Rozdział XXXII Szafirowe Kości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Morgan

To nie była prawda. Nie mogła być.

Wszystko zastygło, zatrzymało się w czasie i przestrzeni. Z piersi Vincenta wystawał miecz, którego rękojeść ściskał Ostar.

„Vincent!" chciała go zawołać, ale kaganiec nie pozwolił jej mówić.

Ostar wyszarpnął klingę z piersi syna, a za stalą podążyła krew. Było jej coraz więcej, plamiła srebrną tunikę księcia, zagarniała kolejne fragmenty materiału jak śmiercionośna plaga.

Oczy księcia straciły blask, chociaż wciąż się w nią wpatrywał. Później zamarł, klatka piersiowa przestała się poruszać, ciało zastygło. barki i głowa opadły, a w pionie utrzymywały go tylko srebrne więzy.

Wszędzie była krew.

Spływała do stóp Vincenta.

Była tylko krew.

Nie było już jego spojrzenia, jego dotyku.

Odszedł i tym razem nie było obietnicy powrotu.

„Obudź się!" mówiła do siebie, jakby błądziła w koszmarze. Łzy przesłoniły jej obraz martwego ciała ukochanego, a prawda rozdzierała umysł i duszę.

Wyła z rozpaczy, chociaż nie mogła wykrzyczeć ani słowa, a świadomość tego, że Vincent czuł się tak samo gdy to ona cierpiała, uderzyła ze zdwojoną siłą. Serce piekło ją z bólu, żal rozlewał się w żyłach. Srebro wbijało się boleśnie w skórę, gdy szarpała się by do niego podbiec.

„Obudź się!" Tym razem błagała Vincenta, ale on ani drgnął. Wraz z przeklętą czerwienią, wylało się całe jego życie/

„Vincent!" wołała go w rozbitej na miliony fragmentów duszy, zniszczonej, którą miecz Ostara przeszył tak samo jak jego ostrze dosięgło serca ukochanego mężczyzny.

„Vincent" opadła zrezygnowana. W ustach czuła gorycz, skóra piekła, a łzy paliły jakby były żywym ogniem.

– Niedługo do niego dołączysz. – szorstki głos Ostara być może miał być groźbą, ale w tamtym momencie dla Morgan stał się przyrzeczeniem.

Przestała płakać, tylko wpatrywała się w ukrytą za jasnymi kosmykami twarz Vincenta.

Pragnęła do niego dołączyć, bo świat przestał się liczyć. Było jej obojętne jak Ostar to zrobi. Mógł kroić ją na kawałki, poddawać torturom, byle tylko wszystko się skończyło, a ona mogła odszukać ukochanego w innym świecie.

Rozpadała się, gdy Ostar hańbił ciało Vincenta, zbierając ostatnie krople krwi do pustego kielicha, a później wylał jego zawartość na artefakt wypowiadając kolejne zdania zaklęcia.

– Krew z krwi, kość z kości, ofiara Artefakt połączy.

Krew Vincenta zaczęła krążyć po ołtarzu, wiła się jak wstęgi, które łączyły się i splatały. Czerwone nitki powoli tworzyły połączenie pomiędzy rękojeścią a złotą klamrą.

Chociaż świat spowijała mętna membrana łez, dostrzegła, że Artefakt nie wygląda tak, jak zapamiętała z rycin. Kolię z rysunków łączył łańcuch z kości, nie krwawa plecionka, poza tym, wciąż brakowało Szafiru.

Serce zaczęło bić szybciej, nie kontrolowała oddechu. Klatka piersiowa falowała, wraz z lękiem, który się w niej zatlił. Nie bała się śmierci; bała się tego, jakie zaklęcie odnalazł Ostar i co czeka Barkę, gdy już posiądzie pełnię mocy. Jakich zniszczeń dokona za pomocą wszystkich Sfer.

Jeżeli wraz z Vincentem mieli zostać ofiarowani, gdzie znajdowały się pozostałe fragmenty Artefaktu? Czy zaklęcie w ogóle zadziała? Czy poświęcenie tych wszystkich dusz będzie tego warte?

Ostar przełożył Kolię przez głowę, plamiąc krwią syna własne odzienie. Zbliżał się do Morgan, tym razem jednak, nie dobył miecza, a w ręku ściskał sztylet.

– Zastanawiam się, droga księżniczko – Król zbliżył się do jej twarzy, a zimny , szorstki ton głosu wywoływał dreszcze na jej skórze – Może cię oszczędzę? Potrzebuje jedynie twojego oka.

Panika wdarła się do umysłu Morgan jak fala, która rozerwała tamę. Księżniczka zaczęła oddychać szybko, a spojrzenie samo powędrowało do srebrnego sztyletu.

Przeniosła wzrok w jasne oczy oprawcy, niemo błagając o łaskę. Chciała umrzeć, a on nawet to jej odebrał. Czy los uznał, że to całe cierpienie było za małą zapłatą?

– Wsłuchaj się w słowa zaklęcia, Morgan Safirell bo wraz z ostatnim słowem, promienie słońca schowają się za horyzontem, ale ty tego nie ujrzysz. Pogrążę cię w ciemności i nie pozwolę byś sama odebrała sobie życie. – Ostar zaśmiał się okrutnie i z grymasem zadowolenia odsunął się o krok od Morgan.

Wzniósł ręce ku niebu, a w oddali rozbrzmiał grzmot. Ciemne chmury od północy zwiastowały gwałtowna burzę. Wśród nadciągającej nawałnicy szalały pioruny, a deszcz osłonił świat jak mglista opończa.

– Niech Artefakt scali się wraz ze mną.

Grzmot przetoczył się po niebie wraz ze słowami zaklęcia, a pioruny rozpierzchły się po czystym niebie świetlistymi językami. Zbliżały się, rysując pajęczynę na pomarańczowo-granatowym niebie. Kolejny huk zabrzmiał, jakby cały nieboskłon miał się rozedrzeć na dwie części, a wtórujące mu pioruny niemal dosięgły króla.

Morgan otworzyła szerzej oczy. Zaklęcie, którego użył Ostar było łudząco podobne do tego, które użyła Rasaia w przypowieści Anwara. Wiedźma użyła uszkodzonego Artefaktu, a to skończyło się rozerwaniem, zarówno jej, jak i całego zamku na strzępy.

Przenosiła spojrzenie na nadciągający kataklizm i na Ostara. Jego zacięta twarz wyrażała jedynie rządzę władzy, a ta wiązała się bezpośrednio z okaleczeniem Morgan, sztyletem, który połyskiwał w jego dłoni.

Kolejny grzmot niemal zrównał się z błyskawicą. Jasna wstęga uderzyła w jedną z kolumn, rozsypując wokół iskry.

Ostar uniósł sztylet, którego ostrze niebezpiecznie zbliżyło się do oka księżniczki. Próbowała się odsunąć, ale więzy skutecznie ograniczały możliwość ruchu. Silna męska dłoń złapała ją za podbródek i ostatecznie unieruchomiła jej twarz. Ostry czubek niemal dotykał jej oka, stal lśniła złowrogo, a z ust mężczyzny wypadło ostatnie zdanie zaklęcia.

– Szafiry odpowiedzą na poświęcone kości.

Błyskawica przecięła ciemne już niebo, a przeraźliwy odgłos jaki się wraz z nią poniósł przeszywał na wylot. Nitka jasnego światła rozgałęziła się, ale jej trzon runął w dół. Uderzył z okrutnym trzaskiem idealnie trafiając w swój cel.

Sztylet nie zdążył wbić się w oko księżniczki, upadł na kamień wraz z Ostarem, który zaczął rozpadać się na jej oczach. Jego ciało zapadało się w sobie, a wrzask niknął w dźwiękach burzy, która na dobre rozszalała się nad Zamkiem Kości. Skóra mężczyzny zaczęła pękać, odsłaniać mięśnie, które zrobiły się czarne. Żyły wyglądały jakby płynęła w nich żywa lawa. Mięso odeszło od kości, rozpadło się i zniknęło jakby nigdy nie istniało, a kości zaczęły wyginać się i trzaskać. Łamały się i kruszyły pod wpływem zaklęcia. Część z nich połączyła się z Artefaktem tworząc Kolię, taką, jaką Morgan pamiętała z rycin. Pozostałe zamieniły się w proch, który porwał wiatr hulający wśród ruin. Burza odeszła tak szybko, jak przybyła, jakby tylko czekała, by ją przyzwać, a później odebrać to, co do niej należało.

Kolia zaczęła jaśnieć białym światłem, a następnie zaczęła mienić się barwami wszystkich krain. Drżała wydając pisk, który ciął umysł przenikliwym tonem. Gdy wszystko ustało, przypominała bardziej obrożę niż biżuterię; Okrutną, nasączoną przeklętą magią, obrożę.

Morgan poczuła jak knebel rozpada się, a więzy puszczają. Te, którymi spętano Vincenta znikały na jej oczach. Oswobodziła się szybciej i ruszyła w jego stronę. Ciało odurzane tygodniami odmówiło posłuszeństwa, stopy nie znalazły pewnego oparcia i upadła, wprost w kałużę krwi, która rozlała się wokół ciała Vincenta.

Podparła się na ramionach i z trudem dotarła na czworakach do ukochanego, który bezładnie spadał w dół. Złapała go w objęcia i klęcząc w czerwieni oparła jego głowę na udach.

Wyglądał jakby spał. Miał zamknięte oczy, na które opadły jego jasnoszare włosy. Odgarnęła je z twarzy, drżącymi dłońmi, a szloch wypadł z jej ust. Słone krople spływały z jej brody, kapały na tors księcia. Przerażająca rana w miejscu serca wciąż wyglądała jakby Ostar przed chwilą wyszarpnął miecz.

– Jestem tu, mój srebrny książę – dukała przełykając łzy, które mimowolnie wpłynęły do jej ust. – Już po wszystkim, możesz już otworzyć oczy – gładziła jego policzek i przeczesywała dłuższe pasma włosów.

On jej już nie słuchał. Błądził w innym świecie, takim który rozdzielił ich na zawsze.

– Mieliśmy żyć długo i szczęśliwie, pamiętasz?

Ostrożnie położyła rękę w miejscu rany, tam, gdzie powinno bić jego serce. Cofnęła ją gdy poczuła ciepłą krew, zamiast życiodajnego dudnienia.

Zalała ją kolejna fala płaczu.

Jego naprawdę tu nie było.

– Obiecałeś mi.– jęknęła z żalem. Cała się trzęsła chociaż nie czuła zimna. Nie czuła nic oprócz okropnego, rozrywającego jej umysł cierpienia. Przytuliła jego ciało, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi. Kołysała się, jakby utulała go do snu.

– Kocham cię słyszysz! – Złożyła na ustach Vincenta pocałunek ale one go nie odwzajemniły - Kocham...

Nie dotknął jej, nie drgnął, nie odpowiedział na jej wyznanie.

Została sama.

Cierpienie wypełniła pustka, która porwała za sobą wszystkie uczucia.

Zapragnęła zniknąć wraz z nim, ale otępienie nie pozwoliło jej wykonać żadnego ruchu.

Była w stanie tylko go tulić.

Ktoś ją wołał, ale bała się, że wyobraźnia znów ją oszukuje. Nie zareagowała, nawet gdy usłyszała zbliżające się kroki.

– Na wszystkie Artefakty! Morgan! – ktoś za jej plecami zabrzmiał jak Wilan. – Morgan ocknij się to my! Co z Vinc... - ciemna sylwetka stanęła nad nimi, a łuk, który wcześniej był gotowy do ataku opadł na ziemię i odbił się od kamienia.

– Morgan ocknij się! – głos Parkina usłyszała z lewej strony, ale ona patrzyła tylko na Vincenta.

– Szafirku, błagam wróć do nas! – Dopiero głos Calluma przywrócił jej jasność myślenia.

Zaczęła się trząść, wpadała w panikę, a serce na powrót wypełniło się cierpieniem i żalem.

– Zróbcie coś – załkała – On nie może... on nie może mnie zostawić, ja go nie zostawię. Błagam!

– Księżniczko spójrz na mnie, proszę – Parkin złapał delikatnie jej twarz i odwrócił w swoją stronę. Mogłaby przysiąc, że i w jego oczach zamajaczyły łzy. – Co tu się stało?

– Dlaczego jesteście tak późno? Dlaczego on nie oddycha?

– Cały zamek chroniła silna Magia Srebra. Dopiero gdy zniknęła mogliśmy przejść. – wyjaśnił Parkin.

– Odciągnij ją od niego – nakazał Wilan.

– Nie! Nie zostawię go! Puszczaj! Nie!

Parkin bez trudu złapał ją pod ramiona i odsunął, zostawiając Callumowi i Wilanowi pole do działania.

– Morgan, proszę posłuchaj mnie – Zaczął ostrożnie Parkin, gdy przestała się szarpać – Co tu się wydarzyło?

– To Ostar, to był Ostar – Z trudem łapała powietrze pomiędzy słowami.

– Spokojnie, powoli, dasz radę, księżniczko.

Umilkła nie miała siły mówić.

– Call! – Zawołał najemnik, a jej przyjaciel znalazł się tuż obok niej.

– Szafirku. Nie pomożemy jeżeli nie powiesz co się stało.

– Twoje oczy, wyglądają jak czysty szafir – Morgan sama nie wiedziała dlaczego skupiła się akurat na jego spojrzeniu. Wszystko było lepsze, każda myśl, która pozwalała jej wyprzeć to, co się wydarzyło.

– Powiedz, inaczej im nie pomogę. – spięła się na stanowczy ton głosu Calluma. Nie znała go takiego, jakby przemawiała przez niego tajemnica i determinacja.

– Ostar wszystkich otruł, połączył artefakty, a potem – głos jej się załamał.

– Już za późno – usłyszała w tle Wilana, przekazującego złe wieści Parkinowi.

– Chcę umrzeć, Call – wycedziła – To tak bardzo boli, nie zniosę tego, nie zniosę życia bez niego.

Twarz chłopaka stężała. Odwrócił głowę i wbił wzrok w Vincenta. Mięsień jego żuchwy drżał, a z oczu pociekły łzy.

– Jeszcze zdążymy, jeszcze słyszę magię w jego kościach. – powiedział cicho.

– Call? – Morgan zdławiła kolejną falę płaczu – O czym ty mówisz?

– Wilan, Parkin przynieście dwa kielichy, muszą być czyste. Oprócz srebra wciąż słyszę inne Sfery, nie wszyscy umarli.

Najemnicy wymienili spojrzenia, ale zniknęli bez słowa w poszukiwaniu naczyń.

– Szafirku, posłuchaj mnie uważnie – Callum zbliżył swoją twarz, jego oczy wyrażały jednocześnie determinację i strach. – Pamiętasz co zrobiła Valka?

Morgan potaknęła skinieniem głowy przypominając sobie przekleństwo, którym obarczyła ród Silverbone.

– Byłem tam, widziałem wszystko i nie zdążyłem jej powstrzymać. Nim wypowiedziała klątwę, zobaczyła wróżbę.

– Jesteś zaginionym siostrzeńcem Al.'Siruna...

Callum odetchnął głęboko przymykając na chwile oczy i dalej ciągnął swoją wypowiedź. – Tak, a teraz skup się, błagam, bo musisz być pełna sił, gdy ta wróżba się dopełni. Valka w ostrzu noża zobaczyła czyjeś spojrzenie. Ja też je zobaczyłem, ale już później, gdy spóźniony dotarłem na szczyt zgliszczy tego zamczyska. Valki już nie było, zostały tylko Szafir i Kość. Chciałem by wróciła, nie marzyłem o niczym bardziej niż znów jej ujrzeć.

– Kochałeś ją?

Call potaknął.

– Wypowiedziałem zaklęcie, które odbiło się od resztek Artefaktu i.. – urwał szukając słów – i stopiłem się z zarówno z Szafirem, jak i Kośćmi wiedźmy. Musisz wiedzieć, że Magia Kości nigdy nie służyła do tego by zadawać cierpienie. Miała uleczać i koić, a lata chciwości zatraciły to zarówno w niej jak i w innych Sferach.

– Co chcesz zrobić? – Morgan zmusiła się by przestać drżeć bo zakiełkował w niej nowy niepokój.

– Teraz, gdy wszystkie Artefakty są tutaj mogę wypowiedzieć zaklęcie, takie, które zadziała, które zrobi to, do czego stworzono tą przeklętą Kolię.

– Skoro Artefakt jest w tobie, a wróżba mówi o mnie... Chcesz się poświęcić!?

Callum ujął dłonią jej podbródek. Wpatrywali się w siebie w milczeniu, którą w końcu przerwał chłopak.

– Tak robią przyjaciele, Szafirku. Jeżeli darzysz Vincenta uczuciem tak wielkim jak ja Valkę, nie mógłbym skazać cię na cierpienie, na które byłem wystawiony na lata. Pamiętam czasy, gdy była piękna, gdy po stracie sióstr zaczęła zatracać się w klątwach i magii tracąc zdrowie i ciało, ale ja nadal ją kochałem. Jej duszę i serce. Miłość zmieniła się w przyjaźń i takim samym uczuciem obdarzyłem ciebie gdy tylko pierwszy raz spotkałem cię w Szafirowym Zamku. Przyjaźń jest bowiem bardzo bliska miłości, bo równie mocno chcesz chronić drugą osobę, dokładnie jak wtedy, gdy kochasz.

Morgan zamarła. Jej głowa eksplodowała od bodźców i myśli, które zalały jej umysł. Spojrzała w oczy Calluma, na dwa bystre szafiry, które śledziły każdy detal jej twarzy.

– Lim...Nie... Nie mogę stracić was obu.

– Żyłem wystarczająco długo, Szafirku. Czas wypełnić przeznaczenie. – Callum uśmiechnął się ciepło, musnął kciukiem skórę twarzy Morgan i zabrał dłoń.

– Mamy! – zawołał Parkin, gdy wraz z Wilanem biegli w ich kierunku.

Chłopak wstał, przejął kielichy i w drodze do ołtarza zgarnął sztylet Ostara.

Ułożył dłoń na skale, a ostrze zawisło w powietrzu.

– Call, co robisz! – krzyknął Wilan, ale on tylko się uśmiechnął i opuścił sztylet. Jednym sprawnych ruchem odciął palec wskazujący. Wrzasnął przy tym z bólu, ale szybko przeniósł dłoń nad kielichy, napełniając je swoją krwią. Podzielił palec na pół i wrzucił do każdego z kielichów.

– Twoje kości. Są Szafirowe.

Callum zbył stwierdzenie Morgan i wyrecytował zaklęcie. Zrobił to tak cicho, że nikt nie usłyszał jego słów.

– Wlejcie po trochu do gardeł monarchów. Nie wszystkich da się uratować, ale kilkoro na pewno. – nakazał przekazując kielichy najemnikom, a ci bez słowa odeszli wykonać zadanie. Jej przyjaciel nie zawinął rany, przeszedł tylko kilka kroków i podniósł Artefakt, cały skąpany we krwi Vincenta.

– To co teraz powiem, jest bardzo ważne. Nie możesz się zawahać, nie możesz się zająknąć. Jeżeli chcesz go uratować, mówisz być pewna słów, które wypowiesz, rozumiesz?

– Ja... - Morgan zerknęła na Vincenta.

– Kończy nam się czas, Morgan – wycedził przez zęby.

Była w stanie jedynie skinąć głową. Czy za chwilę znajdzie w sobie tyle sił, by zrobić to, o co prosił ją Call?

– Boję się, że nie będę wstanie powołać zaklęcia do życia.

– Wraz z matką jesteście potomkiniami wiedźm. W twoich kościach znajdują się potężne pokłady Magii.

– W kościach?

– W nich dziedziczy się magię, ciało może umrzeć, ale jeżeli w kościach wciąż krąży Sfera, można spróbować przywrócić życie. To jednak kosztuje. Życie za życie, Morgan. Wezmę to na barki. Musisz tylko wypowiedzieć zaklęcie. - Call odetchnął głęboko i zamknął Morgan w objęcia – Niech cię uściskam ostatni raz.

Tym razem czuła się w jego uścisku inaczej, dziwnie kojąco, jakby niewerbalnie przekazał jej własną pewność tego, co zamierzał zrobić. Jego serce biło powoli, był spokojny, również jego oddech nie przypominał człowieka, którym zawładnął strach.

– Jesteś pewien?

– Mi też należy się odpoczynek, a czekałem na niego wieki – Call uśmiechnął się czule i pocałował ją w czoło. Odsunął się od księżniczki i wcisnął w jej dłonie Artefakt.

– Zamienię się w Lima, dobrze? – Chłopak czekał, aż kobieta całkowicie skupi się na jego słowach. – Założysz mi wtedy Kolię na szyję, a potem wypowiesz: Na wszystkie siedem Sfer, na wszystkie strony świata, na całe zło i dobro, niech szafiry połączą się z kością.

Zapadła cisza. Morgan była w stanie jedynie wpatrywać się w Artefakt.

– Dasz radę, wierzę w ciebie. Żegnaj, Szafirku. – ostatnie słowa Calla były dziwnie zniekształcone.

Księżniczka uniosła głowę, a jego sylwetka jaśniała, gdy powoli skóra pokrywała się białymi jak śnieg piórami. Twarz i kończyny zaczęły się zmieniać, a cała sylwetka zmniejszać. Zaledwie dwa mrugnięcia później, zamiast białowłosego mężczyzny stał przed nią paw albinos.

– Lim – jęknęła z żalem. Call w ciele pawia skubnął ją w rękę, w której trzymała Artefakt, by pospieszyć jej ruchy.

– Będę szukać się w snach, przyjacielu – Morgan ułożyła delikatnie Kolię na szyi Lima. Nie miała siły już płakać. Jej ciało drżało, podobnie jak ręce, gdy zabierała je z szyi ptaka, a później wraz z nim podeszła do pogrążonego w śmiertelnym śnie Vincenta.

Ostatni raz spojrzała w oczy przyjaciela, uśmiechnęła się do niego krzepiąco, a on czekał na jej ostatnie słowa.

Wezbrała w sobie wszystkie siły bo w spojrzeniu Lima dostrzegła przebaczenie i prośbę. Chciał ukojenia, chciał ratować Vincenta, ale przede wszystkim, pragnął jej szczęścia.

– Na wszystkie siedem Sfer, na wszystkie strony świata, na całe zło i dobro, niech szafiry połączą się z kością. – Zaklęcie wypadło z ust Morgan głośno i wyraźnie. Przelała w nie swoje uczucia, którymi darzyła obu mężczyzn.

Miała wrażenie, że paw odetchnął z ulgą, a później zamknął oczy. Na jego ciele pojawiły się rysy, z których wydostało się niebieskie światło. Lim jaśniał, rozświetlając noc, która zagarnęła ruiny Zamku Kości. Zamieniał się w pył, w szafirowe drobiny, które zamiast rozpierzchnąć się w powietrzu, leciały do rany na piersi Vincenta. Wsiąkały w krew i znikały we wnętrzu dążąc ku sercu.

Morgan nie chciała na to patrzeć, kosztowało ją to zbyt wiele bólu. Zrobiło się cicho, nie było wiatru, nie było niczego. Jej przyjaciel odszedł i nie miała pewności, czy jego słowa były prawdą. Wsłuchana we własny oddech czekała, a każde uderzenie serca odmierzało czas. Czekała w mroku na potępienie lub wybawienie.

Wdech, wydech.

Pierwszy oddech ją uspokoił, pozwolił czekać w mroku. Kolejny, był obietnicą, że zostanie z nim na zawsze, nawet jeżeli przyjdzie jej klęczeć aż zbieleją jego kości. Trzeci oddech, najbardziej drżący, był przyrzeczeniem, że położy się obok niego w grobie, jeżeli świat go nie odda.

Poczuła muśnięcie dłoni na policzku. Ktoś otarł jej łzę. Tak bardzo bała się otworzyć oczu. Bała się, że wraz z uniesieniem powiek ten dotyk zniknie, że będzie tylko marzeniem, a Vincent nadal będzie leżał z wyrwą w sercu. Usłyszała oddech, ale inny od tego, który pamiętała. Oddech księcia przypominał wcześniej szum wiatru hulającego w tunelu. Ten, zabarwiony był lekką chrypką.

Opuszką delikatnie starł kolejną łzę, która wydostała się spod zaciśniętych powiek. Mężczyzna leżący u jej stóp zaszlochał i utulił w dłoni jej twarz, a później usłyszała najpiękniejszy męski głos, jaki mogła sobie wyobrazić. Niski, lekko zachrypnięty, z nutą żalu, która kryła się w zakamarkach. Z jego ust wypadło jedno słowo, w wypowiedzenie którego włożył całą pasją i miłość. Brzmiało jakby czekało latami by można było wypowiedzieć je na głos.

Jedno imię.

Jedno, które tak bardzo pragnęła usłyszeć z jego ust.

– Morgan.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro