Wcześniej

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jeśli coś mogło pójść źle, to w Ker Er zawsze szło.

Niewielki ogień, który miał odwrócić uwagę i umożliwić nocną ucieczkę z zamku, przeistoczył się w największy pożar, jaki kerska twierdza widziała od szesnastu lat. Niezauważony w porę przez bibliotekarzy pochłonął bezcenne księgi, po czym pomknął dalej, przeżarł drewniane belkowanie dachu, a potem przeskoczył zwinnie, obejmując niepodzielne władanie nad sklepieniem oraz najwyższymi piętrami głównej wieży.

Gdy ludzie zaczęli krzyczeć i próbować gasić konstrukcję, płomienie w najlepsze hasały już po dwóch narożnych basztach, a także komnatach mieszkalnych.

Tuanna, przemykająca w tamtym czasie przez bramę w pierwszym pierścieniu murów, zaczęła się modlić, widząc ogień na szczycie Orlej Dzwonnicy. Strach ścisnął ją za gardło, a oczy zaszły łzami, choć kobieta była już zbyt daleko, by zrzucić winę na drażniący dym.

– Przebacz mi, Matko – wyszeptała pobladłymi ustami, biegnąc ulicami Starego Miasta.

Wokół niej ludzie wychodzili z domów, żeby zobaczyć, co się działo. Lamentowali, płakali, wzywali bogów albo krzyczeli imiona bliskich pracujących na zamku. Tuanna przemykała między nimi z kapturem nasuniętym na głowę. Jedną ręką pilnowała swoich jasnych kosmyków, chroniąc je przed wysunięciem z okrycia, a drugą zaciskała na metalowym medalionie.

Pożar tańczył w najlepsze na Harpiej Baszcie. Pustoszył komnaty ministrów i arystokracji. Zawodził potępieńczo wśród dachów Dolnego Zamku.

– Przebacz mi, Matko – załkała cicho, dobiegając do umówionej strażnicy w drugim pierścieniu murów.

Żołnierze przepuścili ją bez słowa, dwóch poszło z nią dalej, przez ciasne i cuchnące uliczki Nowego Miasta, gdzie bruk pokrywało błoto zmieszane z nieczystościami, rynsztoki cuchnęły, a pod ścianami kulili się żebracy.

Poprowadzili ją paskudną, pustą drogą ku nabrzeżu, przy którym cumowała „Bryza". Stateczek był niewielki, zwrotny, miał jeden maszt i czworokątny żagiel podzielony drzewcem na dwa trójkąty, teraz złożony. Idealnie nadawał się do żeglugi po spokojnej tafli Riry. W tak paskudnym miejscu rzucał się w oczy wśród odrapanych rybackich łodzi, ale Tuanna o to nie dbała. Byle ich teraz nie zatrzymano... Potem niech mówią, co chcą, niech snują domysły.

Strażnicy w granatowych mundurach pomogli jej wejść na barkę, gdzie przejęli ją ludzie generała Gella, czekający już na „Bryzie". Założyli czarne, maskujące uniformy bez żadnych insygniów, które mogłyby zdradzić ich powiązanie z koroną, ale Tuanna znała twarze. Wiedziała, że mogła na nich polegać.

Spojrzała po pokładzie z nadzieją, jednak nigdzie nie dostrzegła samego dowódcy.

– Moje dzieci? – zapytała zduszonym szeptem. – Gell?

Zwróciła zalękniony wzrok na mężczyzn, gdy jeden odpowiedział:

– Generał jeszcze się nie zjawił, wasza cesarska mość.

– Nie nazywajcie mnie tak. – Zacisnęła ręce w pięści, chociaż to nie tytuł ją zdenerwował.

Gell powinien być tu przed nią. Razem z jej dziećmi.

Odwróciła się na pięcie, stając przy burcie. Wbiła paznokcie jednej ręki w drewno, a drugą znów złapała za medalion. Wokół nagle zrobiło się wyraźnie chłodniej, aż żołnierze zaszemrali cicho.

Strach wciąż ściskał. Czuła go w gardle i żołądku. Palce obejmujące metal drżały, ale ciepło promieniujące z amuletu nieco ją uspokajało. Wisior, który tak kurczowo ściskała, wykonano kunsztownie, z artyzmem godnym mistrza pracującego na zlecenie korony. Niebieski akwamaryn otoczono czworokątną ramką rzeźbioną w jej rodowe szczupaki oraz czerwone harpie Keru, a w środek wprawiono rdzeń z palladu.

Miała ochotę go użyć.

Wiedziała, że nic by w ten sposób nie osiągnęła. Nie miała dość siły, nigdy nie radziła sobie z duchami.

– Matko, proszę – modliła się cicho, błagając i wbijając wzrok w brudne uliczki Nowego Miasta, które oświetlała łuna pożaru oraz dwa księżyce, wychylające czasami zza chmur.

W oddali płomienie szalały po Ker Er. Z Górnego Zamku przeniosły się szczególnie na Dolny, niemal nie czyniąc szkody Środkowemu. Za to w Dolnym hasały wśród budynków gospodarczych, magazynów, spichlerzy i pomieszczeń pełnych zwierząt. Nawet tutaj, po drugiej stronie miasta, do spokojnej tafli rzeki Riry dolatywały wrzaski i jęki umarłych.

Tuanna czuła mdłości, tym gorsze, im więcej czasu mijało. Nie mogła ich wszystkich stracić... Jej dzieci, Gell... To niemożliwe. Nie mogła!

– Wasza wysokość. – Żołnierz, pomny, by nie zwracać się do niej jak do żony cesarza, ale jednocześnie niezdolny do całkowitej rezygnacji z tytulatury, stanął za kobietą. – Kapitan mówi, że powinniśmy już wypływać. Jeśli zaraz nie wyruszymy, nie zdołamy przed świtem dotrzeć do posterunku w Riacar.

Tuanna pamiętała, że to było ważne. Przed świtem w posterunku czuwała sprzyjająca im warta. Jeśli się nie pośpieszą, na rzece zamiast sojuszników spotkają żołnierzy zadających pytania.

Ale, do Dyryta, mogli zaryzykować!

– Czekamy – rozkazała, jeszcze mocniej wbijając paznokcie w drewno burty.

Nawet jeśli warta się zmieni, Gell będzie mógł im po prostu rozkazać, by ich puścili. Woleli uniknąć tak wyraźnego śladu, który wskazywałby drogę ucieczki, ale jeśli się spóźnią, zaryzykują!

Bo ucieczka bez dzieci i Gella... To nie miało sensu.

– Wasza wysokość. – W głosie żołnierza pobrzmiewał smutek, jakby on już pogodził się z czymś, z czym ona nie mogła.

– Nie zmieniłam zdania! – Uniosła rękę, stanowczo uciszając protesty.

Wiedziała, że stało się coś złego. Ale nie zamierzała uciekać sama. Zagryzła ze zdenerwowania wargi, walcząc z mdłościami wywołanymi stresem. Niemal nie czuła już palców zaciśniętych na medalionie – z tak wielką siłą i desperacją trzymała swój amulet. Nie zwracała na to uwagi, ale dziób metalowej harpii przebił jej skórę, pozostawiając ślad, mający już zawsze przypominać kobiecie o tym strachu.

„Moje dzieci... Matko, ocal moje dzieci. Ocal Gella!"

Widziała, jak grupka podrostków szwendających się po nabrzeżu dostrzegła „Bryzę". Poznała po zaciekawieniu widniejącym na ich twarzach, że zauważyli różnicę pomiędzy eleganckim statkiem a sfatygowanymi łodziami rybaków.

– Wasza wysokość! – odezwał się znów żołnierz. Tym razem w jego głosie pobrzmiewała determinacja. – Generał rozkazał mi, bym zapewnił waszej wysokości bezpieczeństwo, za wszelką cenę. Musimy ruszać! Inaczej zatrzymają nas w Riacar.

Tuanna już miała mu odpowiedzieć, już szykowała pełne złości słowa, gdy nagle dostrzegła samotną postać biegnącą ku Rirze. Przez moment nie pozwalała, by zawładnęła nią nadzieja. Przez moment mówiła sobie, że to tylko kolejny włóczęga. Ale potem dostrzegła tłumoczek czule przyciśnięty do piersi mężczyzny i zobaczyła, jak biegł wprost ku „Bryzie".

Zalała ją ulga.

A potem natychmiast powrócił strach, ale ze zdwojoną siłą. Gellowi powinni towarzyszyć jeszcze inni ludzie.

– Moje dzieci?! – Tuanna doskoczyła do mężczyzny, gdy tylko ten wpadł na pokład.

To był Gell. Widziała pod kapturem płaszcza jego twarz, jego cudowną, kochaną twarz. Ale zamiast ulgi widniała na niej rozpacz.

– Gdzie moje dzieci? – Głos jej się załamał.

Mężczyzna, zamiast cokolwiek mówić, wyciągnął do kobiety zawiniątko. Porwała je z jego rąk, tuląc i czując wzbierający w gardle szloch.

Trzymała owinięte w koc dziecko, rocznego chłopczyka o blond włoskach, uśpionego naparem. Jego gładkiego czółka nie marszczył żaden frasunek, malec spał słodko, zupełnie nieświadomy tragedii.

– Zawalił się na nas płonący strop – usłyszała jak przez mgłę. – Nic nie mogłem zrobić. Musiałem szukać innej drogi.

W tym momencie zawyła jak ranne zwierzę. Żołnierze się wzdrygnęli, a Gell wyciągnął do niej ręce. Wiedziała, że powinna zamilknąć, wiedziała.

Ale nie milkła.

Opadła na kolana, tuląc syna do piersi i wyjąc z bólu.

Zanim straciła przytomność z rozpaczy, przyszło jej do głowy, że powinna to przewidzieć. Przecież to było Ker Er. Tutaj, jeśli coś mogło pójść źle, to zawsze szło.


Hejka, kochani.

Jak widzicie, wróciłam i przedstawiam Wam coś zupełnie nowego. Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu, ale nie będę ukrywać, że ta historia to taka trochę zabawa i staram się dzięki niej wrócić do pisarskiej formy.

Czysto technicznie: rozdziały będą mniej więcej takiej długości, jak tutaj widzicie. Wstawiane raz w tygodniu, spróbuję w środy, ale zobaczę jak się życie potoczy.

Jeśli chodzi o inne historie, które być może ode mnie pamiętacie... Niestety, nie wrócą. Żeby je kontynuować, musiałabym je właściwie napisać od nowa – a na to nie mam siły. Nie zapomniałam o nich, ale to nie jest ten moment, by do nich wracać. Mam nadzieję, że rozumiecie i że przywitacie tę nową opowieść i nowych bohaterów równie ciepło, jak poprzednie moje twory.

Tęskniłam za Wami i cieszę się, że wróciłam.

Pozdrawiam cieplutko,

Echo ^^


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro