VI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Jungkookie, czy mógłbyś zajrzeć teraz do mnie i obejrzeć moją różyczkę? - Zatrzymał go Jimin, gdy kolacja zakończyła się szybciej niż mieli to w planach gospodarze.

Seokjin do końca próbował podtrzymać towarzystwo na duchu, lecz cała atmosfera padła, jak domek z talii kart. Wszystko za sprawą Hoseoka i jego uprzedzeń do obcych.

Czyli jakby się temu dobrze przyjrzeć wszystko to wina Kooka, który jako jedyny był tutaj obcy.

- Teraz? - Zapytał zmieszany.

Na zegarze w głównym holu wybiła dwudziesta druga, co obwieściło dziesięć uderzeń.

- Jestem pewny, że zajmie ci to chwilę. - Zbliżył się. - A może potem jeszcze porozmawiamy chwilkę. Bardzo chciałbym cię lepiej poznać.

W głowie Jungkooka, jak na zawołanie zabiły ostrzegawcze dzwony. To nie tak, że nie przepadał za słodkim Jiminem. Nie bez powodu użył tutaj określenia słodki. Rozkoszny blondynek był żywą ozdobą, spełnieniem marzeń dorosłego mężczyzny, któremu nie przeszkadzałyby męskie narządy, a może i to nie stanowiłoby przeszkody dla mężczyzny lubującego się w kobietach. W końcu oblicze i ciało Jimina przywodziło na myśl nieskazitelną nimfę, wodną dziewicę - obiekt westchnień męskich popędów.

To nie miało, albo nie mogło mieć dla Jungkooka jednak znaczenia, nawet jeśli młodzieniec go prowokował i zachęcał. Był tutaj gościem, do tego nieproszonym i nie przez wszystkich miłe widzianym. Na dodatek Hoseok pałał do niego czystą nienawiścią, a pan Namjoon, choć doskonale to maskował, zaczynał szukać w nim korzyści. Sam Jimin z pewnością był uwikłany w intymny związek z własnym bratem. Oni wszyscy byli ze sobą powiązani i to zaczynało go przerażać i cichutko fascynować. Nigdy by się do tego przed nimi, ani przed sobą nie przyznał.

Nie chciał dać nikomu w tym domu powodu do prawdziwej wściekłości, jaką sprezentował mu na dzień dobry Hoseok. Nie wychylał się na pierwszy plan, nie rościł sobie do niczego praw i nie przyjmował propozycji, które niczym pokusy samego Fatuum nawiedziły go na jawie równej snu.

Nie chciał, aby Hoseok miał satysfakcję i z pewnością siebie wykrzyczał w twarz pana Namjoona i hyunga "A nie mówiłem!?".

- Jestem dzisiaj bardzo zmęczony. Jeśli to nie problem, zajrzałbym do niej jutro z samego rana, panie.

- Błagam cię, Kookie. - zaczął Jimin, a Jungkook prawie jęknął z bezsilności, że jednak będzie musiał to zrobić. - Nie nazywaj mnie panem. Czuję się jak sędziwy arystokrata z fajką w ustach i gazetą pod pachą. - Zobrazował swoje wyobrażenie wsuniętym między pulchne wargi paluszkiem i poważną miną, która wyszła wprost komicznie i uroczo zarazem. - Mów mi Jimin, albo Chim. - Założył rączki za plecy i wyprężył pierś, niczym mały chłopczyk, chwalący się jakimś osiągnięciem mamie.

- Przepraszam. - Odsunął się minimalnie, bo zapach wanilii atakował jego węch. - Jimin.

- Pamiętaj o tym, Kookie. Ja mówię do ciebie na ty, więc i ty tak rób. Będę na ciebie czekał jutro z samego rana, razem z moją słodką Suzie.

- Suzie?

- Tak nazwałem swoją różyczkę. Bohaterka mojej ulubionej książki miała tak na imię. Pragnąłem ją w ten sposób upamiętnić.

- Rozumiem. Zjawię się z rana. - Ukłonił się lekko z przyzwyczajenia.

- Jakiś ty szarmancki. - Pochwalił go młody mieszkaniec rezydencji, spoglądając nieprzyzwoicie miło. Nie przypominał sobie, aby któreś z państwa, u których dorabiał, patrzyło na swych gości w tak taki sposób. Trafił daleko od domu, możliwe, że tutaj w taki sposób wyraża się gościnność - mój pokój jest na trzecim piętrze, ostatnie drzwi, kiedy za głównymi schodami skręcisz w lewy korytarz. Na pewno poznasz po zapachu wanilii. Śpij dobrze, mój mały Kusicielu. - Zanim zdał sobie sprawę z tego co się dzieje, Jimin musnął jego policzek rozgrzanymi paliczkami, wcześniej składając na nich przelotnego całuska.

Zastygł przerażony, że ktoś widział ten przejaw czułości. Szok nie pozwolił mu ruszyć się z miejsca aż przebudził go dotyk na ramieniu.

- Wszystko w porządku?

Głos i obecność Seokjina natychmiast uspokoiła galop jego serca i wszelkie lęki.

- Tak, hyung. Tylko, chyba jestem bardzo zmęczony.

- Jestem pewny, że to prawda - Uśmiechnął się życzliwie. - Zaprowadzę cię pod pokoju, bardzo łatwo się tu zgubić.

- Hyung, najlepiej będzie jak jutro wyruszę. Dziękuję wam wszystkim za gościnę, ale czuję się gotowy do drogi. - Odparł z równym jemu, życzliwym tonem, kiedy szli cichym korytarzem.

- I gdzie chcesz pójść? - Zapytał Seokjin. Zdziwił się, że nie podzielił już kolejny raz miłego tonu.

- Myślę, że tak jak do tej pory. Gdzieś przed siebie, aż znajdę jakąś wioskę , a tam zajęcie. Umiem odnaleźć się w wielu sytuacjach i miejscach.

- I tak jak teraz, trafisz do jakiegoś domu sponiewierany i głodny. - Bardziej stwierdził niż zapytał Seokjin. - W dalekiej okolicy nie ma żadnej wioski.

- Kiedyś muszę jakąś napotkać.

- Nie wiesz co tam jest. - Słowa zabrzmiały jakby go ganił. Jungkook prawie wpadł mu na plecy, gdy posłusznie za nimi dreptał wpatrzony w podłogę, a Seokjin postanowił się zatrzymać. - Wybacz, skarbie. O nic nie chciałem cię oskarżyć.

- Nic się nie stało, panie. - Odrzekł w panice, widząc smutek na obliczu mężczyzny. - Ja słyszałem wiele złych rzeczy pod swoim adresem. Ty nigdy mnie o nic nie oskarżyłeś. - Zapewnił.

- Wolałbym żebyś porównywał swój pobyt tutaj do tych milszych wspomnień niż gorszych - Odparł cicho, a skromny uśmiech znów przyozdobił jego wargi. - I znów zapomniałeś, by mówić mi hyung.

- To silniejsze ode mnie. - Opuścił oczy na skórzane buty. Były już całkiem wygodne, aż szkoda będzie mu ich oddać.

- Nikomu już nie służysz, Jungkookie. Może nie jesteś stałym domownikiem tej rezydencji, ale równym nam człowiek i mężczyzną - Położył dłoń na ramieniu chłopaka. - A podróżą się nie martw. Znajdziemy na nią odpowiedni moment. Czuję w kościach, że jutro może przejść prawdziwa nawałnica. - Ostatnie słowa wypowiedział żwawo wracając do kierunku podróży.

Gdy dotarli do drzwi tymczasowej sypialni Jungkooka, Seokjin podał mu zapalony świecznik i powiedział, że jeśli boi się ciemności może zapalić wszystkie świece w pomieszczeniu, tylko niech uważa na ręcznie wyszywane kotary, bo kocha je bardziej niż samego siebie. Jungkook uśmiechnął się na tę uwagę i pożegnał z gospodarzem. Po chwili został sam.

Po wejściu do pokoju uderzyło w niego świeże powietrze zza otwartego okna. Służba musiała je otworzyć do przewietrzenia. Trochę znał się na obowiązkach pokojówek, spędzał z nimi sporo czasu jako chłopak na posyłki w domach mieszczan. Właściwie wszytko, czego doświadczył odnosiło się do jego służby lepszym i bardziej majętnym niż on. Stanie po drugiej stronie barykady okazało się dla niego jeszcze większym brzemieniem i wyzwaniem niż usługiwanie najgorszym szujom oraz oprawcom.

Wolałby trwać przy Seokjinie jako służący, wtedy czułby się bardziej na swoim miejscu.

A gdyby tak zaproponować mu swoje usługi? Może do czegoś przydałby się w tym wielkim domu. Nie wyglądał na zaniedbany, tak samo jak ogród, ale miał już u gospodarza jakieś względy. Być może wyraziłby zgodę.

Tym razem nie położył się do łóżka w ubraniu Seokjina. I tak maltretował je przez całą popołudniową drzemkę, miał litość dla delikatnego materiału koszuli i idealnych kantów spodni. Zsunął buty, odzienie zdjął i ułożył starannie w równą kostkę. Pani Chyun, starsza pokojówka w domu rodziny medyków, nauczyła go tej sztuki. Biła go po łapach dopóki nie opanował perfekcyjnego układania kołnierza.

Wszystko to przy jednej świeczce. Nie bał się ciemności. Musiał sypiać na cmentarzach, stara szafa w rogu pokoju nie robiła na nim wrażenia. Tylko wychodzący z jej wnętrza Hoseok z oskórowanymi królikami w zakrwawionych dłoniach, miałby siłę sprawczą, by go przestraszyć.

Zaniepokojony własną wizją podszedł do szafy i uchylił ciężkie drzwi. Prócz wonnych krochmalem prześcieradeł i obrusów nie znalazł tam nic godnego uwagi. Wrócił do łóżka i pośród błogiej ciszy wsunął się pod zimną pościel. Powietrze było nagrzane i odrobinę parne. Seokjin mógł mieć rację z jutrzejszą nawałnicą.

Wpatrzony we wnękę baldachimu na nowo pochłonęły go myśli. Jednocześnie chciał i nie chciał tu zostać. Nie zależało to od niego, ale nawet gdyby otrzymał taki wybór miałby ogromne trudności z decyzją. Przez ten jeden dzień jego pogląd na braci nie zmienił się znacznie. Wszyscy byli ekscentryczni, a każdy żył w swoim małym świecie, gdzie główną rolę odgrywają jego wartości.

Nadal walczył ze sobą, żeby wrócić do domu z łupami z tej podróży. Nigdy nie kradł bez potrzeby, ale tutaj wszystko było takie okazałe, monstrualne, przesadziste wręcz. U siebie w dolinie żyłby jak władca wszystkich gubernatorów za choćby jeden pokój rezydencji, a Kapłani kłanialiby mu się w pas zapominając o dawnych niesnaskach za kilka złotych monet. Matka przyjęłaby go z otwartymi ramionami, brat poklepał po ramieniu i po raz pierwszy przyznał, że spisał się jak na mężczyznę przystało. Wszystko to gdyby. A on wciąż nie był niczego pewien.

Zmęczenie zacisnęło mu powieki. Nie miał siły dłużej walczyć ze snem.

- Pomalujmy doniczki - zaproponowała Hana, kiedy zabrakło nam już miejsca na deskach skrzyni, drzwi oraz pustej przestrzeni ścian - na każdej rysunek roślinki, która w niej rośnie.

- Mama lubi te doniczki - nie byłem pewny czy to dobry pomysł - a jak coś nie wyjdzie?

- Na pewno wyjdzie. Kolorowe będą ładniejsze niż te gliniany, brudny brązowy.

Przyjrzałem się doniczkom z perspektywy Hany i rzeczywiście wydawały się jakieś nijakie. Mama nie pogniewa się, jeśli u ubarwimy je trochę farbami. Zabraliśmy się do pracy uzbrojeni w dwa pędzle i dużą paletę z niewielką ilością papek farb. Musiałem mocno oszczędzać, bo ostatnio przyłapałem mamę na podbieraniu pieniędzy z rodzinnej sakiewki, a to znaczyło tylko tyle, że powoli zaczynało brakować funduszy na jedzenie.

Farby kupowałem od lat u mojego bliskiego przyjaciela Mingu. Miał mały stragan co tydzień w centrum miasteczka i za każdym jego przybyciem nabywałem nowy kolor razem z tym, który akurat mi się kończył. Nie wiem skąd Mingu miał farby, nikt przy zdrowych zmysłach nie inwestowały w wytwarzanie rzeczy, które schodzą jak zbukowate jajka, czyli można się domyśleć jak dobrze, lecz Mingu był bardzo barwną postacią, pewnie stąd tyle kolorów.

Wybraliśmy dwie wyszczerbione już doniczki, żeby w razie czego nie było ich szkoda i zabraliśmy się do pracy z zapałem i werwą. Ja postanowiłem namalować konwalie, a Hana zwykłą cebulkę z grzywą szczypiorku. Kochałem ją za te niebanalne wybory. Nigdy nie wiedziałem czego się później spodziewać, bo równie dobrze mogła zmyślić roślinę i stwierdzić, że pochodzi z innego świata, kiedy indziej za to wybrać pospolitą cebulę.

Malowaliśmy długo i w pełni zdeterminowani. Ja komentowałem jej pociągnięcia pędzlem, ona moje. Dopytywała mnie jakiego koloru teraz używa i czy pasuje do cebulki, której tak naprawdę nigdy do końca nie poznała. Hana nie rozpoznawała kolorów, a wypowiadała się o nich jak znawczyni, potrafiła je skomponować nie mając pojęcia z jakim odcieniem ma do czynienia, doceniała ich piękno i unikalność bez względu na to czy zachwycała się akurat morskim błękitem, czy zgniło brązowym w kolorze błota.

Zapaleni do pracy nie zauważyliśmy jak słońce zeszło po horyzoncie. Mama wróciła do domu i ujrzawszy naszą pracę podkręciła głową, ale i uśmiechnęła się zadowolona z efektu. Od razu przesadziła konwalie i cebulkę do naszych doniczek.

- Mamo, trzeba je podlać - stwierdził Hana z miłością w oczach przyglądając się wiązkom szczypiorku.

- Musicie przynieść wodę ze studni, wiadro jest już puste.

- Nie trzeba, zaczyna padać - zauważyłem ożywiony pojedynczymi kroplami deszczówki za oknem - chodź, wyniesiemy je na zewnątrz - pociągnąłem siostrę, przytulając swoją doniczkę do żeber.

- Tylko nie chodźcie po deszczu, zaziębicie się - usłyszałem jeszcze zanikający głos mamy za plecami.

Cieplutkie krople skapywały nam na twarze. Błogie uczucie szczęścia ścisnęło mnie w środku jakby ciemne chmury przygarnęły mnie w ramiona. Wystawiłem doniczkę wysoko w górę czekając aż i moja konwalia zazna tej radości. Hana robiła to samo, z tym, że jej krótkie rączki sięgały zaledwie do połowy moich długich ramion.

- Podnieść twoją cebulkę? - zapytałem.

- Tym na dole też pada, spokojnie - wystawiła ząbki.

Miałem ochotę podnieść ją razem z doniczką, żeby dosięgnęła jak najwięcej kropel. Moja kochana siostra zasługiwała na tak wiele, na szczęście tak niewiele prostych spraw potrzeba jej bylo, aby napawać ją prawdziwym szczęściem. Deszcz przybrał na sile, ale nie schodziliśmy z otwartej przestrzeni. Czekaliśmy aż nasze roślinki dostatecznie się napiją.

Ciepło deszczu obmywało mi dłonie. Chyba nigdy wcześniej nie czułem takiej beztroski. Ciężko było uchylić powieki pod naporem ciężkich kropel, ale udało się, gdy charakterystyczny zapach farby zakręcił mi w głowie.

O nie.

Czerwone strumyki z tła mojej konwalii zmywała się rzęsiście razem z deszczem po dłoniach, między palcami, po paznokciami. Jakby ciepły deszcz je topił.

Zwróciłem się do siostry pocieszyć ją, że odmalujemy doniczki, ale miejsce obok było puste. Tam gdzie stała jeszcze przed chwilą odbijał się w błocie ślad jej nagich stóp. Nie było Hany, doniczki i cebulki, nawet śladu rozpuszczonej farby w wodnistym gruncie.

- Hana... - odwróciłem się, ale nie mogłem przedrzeć wzrokiem przez grubą ścianę deszczu. Po drugiej stronie to samo, kolejny kierunek i pustka. Przeszedłem dwa kroki. Podłoże ślizgało mi się pod stopami.

Może uciekła do domu, rozpadało się niemiłosiernie. To nie znaczy, że nie kotłowało się we mnie nikłe uczucie, coś jakbym nie mógł znaleźć czegoś, co jest mi niezmiernie potrzebne na przykład słoiczka z granatową farba podczas malowania nocnego nieba i nachodzą mnie coraz bardziej intensywne myśli, gdzie on jest i co się stanie jeśli go nie znajdę. Boli mnie wtedy brzuch, a myśli nie mają swojego miejsca. Sam nie wiem jak nazwać to uczucie, nigdy nie byłem w tym najlepszy, bo wychowani przez mamę nie usłyszeliśmy wiele o nazywaniu tego jak się czujemy, gdy jest źle.

Starałem się poprawić wpadające do oczu długie włosy przyklejone do twarzy przez mocny deszcz. Wtedy dopiero przypomniałem sobie o brudnych w farbie dłoniach.

Nie miałem doniczki. Spojrzałem na nie, została tylko czerwona farba, niosąca okropny zapach, ale gdzie doniczka, gdzie Hana, gdzie mój dom?

Obróciłem się jeszcze kilka razy. Albo mi się wydawało, albo między ciepłymi kroplami deszczu pojawiały się zimne i na równi smagały mnie po plecach.

Gdzie oni są? Czemu mama po mnie nie wychodzi?

Nagły krzyk poruszył moim sercem bardzo szybko. Wiatr i deszcz zagłuszał jego brzmienie, ale tam był. Rozpoznawałem w nim Hanę. Czyżby znalazła dom i krzyczała, bym mógł znaleźć drogę?

Właściwie to był krzyk czy śmiech?
Przestawałem go słyszeć tylko na krótkie momenty i znowu wracał. Wysoki, piskliwy, przeszywający.

Czemu tak dziwnie krzyczała? Po co zmieniała nasz sygnał?

Przebiegłem kawałek za jego źródłem, ale ciągle wydawał się docierać w przeciwnej strony. Dezorientował mnie, zaczynałem się trząść. Krople deszczu od tak zmieniły temperaturę z cieplutkiej jak poranne mleko, na lodowatą. Raniły mi plecy jak sopelki lodu. Było mi tak źle.

Pisk stał się ciągły. Straciłem całe siły. Musiałem zatkać uszy brudnymi dłońmi nie bacząc na farbę, bo nie dało się wytrzymać tego okropnego bólu w środku, kiedy go słyszałem i rozpoznawałem.

Nigdy już jej nie znajdę. Nie wrócę do domu. Nie pomaluję na nowo doniczki. Nie ma Hany. Nie ma kolorów. Nie ma mamy. Nie ma tego świata. Nie ma ciepłego deszczu.

- Chłopcze? Wstań, nie możesz tak siedzieć - czyjś głos przedarł się przez deszcz i ręce, którymi zatkałem uszy - słyszysz mnie? Na takim deszczu zaraz złapiesz zapalenie płuc.

Odsunąłem sztywne palce od uszu. Deszcz ciął kamienną drogę, na której siedziałem. Otaczał mnie dziwny, ciężki zapach, lecz nie taki jak farby. Zaschło mi w ustach, zimny deszcz przynosił ulgę spękanym wargom. Wiatr zatrzymywały ściany budynków, a nade mną stał mężczyzna w eleganckim płaszczu.
Podniosłem na niego zmęczone oczy.

- Wstań, pomogę ci - powiedział.

Wyciągnął do mnie opaloną dłoń. Zauważyłem na niej zarośniętą bliznę po głębokim cięciu i blade miejsce w kształcie sygnetu na jednym palcu.

Musiałem przyglądać się dłoni za długo, bo mężczyzna przemówił.

- Jak masz na imię?

- Taehyung - nie opierałem się z odpowiedzią. Mój głos był zachrypnięty.

- Słyszysz jak brzmisz? Będziesz bardzo chory, jeśli nie dasz mi sobie pomóc. Nie siedź tu, chodź ze mną.

Dotknąłem jego dłoni. Ani ja, ani on nie przejmowaliśmy się farbą brudząca nam teraz skórę na równi.

Jedno mnie tylko zastanawiało.

Czemu nie ma tu Hany.

Jungkooka obudziło przenikliwe zimno i deszcz uderzający o nadokienny daszek na zewnątrz. Skulony do granic możliwości w grubym posłaniu, dygotał wciąż czując lodowate krople na korpusie.

Znów nie był sobą. Ponownie usłyszał obce imię pod swoim adresem.

Przytłoczony niepojętym smutkiem nie miał ochoty ani siły by wstać. Zmuszał się godzinami. Deszcz wciąż padał przypominając mu o atmosferze snu. W domu panowała cmentarna cisza. Mieszkało tu zapewne więcej osób niż był świadom, a i tak czuł niepojętą, głęboką samotność aż do wnętrza psyche.

Tak bardzo chciałby, żeby pojawił się teraz Seokjin hyung. Tylko usiadł na skraju łóżka, powiedział, że będzie tutaj dopóki te uczucia nie przejdą i tyle. Nie musiałby nic mu tłumaczyć, zapewniać, że to tylko kolejny sen, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Jedynie jego obecności było tak strasznie brak.

Zimno nie odpuszczało. Przez ból w głowie nie umiał ponownie zasnąć, a nawet nie chciał, jeśli znów miały pojawiać się te sceny. Nie potrzebował myśli o Yoongim i Taehyungu.

Był Jungkookiem, synem ogrodnika z Pajęczej Doliny, najmłodszym potomkiem meskim, nic nie wartym włóczęgą jakich wiele na zniszczonych ludzkimi wojnami ziemiach. Nieznaczący, lecz Ja.

Świadomość obecności w rezydencji zamieniała się z krótkimi obrazami sennymi. W kilku z nich pojawił się Seokjin. Widział jego czarne oczy i delikatny róż kosmyków.

Moje biedactwo.

Słyszał jak przez mgłę, ale nie wiedział czy uszami Taehyunga, czy Jungkooka. A może Yoongiego.

Będę się tobą opiekował.

Czekam aż wrócisz.

Ciągle tu jestem.

...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro