1/4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

      Mjölva, spokojna wioska na brzegu klifu, zawsze miała swoje tajemnice. Zagadką było na przykład to, dlaczego kilka razy do roku, niezależnie od pogody, okolicę spowijała gęsta, wilgotna mgła. Starsi mawiali wtedy, że to niemal zapomniani bogowie mórz domagają się ofiary. Zwykle dostawali ją – niewielką, ale wystarczającą, byśmy mogli spokojnie zasnąć.

      Pełen sekretów był też ciemny las, z którego niekiedy dochodziły dziwne dźwięki. Wtedy mówiono, że to borowe duchy walczą ze sobą, by wyłonić nowego króla. Gdy wszystkie odgłosy milkły, uznawaliśmy, że władca został wybrany – wtedy zanosiliśmy uroczysty podarek jako wyraz naszej dobrej woli.

      Nigdy nie dowiedzieliśmy się też, co działo się z owcami, które co jakiś czas przepadały na pastwiskach. Powiadano, że porywają je dziwne stwory, ogromne jaszczury ze skrzydłami jak u nietoperza – powstałe z grobów postacie z mitów, które ożywił opętany szaman.

      Jedną z tajemnic Mjölvy było również to, co stało się z Leą. Moją narzeczoną.

      Teorii na temat jej zniknięcia było wiele. W długie jesienne wieczory, gdy ale jeszcze się nie skończyło – w przeciwieństwie do tematów rozmów – czasem wracano do tej sprawy. Zawsze znajdował się ktoś, kto na wszystkich bogów zaklinał, że widział, jak dziewczyna stała na klifie albo szła boso do lasu, nie słysząc nawoływań. Czasem interpretowano to jako szaleństwo, innym razem uznawano za samobójstwo.

      Nie wierzyłem w to.

      Nie wierzyłem też, że porwali ją zbójcy, maruderzy podążający za jedną z armii albo że rozszarpały ją dzikie zwierzęta. Nie wierzyłem, bo towarzyszyłem jej przez całe życie i wiedziałem, że nie była głupia ani naiwna.

      Ja i Lea byliśmy sobie przyrzeczeni niemal od kołyski, chociaż przeznaczenie złączyło nas ze sobą jeszcze zanim zostaliśmy poczęci. Nasze rodziny – ponoć starsze niż sama Mjölva – od dziesiątków lat były ze sobą skłócone. Niespodziewanie wieloletni konflikt zakończyła płomienna miłość, zupełnie jak w ckliwych pieśniach. Gdy moja ciotka, Livia, i stryj Lei, Rannar, pobrali się w sekrecie, nasi ojcowie w końcu zasiedli do rozmów, których efektem był długo wyczekiwany pokój. Co więcej, postanowiono, że utrwali go nie tylko potomstwo młodej pary, ale również kolejne małżeństwo. Kiedy więc rok później przyszedłem na świat, pozostawało tylko czekać, aż narodzi się moja przyszła żona. Lea nie spieszyła się, lecz gdy w końcu się jej doczekaliśmy, sprawa była przesądzona. Zresztą, kapłan orzekł, że trzy lata to akuratna różnica między małżonkami.

      – Agdall wszystko to zaplanował, najpierw posyłając na świat ciebie, Askiil – mówił po uroczystym przyjęciu małej do naszej społeczności. – Twoim zadaniem jest chronić ją, by mogła służyć bogom darami, którymi ją obdarzyli i spełnić się jako matka.

      Dorastaliśmy więc, wiedząc, że bez względu na to jacy się staniemy, będziemy parą. Bawiliśmy się razem i razem pracowaliśmy, ale gdy ja zacząłem dojrzewać, ona wciąż wydawała mi się dzieckiem. Wtedy przestaliśmy się rozumieć i nie umieliśmy tego zmienić – a w pewnym momencie już nawet nie chcieliśmy. Oboje byliśmy uparci, oboje pragnęliśmy stawiać na swoim. Potrzebowaliśmy wielu rozstań i powrotów, nieprzespanych nocy i gorzkich łez, by zacząć siebie akceptować, a potem doceniać.

      W końcu nadszedł czas, gdy nasze przeznaczenie się o nas upomniało. Podczas Bersi, święta zbiorów, uświadomiłem sobie, że coś się zmieniło. Lea z niesfornej dziewczynki, która zawsze miała obdarte kolana, stała się młodą kobietą – piękną, waleczną i pełną charakteru. Nie wyobrażałem sobie nawet, by kto inny mógł stanąć u mego boku. Gdy nieco otumaniony alkoholem odważyłem się jej o tym powiedzieć, wyznała mi, że czuje to samo. Tamtej nocy pozwoliliśmy, by ciała podążyły za instynktem. Kochaliśmy się tak, jak staliśmy – przy starym dębie, a potem na runie, jeszcze wilgotnym od ostatniego deszczu. Po wszystkim przyrzekliśmy sobie, że za równy rok się pobierzemy – nie dlatego, że nasi rodzice tak się umówili, ale ponieważ tego właśnie chcemy.

      Trzy dni później Lea zniknęła bez śladu.

      Na początku myślałem, że wystraszyła się tego, co wydarzyło się między nami i miałem do siebie żal. Podczas jednej z bezsennych nocy zrozumiałem jednak, że coś jest nie tak. Dar, który według kapłana nosiłem w sobie, a z którym nie chciałem nic robić, wywoływał niepokój i zmuszał mnie do działania. Do zadawania pytań, których nikt nie miał odwagi zadać.

      Próbowałem szukać pomocy u moich rodziców, ale mnie zbyli. Uważali, że ucieczka Lei, bo tak rozumieli jej zniknięcie, była złamaniem umowy zawartej po ślubie Rannara i Livii i nawet żałowali, że wzięli udział w poszukiwaniach. Potajemnie udałem się więc do mojego niedoszłego teścia, ale wyszedłem bardzo szybko, w potarganym ubraniu i z podbitym okiem. Jej rodzina uważała bowiem, że to na pewno moja wina i nie dali sobie niczego wytłumaczyć. Starsi wioski również rozłożyli ręce.

      Jedyną osobą, która mnie nie porzuciła w tamtym czasie, był nasz kapłan, który próbował chociaż namówić nas do zgody w obliczu nieszczęścia. Kiedy jednak po drugiej czy trzeciej wizycie obie rodziny poszczuły go psami, narażając się na gniew przodków, mógł tylko wesprzeć mnie dobrym słowem.

      – Módl się do bogów, ile tylko masz sił – powiedział, niezdarnie łatając ubrania. – Poproś Agdalla, by okazał ci łaskę, mimo tego, czego właśnie dopuścili się twoi rodzice. Może ześle ci znak.

      Kilka dni później znowu coś się zmieniło – i była to zmiana o wiele bardziej zaskakująca. Choć trudno było w to uwierzyć, drzewa zaczęły wypuszczać pączki. Ziemia nie zdradzała oznak zmęczenia i była gotowa do nowego siewu, a kwiaty znów zakwitły, jakby nastała kolejna wiosna. Owce nie ginęły już na pastwiskach, a za to dawały więcej mleka, podobnie jak krowy. Nawet las umilkł, zupełnie jakby borowe duchy przestały ze sobą walczyć, ciesząc się długo wyczekiwanym spokojem. Ucichło też morze, spienione i pełne pierwotnej energii, chociaż mgła wisząca nad taflą nie rozwiała się ani odrobinę.

      Mieszkańców wioski ogarnęła istna euforia. Zewsząd mówiło się o darze od bogów, składano ofiary i radowano się, jakby właśnie nadeszło niekończące się święto zbiorów. W całym tym szaleństwie tylko dwie osoby trzymały się na uboczu – ja, wciąż pogrążony w rozpaczy po zaginięciu Lei, i nasz kapłan, który stał się tak nerwowy i niespokojny, że przestał siebie przypominać. Kiedy zapytałem o to rodziców, wyśmiali mnie.

      – Kto jak to, ale on powinien cieszyć – mruknął ojciec.

      – A może jest zmęczony? – podsunęła matka, przestając na chwilę ubijać masło w maselnicy. – Przecież ktoś musiał wyprosić te dary.

      – On sam, w pojedynkę? Nie żartuj. To my wszyscy je wyprosiliśmy – my i nasze szczere, oddane bogom serca. Przecież wiesz.

     Ja jednak nie podzielałem tego zdania, dlatego im mocniej kapłan się wycofywał, tym bardziej szukałem z nim kontaktu. Zwykle mnie zbywał, ale za którymś razem się złamał i postanowił być ze mną szczery.

      – Coś złego nad nami zawisło – wyszeptał przez szparę w drzwiach swojego domu. – Moje zmysły szaleją, runy nie chcą się układać, a zwierzęta zamilkły. Boję się, ale muszę odkryć, co się stało.

      – Mówią, że to dar od bogów.

      Mężczyzna prychnął.

      – Bogowie nas opuścili, Askiil, bo zrobiliśmy coś wbrew ich woli. Masz w sobie zalla, magicznego ducha. Też to czujesz.

      Po tych słowach zatrzasnął mi drzwi przed nosem i nie otworzył już nigdy więcej. Nikomu. Wiedzieliśmy, że żyje tylko dlatego, że codziennie chodził modlić się do świętego gaju, a połowę swoich zapasów składał w ofierze. Nie rozmawiał z nikim poza duchami przodków i bogami. Coraz częściej szeptano, że oszalał.

      Nie wierzyłem w to, tak samo jak w ucieczkę Lei. Odkąd jednak nie miałem z kim rozmawiać, sam zacząłem wsłuchiwać się w sygnały, jakie wysyłała natura i wypatrywałem znaków. I rzeczywiście – choć nie umiałem tego wyjaśnić, wiedziałem, że coś jest nie tak. Nad Mjölvą zapadła głucha cisza, jakby ktoś nakrył nas gęsto plecionym koszem, a mgła stała się jeszcze bardziej gęsta. Tylko czasem, gdy uważnie się w nią wpatrzyłem, wydawało mi się, że dostrzegam jakiś cień. Raz nawet za nim poszedłem, ale chłód i wilgoć przegnały mnie do domu.

      Wiosną przebudziłem się z letargu. Sprzeciwiając się woli ojca, który już rozglądał się za nową narzeczoną dla mnie, oznajmiłem, że zostanę kapłanem. Po wielkiej awanturze wyruszyłem do pustelni, by prosić Czcigodnego o udzielenie mi wszystkich potrzebnych nauk. Starzec początkowo nie chciał ze mną rozmawiać, ale gdy trzy dni i trzy noce siedziałem przed jego grotą, w końcu do mnie wyszedł. Powiedziałem mu, że usłyszałem głos ze świętego gaju. Że chcę służyć bogom i pomagać ludziom, nauczać ich i strzec. Jak na wiejskiego chłopaka, który nie umiał czytać ani pisać, byłem całkiem wygadany i bystry. Pustelnik musiał to dostrzec, bo zgodził się, bym na próbę u niego został, a potem nigdy mnie nie wyprosił.

      Choć nauki były trudne, a zadania wyczerpujące, dawałem z siebie wszystko. Kształciłem się, wykonywałem polecenia i szukałem swojej ścieżki, ani słowem nie zdradzając, że w to dzikie, pełne magii i duchów miejsce przygnał mnie nie tajemniczy głos natury, ale dwa pytania.

      Chciałem wiedzieć, czemu bogowie odrzucili szczere serca mieszkańców Mjölvy.

      I dlaczego Lea odrzuciła mnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro