Rozdział 12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Simon

Za oknem zapadł zmrok, a ja szykowałem się do wyjścia. Założyłem na nogi czarne, wojskowe buty, zatknąłem broń za pasek spodni. Byłem pewien, że Jimmy pozwoli wybrać coś z potężnego arsenału, którym dysponował, ale przede wszystkim chciałem mieć przy sobie coś swojego; coś, co nigdy mnie nie zawiodło.

Czułem podekscytowanie zbliżającą się akcją. Zgodnie z obietnicą, Murphy wyjawił dwa dni wcześniej cel ataku. Domyślałem się, że szykował coś wielkiego, lecz nie spodziewałem się napaści na laboratorium wojskowe, w którym trzymano sarin – bojowy gaz trujący, użyty jedynie kilka razy od jego wynalezienia. Do czego potrzebował go Jimmy? Nie dziwiłem się, że informację o napadzie trzymał w tajemnicy.

Nie miałem czasu na dłuższe zastanawianie się nad jego motywami, zresztą próbowałem rozwikłać tę zagadkę, od kiedy się o tym dowiedziałem. Nic mądrego nie wpadło mi do głowy. Z tym gazem nie było żartów. Wiedziałem, co potrafił, a efekty jego działania z pewnością nie można było zaliczyć do przyjemnej i bezbolesnej śmierci. Na kimkolwiek planował użyć bojowego środka, owa osoba z pewnością zalazła mu za skórę.

Niespodziewanie pomyślałem o Emily, o naszym pocałunku w aucie i o tym, jak potraktował ją Jacob. Mimowolnie zacisnąłem dłonie w pięści, żałując, że go wtedy nie uderzyłem. Em nie zasłużyła na takie traktowanie. Nie zasłużyła też na męża, który nie potrafił jej docenić. Westchnąłem, przeganiając niewesołe myśli. Musiałem się skupić i w pierwszej kolejności zająć własnymi sprawami.

Wyszedłem z domu, rozglądając się na wszystkie strony. Nie zarejestrowałem w pobliżu niczego podejrzanego. Wskoczyłem za kierownicę samochodu i odjechałem. Kluczyłem ulicami miasta, dopóki nie upewniłem się, że nie byłem śledzony. Od tej akcji wiele zależało, a ja czułem ciążącą na mnie odpowiedzialność. Nie mogłem zawieźć; miałem tego pełną świadomość.

– Jesteś gotowy? – spytał Marcus, który podszedł do mnie, gdy dotarłem na umówione miejsce spotkania.

Był ubrany tak samo, jak ja: czarne bojówki, buty wojskowe i czarna bluza zapinana z przodu na suwak. Na głowę założył zrolowaną kominiarkę.

Jak zwykle zmierzył mnie przenikliwym spojrzeniem, ale je zignorowałem. Nadal mi nie ufał, a po akcji w klubie, gdy sprzątnąłem mu Emily sprzed nosa, nienawidził mnie jeszcze bardziej. Gdyby mógł, wpakowałby mi kulkę w sam środek czoła i zostawił ciało, aż zgniłoby w którymś rowie. Niestety miał związane ręce, bo chronił mnie Jimmy. Nie ulegał fobii podwładnego, więc – na razie – byłem bezpieczny. Jak długo? Nie wiedziałem.

– Bardziej nie będę. Gdzie reszta? – Rozejrzałem się dookoła.

– Czekają na nas. Wsiadaj! – rozkazał, wskazując jeepa.

Z tyłu siedziało dwóch ludzi; każdy wyglądał na wyluzowanego. Zupełnie, jakby nie jechali na misję, z której przecież mogli nie wrócić. Zająłem miejsce na fotelu obok kierowcy i już po chwili mknęliśmy pustą szosą w kierunku naszego celu.

Godzinę później zatrzymaliśmy się przed potężnymi wzgórzami, skąd rozpościerał się widok na bazę, w której znajdowało się wojskowe laboratorium. Po drodze dołączyliśmy do Jimmy'ego i reszty ekipy. Teraz staliśmy w strugach deszczu, zebrani w grupie, i spoglądaliśmy przed siebie. Wziąłem lornetkę i przyjrzałem się wieży obserwacyjnej, w której dostrzegłem strażnika. Patrzył na ekran, na którym znajdował się podgląd z kamer monitoringu.

– Plan jest jasny – przemówił Murphy, przerywając panującą dokoła ciszę. – Wchodzimy szybko i po cichu unieszkodliwiamy strażników. Jeśli nie musicie, nie używajcie broni, inaczej rozpęta się piekło, a wojskowi zdążą sformować obronę laboratorium i albo tam nie wejdziemy, albo nie wyjdziemy. Ja zajmę się kartą dostępu i razem z Marcusem załaduję gaz w specjalnych pojemnikach na auto. Trevor – tu zerknął na barczystego kierowcę, który stał obok niego – czekasz w pogotowiu. Kiedy dostaniesz sygnał, wjeżdżasz i spadamy stamtąd. Czy wszyscy wiedzą, co robić? – spytał, wodząc po nas spojrzeniem.

Każdy skinął głową na znak potwierdzenia.

– Ty idziesz ze mną. – Marcus chwycił mnie za ramię, gdy skierowałem kroki za Jimmym. – Będę miał cię na oku... – oznajmił złowieszczym tonem.

Trevor usiadł w aucie i przyglądał się, jak reszta powoli schodzi ze wzgórza, aby dostać się niepostrzeżenie na zamknięty teren.

– Wedle życzenia! – burknąłem, zaciągając kominiarkę na twarz.

Od tej chwili musiałem pozostać maksymalnie czujny. Miałem nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Zbiegłem – jak pozostali – chowając się za roślinnymi osłonami, gdy światło padające z reflektorów omiatało okolicę. W końcu dotarliśmy pod siatkę zakończoną drutem kolczastym. Jeden z ludzi wyjął z plecaka nożyce do cięcia drutu i rozpłatał ogrodzenie. Przecisnęliśmy się na teren bazy i zajęliśmy pozycję tuż pod wieżą.

Kiedy dostaliśmy znak od Murphy'ego, ja i Marcus zaczęliśmy wspinać się po drabince prosto na kładkę prowadząca do strażnicy. Wartownik nadal nie był niczego świadomy, bo gdy wdarliśmy się do środka, miał bardzo zaskoczoną minę. Nie zdążył sięgnąć do przycisku uruchamiającego alarm, ponieważ złapałem go od tyłu i przystawiłem dłoń do jego ust. Próbował się szarpać i wyswobodzić, ale wiedziałem, co robić, aby do tego nie dopuścić. Mężczyzna słabł, aż w końcu znieruchomiał. Gdy stracił przytomność, położyłem go na podłodze.

– Wystarczyło skręcić mu kark – odezwał się Marcusa, więc spojrzałem na niego. – Byłoby szybciej.

– Poradziłem sobie – odparłem beznamiętnie. – Idziemy dalej czy przymierzasz się do wykładu, jak zneutralizować wroga? – Ruszyłem do drzwi, nie dając mu czasu na odpowiedź. Jimmy i reszta byli w drodze do laboratorium. Musieliśmy jak najszybciej do nich dołączyć.

Opuściliśmy wieżę i pobiegliśmy w kierunku budynku, w którym znajdowało się laboratorium. Pod drzwiami zauważyłem ciało kolejnego strażnika. Nie wyglądał na rannego, choć zawsze mogłem się mylić. Nie miałem czasu, żeby się przyjrzeć mu z bliska.

Gdy byliśmy w połowie drogi, minęliśmy człowieka Jimmy'ego, który stał na straży, pilnując, aby żadna zbłąkana dusza nam nie przeszkodziła. Jak na razie wszystko szło bez zbędnych przeszkód. Ludzie, z którymi współpracowałem, zostali dobrze wyszkoleni do tej roboty.

Z pewnością o wiele lepiej niż wartownicy przebywający na terenie bazy.

– Masz go? – Po kilku minutach dotarliśmy na miejsce. Po drodze zauważyłem kolejne trzy ciała żołnierzy. Jak dotąd nie słyszałem żadnego strzału. Marcus wyszedł przede mnie i spojrzał z ekscytacją na Murphy'ego.

– Mam – odpowiedział poważnym tonem Jimbo, sięgając po głowicę, w której znajdowały się łańcuchy zawierające trującą substancję.

Wyjął jedną z takich sekwencji, a naszym oczom ukazał się zielony sznur splecionych ze sobą kul sarinu. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł mnie zimny dreszcz. Jedna taka kula byłaby w stanie powybijać nas wszystkich oraz całą bazę w odpowiednich warunkach. A te były wręcz idealne. Silny i porywisty wiatr, który rozniósłby drobinki gazu w promieniu wielu mil.

– Znikamy stąd. Zaraz ktoś nas zauważy – skomentował krótko Seyfried, a Murphy przytaknął. – Peterson, idziesz pierwszy – zarządził, popychając mnie do przodu.

W innej sytuacji już dawno powaliłbym go na ziemię, ale nie zareagowałem. Powinienem dostać medal za opanowanie. Trzymając przed sobą broń, wyszedłem z pomieszczenia laboratoryjnego. Niejako odetchnąłem z ulgą, nie musząc przebywać w środku. Teraz pozostało wydostać się z terenu bazy i wiać.

Wtedy uaktywnił się alarm. Wychyliłem głowę zza drzwi i dostrzegłem, że w naszym kierunku pędził jeep, którym kierował Travis. Marcus i Jimmy w pośpiechu załadowali dwie głowice do auta i Murphy wskoczył na siedzenie pasażera.

– Zbieramy się stąd, panowie – zadecydował.

Wbiliśmy z Marcusem na tylne siedzenie, a Seyfried krzyknął:

– Travis, gazu!

Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem nadbiegających żołnierzy, którzy zaczęli do nas strzelać. Kierowca pojazdu nie czekał na zaproszenie, wcisnął pedał do oporu, aż zarzuciło autem. Wyprysnęliśmy do przodu niczym strzała, pędząc w kierunku otwartej bramy. Byliśmy już niemal poza zasięgiem broni, gdy zobaczyłem, że Marcus wybił tylną szybę i odpowiedział ogniem.

Kurwa!

Samochodem znów zarzuciło, tym razem na prawo po ostrym skręcie Travisa. Musieliśmy ulotnić się jak najszybciej, bo nawet z oddali widziałem biegnących żołnierzy.

– Przesiadamy się! – krzyknął Seyfried, gdy Travis gwałtownie zahamował na wzgórzach.

Wyskoczyłem z auta i podbiegłem do pojazdu, którym przybyłem razem z zastępcą Jimmy'ego. Reszta siedziała w środku i czekała na nas. Mogłem nie lubić Marcusa, ale jedno musiałem przyznać – umiał szybko i pewnie jeździć. Co rusz oglądałem się do tyłu, lecz na razie nie zauważyłem pościgu.

Wtedy zadzwonił telefon. Seyfried – nie spuszczając oczu z drogi – odebrał połączenie. To mogła być tylko jedna osoba – Jimmy Murphy.

– Jakieś problemy? – spytał, marszcząc przy tym czoło. Najwidoczniej odpowiedź szefa nie przypadła mu do gustu, ponieważ rysy jego twarzy gwałtownie się napięły. – Jasne.

– Co się dzieje? – zadałem pytanie, gdy odrzucił telefon.

– Wkrótce wszystkiego się dowiesz! – burknął, skręcając w drogę, którą ewidentnie nie należała do zbytnio uczęszczanych.

Samochodem zaczęło trząść, aż musiałem złapać się uchwytu nad głową. W prawej dłoni ciągle trzymałem pistolet. Jechaliśmy tak z dwadzieścia minut, a ja intensywnie główkowałem, co się stało. Wiedziałem, że od Marcusa niczego się nie dowiem, więc pozostało czekanie, aż zatrzymamy się w bliżej nieokreślonym miejscu i porozmawiam z Jimmym. Pierwotnie mieliśmy spotkać się w magazynie, w którym kilka tygodni temu mnie przyjął. Taki był plan. Tylko że plan uległ natychmiastowej zmianie, a ja nie rozumiałem dlaczego.

W końcu po godzinie takiej jazdy, po której miało się wrażenie, że mózg został gdzieś na drodze, zatrzymaliśmy się pośrodku niczego. Jimmy oraz pozostali już tam byli. Wysiadłem, zachowując ostrożność, ponieważ nie wiedziałem, czego się spodziewać. Coś poszło nie tak, czułem to całym sobą. Zyskałem pewność, kiedy spojrzałem na twarz Jimmy'ego. Jeszcze nie widziałem go takiego wściekłego.

– O co chodzi? – padło pytanie z ust Marcusa, który zajął miejsce przy szefie.

– O to. – Murphy wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął z niego mały nadajnik GPS. – Znalazłem to, kiedy wysiedliście na wzgórzu. – Wskazał głową na mnie i Marcusa. – Ktoś go przyczepił, a ja chcę, kurwa, wiedzieć kto, dlaczego i kiedy! – ryknął na cały głos.

Jimmy tak łatwo nie wybuchał. Był przeciwieństwem Marcusa, co już dawno temu zauważyłem. Jeśli zachowywał się w ten sposób, musiał mieć poważny powód. I go miał. Kreta w drużynie.

Obserwowałem całą sytuację w napięciu, pozostali zgodnie milczeli, nikt nie odważył się zabrać głosu. Jimmy wodził spojrzeniem ode mnie do Marcusa, gdy ten drugi obrócił się na pięcie, dopadł do mnie i zdarł mi kominiarkę z głowy.

– Od samego początku mówiłem, że skurwiel jest podejrzany! Mówiłem! – wrzasnął na całe gardło i nagle jego dłoń zacisnęła się w pięść, aż wylądowała na moich żebrach. Niestety nie zdążyłem zasłonić się przed ciosem, który wydarł z moich ust głuchy jęk. – Zajebię cię na tym pustkowiu i nikt nigdy nie znajdzie najmniejszego śladu po tobie!

Seyfried szykował się na kolejne uderzenie, które tym razem zdołałem zablokować. Nie miałem zamiaru dać się bić jakiemuś osiłkowi.

– Odsuń się – usłyszałem Jimmy'ego. – Marcus, powiedziałem, odsuń się! – syknął, zmuszając zastępcę do cofnięcia.

Spojrzeliśmy sobie w oczy. Jimbo świdrował mnie wzrokiem, jakby usiłował wyczytać ze mnie prawdę. Rysy jego twarzy nabrały ostrości, ciało się napięło. W pewnym momencie wyciągnął zza paska broń, przystawiając mi do skroni.

– Klękaj! – Ostry niczym brzytwa głos zmusił mnie do wykonania polecenia. Nie zacząłem się trząść jak w febrze, błagać o litość, tylko posłusznie zrobiłem, czego sobie zażyczył. – To twoja sprawka? – zapytał, nie odsuwając pistoletu, i wysunął drugą dłoń, w której wciąż trzymał nadajnik.

Zerknąłem na maleńki przedmiot, przez który lada moment moja głowa mogła rozpaść się na kawałki. Przedmiot, który ktoś podłożył, aby przeszkodzić Jimmy'emu w planach.

– Chcesz mnie zabić, to zrób to. – Podniosłem wzrok, powoli cedząc słowa. – Gdybym zamierzał cię zgarnąć lub w jakikolwiek sposób zaszkodzić, nie pomagałbym ci ani w klubie, ani później, gdy dałem cynk, że gliny mają cię na oku – przypomniałem chłodno, starając się ignorować fakt, że nadal miałem spluwę przy skroni.

Właśnie tak poznałem się z Jimmym. Uratowałem mu dupę, kiedy FBI szykowało nalot na klub, w którym przebywał. Agenci wpadli do lokalu, on próbował zwiać, ale wszystkie wyjścia ewakuacyjne zostały obstawione. Oczywiście rozpętała się strzelanina i Murphy znalazł się w potrzasku.

Nie zamierzałem ginąć, dlatego go namówiłem, abyśmy razem spróbowali wydostać się z pułapki. Znałem lokal – wiedziałem o jeszcze jednym wyjściu, które nie istniało w oficjalnych planach. Dzięki niemu prysnęliśmy z klubu, a Jimmy nie trafił w ręce władz. Podrzuciłem go do pewnego opuszczonego biurowca, skąd ulotnił się po kilku godzinach.

Niemal o nim zapomniałem, kiedy odwiedził mnie jakiś czas później, pragnąc odwdzięczyć się za pomoc. Niczego nie potrzebowałem, dlatego odmówiłem, jednak Murphy był uparty i nie dawał łatwo za wygraną. Widocznie nie lubił mieć długów wdzięczności, gdyż zadzwonił kilka dni później. Zaproponował spotkanie, na które ostatecznie przystałem. Wpakowałem się do jego samochodu i gdy kluczyliśmy ulicami Portland, zauważyłem, że jeździło za nami jedno i to samo auto. Oczywiście napomknąłem o tym i wpadłem na pomysł, jak pozbyć się „ogona". Wysiadłem i ściągnąłem na siebie uwagę śledzących, a Jimmy drugi raz umknął sprawiedliwości. Dzięki mnie. Teraz mu o tym przypomniałem.

– On kłamie – zawołał Marcus, który od samego początku krzywo na mnie patrzył, a teraz usiłował wmanewrować mnie w podłożenie pluskwy. – Od razu czułem, że coś z nim nie tak. Jimmy, nie daj się dalej zwodzić! – Furia na twarzy Marcusa była aż nadto wyrazista.

– Nie boisz się – zauważył Murphy, zwracając się do mnie. – Dlaczego?

– Powiedziałem swoje – prychnąłem. – Możesz mnie zabić, ale w ten sposób nie rozwiążesz problemów. Twój „kret" nadal pozostanie na wolności, a ty będziesz go szukał od nowa. Nie ja podłożyłem to gówno!

– Nie słuchaj go – kontynuował Marcus. – On...

– Cisza! – Jimmy oderwał wzrok ode mnie, mrożąc nim podwładnego. – Ja tu decyduję. Ty – znów przemówił do mnie – masz jaja. Zachowałeś trzeźwy umysł i chyba to lubię w tobie najbardziej. – Nagle odsunął pistolet. – Wstań. Wierzę ci. Nie wiem, kto podłożył ten nadajnik, ale znajdę winnego.

Murphy powiódł spojrzeniem po niewielkim zgromadzeniu. Zauważyłem, że niektórzy przyglądali mi się z podziwem. Zlekceważyłem ich – musiałem skupić się na obecnej sytuacji. Tymczasem Jimmy podszedł do auta, którym przewoził sarin w głowicach.

– Jeśli ktokolwiek za mną pojedzie, odstrzelę mu głowę – zagroził, wsiadając za kierownicę. – Marcus, wracaj do magazynu. Spotkamy się tam za kilka godzin. Reszta pozostaje w ukryciu, będą nas szukać.

I odjechał. Nie zdążyłem się odwrócić, gdy Seyfried znalazł się tuż przy mnie. Nie rzekł ani słowa, po prostu patrzył oskarżycielsko. W końcu krzyknął do pozostałych:

– Wiecie, co robić. Znikajcie stąd!

Kiedy wsiadł do auta, kiwając na kilku chłopaków, aby do niego dołączyli, znów spojrzał na mnie, ale tym razem arogancko.

– Obyś trafił do domu – rzucił, po czym odpalił silnik i odjechał w przeciwną stronę niż Jimmy.

Nikt na mnie nie spojrzał, nikt się nie wstawił. Byłem zdany wyłącznie na siebie. Samochody pozostawiły za sobą jedynie kurz, który w większej mierze znalazł się na mnie. Parsknąłem, otrzepując się. Nie miałem innego wyboru, jak podążyć na północ do miejsca, w którym zostawiłem wóz. Ale obiecałem sobie jedno – Marcus kiedyś mi za to zapłaci.

Kilkanaście godzin później siedziałem na kanapie w salonie, intensywnie rozmyślając nad przebiegiem nocnej akcji. Do domu dotarłem dopiero nad ranem. Spałem godzinę, dłużej nie dałem rady. Nie potrafiłem rozładować zgromadzonego we mnie napięcia, nic nie pomagało. Stoicki spokój – którym się szczyciłem – ulotnił się i nie wracał. Nie znosiłem tego uczucia, bo zazwyczaj panowałem nad każdą sytuacją. Wczoraj również, ale teraz przepełniała mnie irytacja.

Wtedy usłyszałem parkujący pod domem samochód. Wyjrzałem przez okno i z ogromnym zdumieniem spostrzegłem Jacoba Rawlingsa we własnej osobie.

Jego się nie spodziewałeś.

Od razu podążyłem do drzwi. Jacob nie zdążył nacisnąć dzwonka, gdy otworzyłem je na oścież. Górowałem nad nim nie tylko wzrostem, ale również budową ciała. Po ostatnim razie – kiedy zobaczyłam, jak Rawlings pchnął żonę – miałem ogromną ochotę wykorzystać tę przewagę.

– Simon Peterson – odezwał się. Ubrany był w służbowy mundur. – Masz niezłą kartotekę. Aż dziw, że nadal nie siedzisz w więzieniu – fuknął, nie siląc się nawet na udawanie.

– Czego chcesz? – Nie zamierzałem tracić cennego czasu.

Nie obchodziło mnie, że Jacob dogrzebał się do akt. Nie obwieszczałem całemu światu, że byłem niejednokrotnie notowany, ale też nie zaprzeczałem.

– Nie zbliżaj się do mojej żony! – warknął, mierząc mnie nieprzychylnym spojrzeniem. – Jeszcze raz cię przy niej zobaczę, to...

– To co? – zapytałem, siląc się na spokój.

– To wsadzę cię z powrotem do więzienia! Nie wiem, czego od niej chcesz, lecz nie zbliżaj się do niej! – zagroził.

– To wszystko? – Uniosłem brew, krzyżując ramiona na piersi. – Nie przyjmuję rozkazów od ludzi twojego pokroju. Emily dobrze zrobiła, pozbywając się ciebie z domu – dodałem, widząc, jak drgała mu górna warga.

– Ty skurwielu! – krzyknął, po czym wyrzucił prawą pięść w moim kierunku.

Nie powiem, zaskoczył mnie. Głowa poleciała mi na bok, jednak zdołałem utrzymać się na nogach. Złapałem się futryny w drzwiach i spojrzałem na niego, z trudem powstrzymując odruch rzucenia się na przeciwnika. Nie mogłem dać ponieść się emocjom, to była moja dewiza, której nie łamałem, przynajmniej nieczęsto. A już z pewnością nie zamierzałem sprawić satysfakcji człowiekowi, który nie dbał o własną żonę.

Żonę, którą chętnie byś się zaopiekował.

– Masz pięć sekund, żeby opuścić to podwórko, inaczej skończysz w szpitalu i nie wyjdziesz z niego wcześniej niż za kilka miesięcy – odezwałem się grobowym głosem.

– Nie żartowałem! Zbliż się jeszcze raz do Emily, a zamknę cię choćby za złe parkowanie! – Jacob dyszał ze złości, aż w końcu odwrócił się i odszedł w kierunku radiowozu pozostawionego na ulicy.

Przyglądałem się, jak wsiada do środka, ostatni raz obrzucił mnie spojrzeniem i odjechał. Potarłem dłonią szczękę, ale nic jej nie dolegało. Wszedłem z powrotem do domu i zatrzasnąłem drzwi dopiero, gdy policyjny samochód zniknął za zakrętem.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro