, w których nawet najmniejsze muśniecie dawało przyjemność. Zatracała się w nich odpychając od siebie całe zło, które spotkało ją przed chwilą. W tamtym momencie liczył się Vince i całkowicie poddała się objęciom.

– Zabiłam potwora – powtórzyła wtulając się mocniej w szyję księcia – Już nas nie skrzywdzi. Nikt nigdy już nas nie skrzywdzi. Przyrzekam.

Ich dusze splotły się ze sobą, jak ciała. Obietnice owinęły się wokół serc, wiążąc pokruszone kawałki, a świat przestał na chwilę istnieć – na krótki moment liczony oddechami.

Czas jednak boleśnie o sobie przypomniał i nakazał im opuścić swoje objęcia. Morgan pomogła Vincentowi dźwignąć się z ziemi i zmusiła się na delikatny uśmiech.

Vince wyglądał okropnie, miał rany na szyi, otarcia na dłoniach i nogach, które pozostawił rubin. Bardziej jednak obawiała się ran, które zostały wewnątrz, których jej nie pokaże. Nie opowiedziałby o nich, nawet gdyby mógł.

– Wiem, że istnieje powiedzenie „do trzech razy sztuka", ale prawie straciłam cię już dwa razy, poprzestańmy na dwóch próbach, dobrze? – postanowiła rozładować sytuację i zrobiło jej się nieco lepiej, gdy książę wygiął usta w gorzkim uśmiechu.

Nawet taki mały gest był teraz dla niej ważniejszy niż zapewnienia i słowa. Ten mały uśmiech, którym Vincent jednocześnie ją przepraszał i składał obietnicę.

– Musimy się stąd wydostać – szepnęła – Potrzebuję to z siebie ściągnąć, zmyć, zetrzeć, cokolwiek – Zaczęła strzepywać z siebie szafir nerwowym ruchem, ścierać go drażniąc skórę, robiła to coraz szybciej, coraz mocniej. – Musi zejść, musi, nie dotknie mnie więcej – cedziła przez zęby, dopóki Vincent nie złapał jej za nadgarstki i unieruchomił ręce by więcej się nie krzywdziła.

Gdy się uspokoiła zelżył uścisk, wpatrywał się głęboko w jej oczy, a rytm serca Morgan sam dostosował się do tego, którym biło te należące do Vince'a. Dziwne uczucie zaczęło rozlewać się po jej skórze, dokładnie w miejscu, w którym książę obejmował jej nadgarstki dłońmi. Najpierw zrobiło się ciepło, ale po chwili poczuła rozlewające się zimno.

Z miejsca, w którym byli złączeni, zaczęło wypływać srebro. Rozpływało się drobnymi smużkami, które łączyły się, tworząc cienką i delikatną jak mgiełka powłokę.

W oczach Morgan wezbrały łzy. Vincent kolejny raz zrozumiał ją, nawet jeżeli nie prosiła o pomoc.

Srebro pochłaniało szafiry, zagarniało niebieski pył, którego tak bardzo pragnęła się pozbyć. Metal pokrył niemal całe ciało kobiety, została już tylko głowa i włosy. Księżniczka zamknęła oczy i wstrzymała oddech, pozwalając by Sfera opłynęła ją całą i utworzyła delikatną skorupkę. Cienka warstwa zastygła pod wodzą Vincenta i pomimo delikatności, ciężar kruszcu był wyczuwalny, a oddech niemożliwy. Dłonie mężczyzny znów zacisnęły się mocniej na jej rękach, a srebrna skorupa zaczęła pękać i znikać, pozostawiając poczucie lekkości.

Morgan otworzyła oczy i odetchnęła głęboko.

Stała wśród połyskujących skrawków, które książę utrzymywał w powietrzu. Na sobie również musiał użyć Sfery, bo szafirowy pył zniknął.

Vincent uniósł kącik ust w pokrzepiającym uśmiechu, oderwał dłonie od Morgan, a następnie opuścił. Wraz z tym gestem, opadło srebro, które w kontakcie z podłożem zaczęło zmieniać się w płynny metal. Wsiąkało wraz z niebieskim pyłem we włókna dywanów, którymi był wyłożony namiot, a później jeszcze niżej, jeszcze głębiej. Wraz ze zniknięciem ostatniej kropli, poczuła, jakby z jej serca spadł ogromny ciężar, jakby nagle jej dusza rozbłysła, a ciało stało się czyste.

– Dziękuję – szepnęła i rzuciła się w ramiona Vincenta, wtulając twarz w jego pierś.

Vincent

W momencie, w którym zrozumiał czym są szafiry, oblepiające zarówno jego skórę, jak i Morgan, poczuł mdłości. Nie wierzył, gdy ją zobaczył, nie wierzył, że to ona go woła pocałunkami, że to jego imię pada z jej ust. Początkowo uznał, że wyglądała jak marzenie senne, mieniąc się niebieskim pyłem, ale gdy poznał prawdę, w ustach poczuł gorycz, a gula w gardle nie pozwoliła mu swobodnie oddychać.

Renfield nie żył, Morgan pozbyła się oprawcy, zabiła potwora, ale jakim kosztem? Starła skórę rąk niemal do krwi, a jej godność leżała wraz z podartym odzieniem rozrzucona po podłodze.

Nie mógł pozwolić, by czuła do siebie obrzydzenie. Morgan była najpiękniejszą i najsilniejszą kobietą jaką znał; jego kobietą. Zasługiwała na wszystko, zwłaszcza na poczucie bezpieczeństwa, którego jej nie dał.

Chociaż był zniszczony, otarcia sprawiały ból, gdy spotykały się z materiałem ubrania i wyniszczony po walce z rubinowym więzieniem, dał jej to, czego pragnęła. Chociaż widok był słodko-gorzki, wyglądała przepięknie, gdy cała jej sylwetka spłynęła srebrem.

Z Renfielda nie zostało już nic, zniknął wraz z srebrem i szafirami, pogrzebany głęboko pod ziemią. Przyszłość miała pokazać, czy z serc i dusz, które skalał uda się wykrzesać dawny żar. Jedno było pewne, więź, która ich połączyła, stała się mocniejsza, inna, taka, którą tylko oni rozumieli. Liczyła się tylko Morgan, krucha, wtulona w jego tors, a jednocześnie potężna. Świat leżał u jej stóp, a Vincent gotów był klęczeć na rozżarzonych węglach, byle tylko nie zamknęła się przed nim po tym, co przeszła.

Księżniczka odsunęła się od niego i objęła dłońmi, wbijając wzrok w podłogę.

– Musimy się stąd wydostać, nie wiadomo kiedy przyjdą straże. Potrzebuję odzienia...

Książe nie dał jej dokończyć, tylko szybko ściągnął tunikę i okrył nią ciało Morgan. Na drobnej posturze kobiety wyglądała jak krótka sukienka, ale na razie musiała wystarczyć.

Jej drobne, drżące palce błądziły po materiale, gdy zapinała kolejne guziki, ale nie pozwoliła sobie pomóc. Vince to rozumiał, chciała pokonać słabość, pokazać, że sobie poradzi i bardziej potrzebowała tego dla samej siebie, niż dla niego.

– Dziennik, nie ma go! – Dłoń Morgan zastygła w miejscu wewnętrznej kieszeni i dopiero jej słowa przypomniały Vincentowi o jego istnieniu.

Wzbierająca panika dodała mu sił, ale jednocześnie tępiła racjonalne myślenie. Zaczął rozglądać się gorączkowo po izbie, przerzucać rzeczy Renfielda i otwierać wszystkie skrytki. Początkowo robił to cicho i delikatnie, a później coraz bardziej chaotycznie. Morgan do niego dołączyła, przeszukując pozostałą część namiotu.

„Nie mógł wpaść w niepowołane ręce."

W duchu Vincent miał nadzieję, że Renfield sam będzie chciał wręczyć Dziennik i fragment Artefaktu Borgenowi. Natura Rubynhamów nie pozwoliłaby tryumfować komuś innemu, sami spijali śmietankę zwycięstwa.

– Mam! – Krzyknęła Morgan wypadając z części sypialnianej z zapiskami w dłoni i zasłoniła usta dłonią, gdy zrozumiała jaki błąd popełniła.

Odpowiedź nadeszła szybko. Na zewnątrz namiotu było słychać poruszenie, rycerze Rubynhama rzucali cienie na płótno, zbliżając się do wejścia.

Vincent stanął przed Morgan i zasłonił ją własnym ciałem. To, co zaczęło tlić się w jego umyśle dodało mu sił, nowej energii, która kazała chronić skarb za wszelką cenę. Nie myślał już o bólu, o wycieńczeniu i upodleniu, jakie zaserwował mu Renfield.

Liczyła się tylko Morgan i jej bezpieczeństwo.

Skupił w sobie Magię, która wraz z wściekłością sączyła się w żyłach. Uniósł dłonie i zbudował nad nimi dwa srebrne sztylety, które rzucił z całej siły w rycerzy, gdy tylko ich sylwetki ukazały się w przejściu. Ostrza trafiły w cel, bezbłędnie wbijając się w oczodoły atakujących.

To nie był koniec, nie, gdy oprócz złości i żalu w sercu Vincenta zakiełkowała chęć zemsty na wszystkich, którzy otaczali krwawe rubiny.

Srebrne wstęgi oplotły się wokół dłoni Vincenta, a później rozproszyły się i zastygły wokół jego ciała setkami małych grotów.

Był gotów do bitwy.

– Vince? – cichy głos księżniczki wybrzmiał za jego plecami.

Odwrócił się do Morgan i posłał jej mroczne spojrzenie.

Zauważył strach w jej oczach, ale to iskra zrozumienia, którą wyczytał z jej twarzy dodała mu sił.

Musiał zadośćuczynić za cierpienie ukochanej, nawet jeżeli przez to miałaby go za bestię.

„Zniszczę dla ciebie wszystkich"

Uśmiechnął się gorzko i ruszył do walki.

Myśli Vincenta skupiły się na jednej, która jaśniała w mroku, jaki spowił jego umysł.

„Zemsta"

Zabijał, niszczył, rozrywał.

Każdy napotkany mężczyzna ginął przeszyty gradem metalowych grotów. Srebro rozpruwało ciała, jakby każde należało do Renfielda, jakby twarze zabitych nosiły maski oprawcy. Panował nad Sferą jak nad własnym oddechem i odruchami. Odłamki niczym szarańcza szalały po polu bitwy i dosięgały kolejnych ciał niczym najgorsza z plag.

Zmuszony był odpuścić czar, gdy usłyszał po swojej lewej rozkazy i łuczników, którzy gotowali się do szycia. Tuzin cięciw napiął się, ale Vincent nie pozwolił, by go zaatakowano.

Wszystkie wycelowane w niego groty oblał srebrem i obrócił w stronę łuczników Rubynhamów. Pod wpływem zaklęcia wprawił je w ruch, a rycerze wrzeszczeli przeszyci własnymi strzałami. Ci, którzy przeżyli, dobyli mieczy i rzucili się wraz z piechotą na księcia, ale on działał instynktownie, napędzany rządzą mordu i zemsty, a Sfera poddawała się każdej jego myśli.

Wszystkie elementy zbroi i tarcz, które miały w sobie srebro obrócił przeciwko ich właścicielom. Metal giął się i rozpływał, wlewał do gardeł, miażdżył kończyny, kruszył kości.

Wrzaski rozpaczy mieszały się z okrzykami bojowymi, aż było coraz ciszej, aż niemal wszyscy umilkli.

Zostało już niewielu.

Vincent dobył miecz jednego z poległych i obrócił nim w powietrzu. Dyszał ciężko ze zmęczenia i bólu mięśni, ale to nie był koniec. Miał wyrzuty sumienia, paliły świadomością, że nie znalazł w sobie tyle sił w momencie, w którym Renfield zaatakował dom Anwara. Miał do siebie żal, że pozwolił, by ohydne, rubinowe łapska zbrukały Morgan, a najbardziej bolało go to, że to nie on zakończył życie Rubynhama. Myśl, że naraził księżniczkę na całe zło, które ją spotkało, że to ona była zmuszona być w tak okrutny sposób silna, kierowała ruchami Vincenta, sterowała jego mieczem, dodawała sił, by wyrżnąć im drogę do szczęścia i wolności.

Jego ciało piekło od napięcia i wysiłku, ale nie odpuszczał.

Rzucił się na następnych wojów. Uniknął parady jednego z nich, zrobił obrót i przeszył pierś drugiego klingą. Metal zabarwił się na ciemnoczerwono, gdy z rany pociekła gęsta ciecz. Vincent wyszarpnął miecz z trudem i niedbałym ruchem zaatakował kolejnego. Ostrze sięgnęło gardła, a krwawa posoka wymalowała okrutny wzór na twarzy księcia. Barkiem odepchnął napastnika po prawej, by miecz dosięgnął rycerza podchodzącego go od lewej.

Dyszał, oddychał z trudem, świat wirował ze zmęczenia, a pot mieszał się z krwią.

Brzęk stali mieszał się z okrutnym dźwiękiem jaki wydawała klinga przesuwając się po kościach. Za każdym razem książę parował ciosy i kontratakował, aż ostrze nie dosięgło celu, aż krwawy deszcz nie zmył jego hańby, a ostatni oddech uwiązł w gardle przeciwnika.

Usiekł wszystkich, wymordował każdego, kto stanął mu na drodze.

Skąpany w czerwieni opadł na kolana, wbił miecz w ziemię i oparł czoło o rękojeść, którą ściskał jakby była jedynym oparciem.

Klatka piersiowa Vincenta falowała, gdy próbował złapać większy oddech. Siły go opuściły wraz z całym bólem, który w sobie nosił. Czuł spełnienie, jakby każda śmierć była podarunkiem dla ukochanej, zadośćuczynieniem za jej poświęcenie.

Rzeź, którą urządził była tylko namiastką tego, co był w stanie dla niej zrobić. Gdyby zechciała, cały świat utonąłby w srebrze. Wystarczyłoby jedno spojrzenie, jeden oddech lub skinienie.

Liczyła się tylko Morgan.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro