Rozdział VIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



W czwartek rano miała umówione spotkanie z adwokatem. Pan Wright siedział nad papierami, ale uśmiechnął się na jej widok.

– Dobrze wyglądasz, Izzy. Przepraszam, Isabelle. Wybacz mi stare przyzwyczajenia. Chyba powoli zaczynasz dochodzić do siebie, miło mi to powiedzieć. Rodzice byliby z ciebie dumni.

–Tak, daję radę. Odkryłam, że wciąż żyję, że świat nie kręci się wokół Marka.

– Dobrze, że to zauważyłaś, nie był wart jednej twojej łzy. A propos Marka, udało mi się z nim skontaktować. Nie będzie robił problemów z rozwodem, jeżeli zgodzisz się na rozstanie bez orzekania o winie. W przeciwnym wypadku twierdzi, że nie da ci rozwodu.

– A co pan radzi w tym wypadku, mecenasie?

– Cóż, jeśli chcesz jak najszybciej się go pozbyć, zgódź się. Natomiast nie jest to korzystne, ponieważ przez pewien czas może ubiegać się o alimenty od ciebie.

– Jak najszybciej. Nie ma na co czekać. – Isabelle chciała zapomnieć o mężu, chociaż wiedziała, że to nie jest możliwe, nie mieć nic wspólnego z tym człowiekiem. Jeszcze pół roku temu był dla niej wszystkim, całym światem.

Poza tym, nie czuła się w porządku. Tak naprawdę, wczorajszy dzień nie powinien się zdarzyć. Była wciąż mężatką, czy tego chciała czy nie. Jeszcze nie była wolna.

– A więc, najprawdopodobniej możesz oczekiwać jeszcze jednej rozprawy i będziesz wolna. Poza tym, dom i ziemia opisane są na ciebie jako odrębny składnik majątkowy. Czyli Mark nie ma do niego najmniejszych praw, mimo że spadek nabyłaś w trakcie trwania małżeństwa. Przynajmniej tym nie musisz się martwić. – Mecenas znał sytuację Isabelle wcześniej niż ona sama, rodzice uprzedzili go, co może się zdarzyć. Dbał o nią, jak o własną córkę. Właściwie, to przypadek sprawił, że nie była jego córką.

Przyjaźnił się z rodzicami Isabelle od najmłodszych lat, był moment, że wraz z ojcem dziewczyny konkurowali o względy jej matki, rudowłosej piękności z oczami koloru morskiej wody. Rodzice Isabelle zostali parą w szkole średniej, na ostatnim roku. Później ojciec wyjechał do Cambridge na studia, a matka i Thomas Wright dostali się razem do Oxfordu. Każdy z nich studiował coś innego, każdy miał własne zajęcia.

Ojciec i matka spotykali się coraz rzadziej, za to Thomas był zawsze na każde skinienie. Pod koniec trzeciego roku studiów zostali parą. Właściwie gdyby nie zbieg okoliczności, pewnie to on byłby ojcem Isabelle.

Kończyli już studia, kiedy siostra Thomasa zaprosiła wszystkich na swój ślub. I stało się. Rodzice znów się zeszli, wystarczyła chwila, spojrzenie, dotyk. Chyba zawsze wiedzieli, że są dla siebie stworzeni. Thomas również to wiedział, poza tym byli oboje jego przyjaciółmi.

Pobrali się zaraz po powrocie z uczelni i Isabelle była już w drodze.

Pamiętała ich z dzieciństwa młodych, szczęśliwych, wciąż zakochanych, trzymających się za rękę, gdy ona hasała po parku. Nic nie zmieniło się przez lata. W pamięci Isabelle matka zawsze taka pozostanie, piękna i eteryczna kobieta, z burzą płomiennych włosów i uśmiechem w oczach, szczególnie, gdy patrzyła na męża.

Wiedziała, że matka taka pozostanie również w pamięci mecenasa.

Przez chwilę zastanawiała się, co rodzice powiedzieliby na temat Mata, jak oceniłby go pan Wright. Uśmiechnęła się do siebie. Pewnie załamaliby ręce nad jej niefrasobliwością.

Przez cały dzień jej myśli krążyły wokół niego. Nie chciała się przyznać, że tęskniła za nim panicznie, za jego ramionami, dającymi poczucie bezpieczeństwa, nawet, jeśli było złudne. I za seksem z nim. Pragnęła go jak opętana.

Gdy wczoraj wychodził, była bardziej samotna niż kiedykolwiek. Nie wiedziała, czy wróci, czy spotkają się dopiero w biurze. Wyglądał na niezbyt zadowolonego, że dał się ponieść emocjom. Poprosił, by otworzyła bramę, co też zrobiła, gdy tylko przebrała się.

Nie pytała o nic. Wiedziała bez słów, że nie chciał następnego związku, że dla niego była tylko przygodą.

Wychodząc z biura prawnika, spojrzała w niebo. Chmurzyło się. Lada moment lunie deszcz, a miała zamiar dostać się do Alexa na wizytę. Zatrzymała taksówkę i podała adres. Jeszcze nie jeździła swoim samochodem, nie czuła się zbyt pewnie jako kierowca z bolącą kostką.

Mary Lee wprowadziła ją do gabinetu. Alex, przystojny jak wcześniej, przywitał ją nazbyt wylewnie. Poczuła się niezręcznie, gdy palcami gładził jej łydkę, badając kostkę.

– Isabela, czy dasz się zaprosić na kolację jutro wieczorem? – Jego głos uwodzicielsko zawisł w powietrzu.

Już miała odmówić, kiedy pomyślała, że właściwie powinna zacząć spotykać się z ludźmi, także z mężczyznami. W końcu wkrótce będzie znów singlem. Musi jakoś zorganizować sobie życie towarzyskie.

Przez moment jej myśli zajął Mat, jego stalowe oczy patrzące z naganą i pogardą. Po wczorajszym dniu i tak pewnie jego opinia o niej jeszcze spadła, więc nie musiała się przejmować. Nie zadzwonił wieczorem, nie dał znaku życia do tej pory. Jego milczenie mówiło samo za siebie. Dostał co chciał, i to wszystko.

– A jeśli tak? – Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

– Pójdziemy coś zjeść, i możemy później obejrzeć coś w kinie lub robić cokolwiek zechcesz, Isabela. – Wiedziała, do czego zmierzał, ale zignorowała to.

– Kolacja i kino brzmią naprawę świetnie.

– W takim razie, skąd cię odebrać? – Spytał, a Isabelle gorączkowo myślała, co zrobić by nie zapraszać go do siebie.

– Może spotkamy się tu, jeśli nie masz nic przeciwko. Akurat będę wieczorem w okolicy. Pasuje ci to?

– Wszystko, co zechcesz, Isabela. – Odprowadził ją do drzwi. – A z twoją nogą wszystko w porządku. Tylko oszczędzaj ją trochę.

– Wiem, już nie boli prawie. – Poruszyła stopą w pantoflu na obcasie.

– To się nazywa prawdziwa kobieca próżność, Isabela. – Roześmiał się lekarz. – Zbita opuchnięta kostka i szpilki do kompletu.

Na ulicy pachniało deszczem i świeżością, po kilku dniach ciepła deszcz przyniósł orzeźwienie. Było już naprawdę wiosennie. Postanowiła przejść się kawałek, obejrzeć wystawy, poszukać inspiracji. Oglądała wystawę za wystawą, ale nic jej nie zachwyciło. Za to noga rozbolała ją paskudnie.

Już miała dać sobie spokój, kiedy zauważyła czarną suknię na cieniutkich ramiączkach, spływającą gładko do ziemi po idealnych kształtach manekina. Suknia była prosta, miękko układała się na biodrach, eksponowała ładnie piersi nie pokazując zbyt wiele.

Pomyślała, że mogłaby w końcu wykorzystać bordowy jedwab odzyskany z kompletu pościeli, który kupili z Markiem na wyprzedaży przed rozstaniem. Spali w niej dosłownie kilka dni. Wiedziała, że nigdy już nie zechce spać w tej pościeli. Materiał poduszek był lekko zniszczony, ale poszwa od kołdry nadawała się idealnie.

Isabelle nie musiała namyślać się wiele, nogi same zaniosły ją do ekskluzywnego wnętrza. Oczywiście, w takich butikach nawet nie wypadało pytać o cenę. Próżno też było szukać ceny przy kreacjach, widniały tam jedynie nazwiska projektantów, w większości znane i nieziemsko drogie marki.

– Dzień dobry, pani Bluecastle. Czy mogę w czymś pomóc? – Isabelle spojrzała zdziwiona na twarz ekspedientki.

– Dianne? To ty? Co ty tu robisz, na litość boską?!

Dianne była jedną z najulubieńszych modelek rodziców. Dwadzieścia parę lat, szaro rdzawe oczy w egzotycznym migdałowym kształcie, trochę jak oczy dzikiego kota. Proste półdługie włosy, błyszczące na ramionach. Przypominałaby jakąś indiańską księżniczkę, gdyby nie te oczy.

Jak na modelkę, zawsze była ujmująco miła i liczyła się z innymi. Isabelle naprawdę ją lubiła.

– Wszystko wskazuje na to, że jestem za stara na modelling. Nowi właściciele zwolnili mnie, i właściwie praca, którą mi zaproponowano w branży była mniej opłacalna niż sprzedawanie tu. – Dziewczyna bezradnie uśmiechnęła się.

– Naprawdę mi przykro, że tak to się wszystko potoczyło, Dianne. – Isabelle właściwie dopiero trawiła usłyszaną informację, ale jeszcze nie do końca ją przyswoiła. – Sprzedajesz w sklepie?

– Nie martw się, Isabelle. – Dianne jak zawsze wcześniej zwróciła się do niej po imieniu. – Wszyscy wiedzieliśmy, jaki jest Mark, spodziewaliśmy się, że wcześniej czy później sprzeda interes. Wiem, że się rozwodzicie. Teraz chyba mogę ci powiedzieć, że on próbował startować do każdej z nas, twoi rodzice często interweniowali, kiedy robił się zbyt natarczywy. W końcu uchodził Alice Jones, tą nową modelkę, z którą twoi rodzice mieli ciągle problemy. A może to ona jego uchodziła. Ona za jakiś czas będzie rodzić, ale pewnie sama nawet nie wie, kto jest ojcem.

Isabelle nagle oświeciło. Pewnie, że tak. Alice Jones, kochanka jej męża, plastikowa Barbie, była tą nową modelką. Rodzice wiązali z nią duże nadzieje, kiedy ją zatrudniali, ale okazała się krnąbrna i samowolna, nie miała zamiaru słuchać ani stylistów, ani wizażystów. Uważała, że sama wie, co dla niej najlepsze.

Najpierw odchudzała się i zemdlała w czasie pokazu. Później zaczęła przesadzać z makijażem, wrzeszcząc i klnąc na stylistki. Rodzice zastanawiali się nawet, czy nie eksperymentuje z jakimiś środkami odurzającymi.

Pozostałe dziewczyny nie lubiły jej, uważały, że psuje im opinię. Bomba wybuchła, kiedy została przyłapana z jednym z japońskich partnerów I&I w dość krępującej sytuacji. W końcu rodzice zrezygnowali z niej, nie przedłużając jej próbnego kontraktu.

Dlatego miała wrażenie, że ją zna.

– Co u nas wypatrzyłaś? – Dianne znała dość dobrze styl szycia Isabelle, często na pokazach właśnie jej Isabelle powierzała prezentowanie najważniejszych elementów kolekcji. Zauważyła płaszczyk i ręcznie malowaną jedwabną apaszkę.

– Tę suknię z wystawy. Pokażesz mi ją?

– Pewnie. Chodź przymierz. – Dianne poprowadziła Isabelle do przymierzalni. Suknia była cudowna, kiedy ja założyła wyglądał zjawiskowo. Jedynym minusem kroju był zbyt śmiały dekolt na plecach, ukazujący dużo za dużo. Nie pasował do tej sukni, a już na pewno nie do wizji, która zaczęła powstawać w głowie Isabelle.

– Gdyby nie plecy, byłaby dla ciebie idealna. – Dianne pokręciła głową. – Szyjesz nadal?

– Tak, ale nie mam gdzie organizować pokazów, poza tym materiały mam głównie z resztek i ze sklepów z rzeczami używanymi.

– Tak, słyszeliśmy jak urządził cię ten nicpoń. A nie myślałaś, by sprzedawać coś w butikach? Na przykład tu?

– Nie znam właściwie żadnego właściciela butiku, ale chętnie bym spróbowała.

– Porozmawiam z właścicielką i zadzwonię. Numer komórki został ten sam?

– Tak, dzięki za wszystko. Gdybyś zechciała wyjść ze mną na lunch któregoś dnia, byłoby mi bardzo miło.

– Pewnie, chętnie.

Isabelle zostawiła suknię, pożegnała się z Dianne i wyszła.

W głowie miała już projekt sukni, która przyćmi nawet czarne cudo z wystawy. Gdyby udało się współpracować z butikiem takim jak ten, za parę miesięcy mogłaby spróbować gromadzić własną kolekcję. Może za rok, dwa, mogłaby wystartować jako niezależny projektant?

Do domu dotarła około czwartej, właściwie powinna coś zjeść, ale nie mogła nic przełknąć. Sprawdziła jeszcze raz komórkę, czy nie ma nieodebranych połączeń. Nie było. Odsłuchała sekretarkę. Ani słowa od Mata. Głupia, czego się spodziewałaś, zbeształa się w myślach.

Szybko przebrała się w ulubiony welurowy dres, który sama sobie uszyła. Ciepły brzoskwiniowy kolor, ukryte kieszonki, w których mieściły się drobne przybory do szycia, miękki i przytulny. Wyłączyła telefony. Mat i tak nie zadzwoni, nie miała co się oszukiwać. Nie chciała, by ktoś przeszkadzał jej w pracy.

Chwilę później siedziała pochylona nad kartką papieru i rozrysowywała wzór. Pochłonięta pracą, mierzeniem i przygotowywaniem wykroju, nie zauważyła jak ciemno zrobiło się na zewnątrz.

Wyciągnęła z szafy poszwę. Materiał był piękny. Dość gruby, przelewający się w dłoniach, chłodny przy pierwszym dotyku jedwab. Głębokie bordo przywoływało na myśl ciemne wino, światło lampki wydobywało z niego głębokie cienie i refleksy barwy krwi.

Idealnie gładka materia wkrótce leżała pocięta u stóp Isabelle, przygotowana do zszycia. Maszyna turkotała bez przerwy, i kiedy w końcu dziewczyna wyprostowała się, miała przed sobą prawie wykończoną suknię.

Przymierzyła ją, oglądając efekt w lustrze. Ramiączka cieńsze niż miała suknia w butiku, zwężona w talii, spływała z Isabelle miękko do samej podłogi. Dekolt na plecach kończył się fałdką materiału układającą się w dolnej części w wygięty łuk. Dodatkowo, Isabelle zrobiła po boku wysokie rozcięcie, nierzucające się w oczy, kiedy stała, ponieważ suknia lekko rozszerzała się od bioder w dół.

Założyła buty na obcasie i zrobiła parę kroków. Suknia wirowała przy nogach przy każdym ruchu, oplatając kostki. Przyjrzała się sobie. Czegoś jej jednak brakło.

Zdjęła ostrożnie suknię, założyła z powrotem dres i obejrzała pozostałości materiału. Zmarszczyła czoło. Nie wystarczy. Znalazła obie poszwy na poduszkę i zaczęła wycinać z nich paski materiału, wybierając miejsca, w których materiał wyglądał jak nowy.

Parę godzin później miała przed sobą stertę miniaturowych jedwabnych, eleganckich różyczek. Z pudła materiałów wyjęła cieniutką gumkę i rozcięła ją, łącząc z ciemnoczerwoną koronką. Wierzchnią część, przy zmarszczeniach koronki, ozdobiła różyczkami. Piękna podwiązka była uzupełnieniem sukni.

Zostało około dwudziestu kwiatuszków, które miały stanowić ozdobę włosów. Potrzebowała małych spineczek – klamerek. Postanowiła pojechać od razu i kupić potrzebne spinki.

Włączyła komórkę, oczywiście Mat nie próbował zadzwonić. Westchnęła ciężko. Sprawdziła godzinę. Druga w nocy. Co mogło być czynne o tej porze? Chyba tylko jakiś supermarket, miała niecałe 10 kilometrów do najbliższego całodobowego sklepu.

W dziale z pasmanterią była jedyną klientką. Odrobinę zaspana sprzedawczyni podała jej klamerki, niezbyt zdziwiona zapotrzebowaniem na spinki do włosów o tej porze.

Już miała wychodzić, kiedy zobaczyła cieniutką serwetę z bordowego woalu, kosztowała w wyprzedaży 2 funty, prawdopodobnie pozostałość po świętach. Nie namyślając się, kupiła ją i pomknęła do domu.

Przed czwartą rano stała przed lustrem, wpięte we włosy drobniutkie różyczki dopełniały dzieła. Na ramiona zarzuciła szal, który uszyła z serwety, rozrzucając po całości kilka malusiutkich róż. To powinno dobrze się sprzedać. Żałowała, że nie może zostawić sobie tej kreacji.

Musiała jedynie wszyć na wewnętrznej stronie nazwę projektanta. Kiedy wystawiała prace u rodziców, metkowała się jako I.G. Morgan. Isabelle Gordon czyli I.G., natomiast Morgan było panieńskim nazwiskiem jej mamy. Dzięki Bogu, miała cały zapas takich wszywek, robionych ręcznie na zamówienie. Rodzice podarowali jej w prezencie cały karton tych malutkich arcydzieł. Podszyła ostrożnie jedno z nich na wewnętrznej stronie sukni.

Dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Było już prawie jasno, dobiegała piąta rano. Nie rozbierając się, rzuciła się na łóżko i zasnęła twardo. Nic jej się nie śniło, pierwszy raz od wielu miesięcy.



(2227 słów)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro