XX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Spał kilka chwil, ledwo moment. Nie miał odwagi zamknąć oczu na dłużej. Znajdowali się w środku lasu, dość dobrze skryci, ale zdawało się to złudne. Prawdopodobnie brat Shuany wraz ze swoją bandą już jej szukali, w końcu słyszeli w oddali ich głosy. Jej albo Yeontana - żadna różnica, przecież  jedno łączyło się z drugim. Myśl o dzikich zwierzętach również nie pomagała.

Dopiero teraz uświadomił sobie ile swobody i niejako lekkości dawała mu samotna tułaczka, choćby i najcięższa. Martwił się tylko o siebie, wiedział jak się czuje, czego mu potrzeba i nawet nie mogąc tego mieć, przynajmniej zdawał sobie sprawę czego szukać. Teraz był w kropce. Shuana widocznego cierpiała, a on nie wiedział jak jej pomóc, ile zniesie jej ciało. Wyglądała jakby trawił ją ból i gorączka.

Świtało kiedy odnajdywał niewielki strumyk i nabierał wody w małą, prowizoryczną miseczkę, zrobioną z kawałka kory. Do wodopoju przyprowadził również Yeontana, który po kilku godzinach ucieczki i całej nocy w lesie potrzebował jej równie bardzo jak oni. Shuana delikatnie uchyliła poczerwieniałe powieki, gdy próbował podać jej zimną wodę. Teraz już miał pewność, że stan kobiety się pogarsza. Jej oczy wyglądały jak tafle jeziora, a skóra świeciła od kropel potu. Jej wargi delikatnie drżały, gdy przelewał przez nie niewielkie ilości wody. Zdawało mu się, że kilka razy chce coś powiedzieć, ale nie ma na to siły, albo zapomina chwilę przed wypowiedzeniem słów. Był jednak pewny, że byłoby to coś o zostawieniu jej w środku niczego i powrocie do braci. Nie miał takiego zamiaru. Może i tęsknił i gdzieś w środku czuł taką potrzebę, lecz porzucenie Shuany wydawało mu się teraz czymś niewyobrażalnie złym. 

Z trudem odsłonięta rana prezentowała się mniej okropnie niż zaraz po wyciągnięciu nogi z pułapki, jednak z pewnością nie na tyle dobrze, by nie obawiał się, że jest w stanie zabić kobietę. Próbował przemywać ją wodą i robić prowizoryczne okłady, co przyniosło jeden sukces - przestała tak mocno krwawić. Bał się jednak, że i tak spowodowała w ciele Shuany nieodwracalne zmiany, których nawet nie umiał nazwać. Gorączka nie wzięła się znikąd. Nie musiał być medykiem, żeby rozumieć takie rzeczy. Widział w życiu wiele ran, jedną jeszcze kilka dni temu u Yoongiego, ale żadna nie wywoływała w nim tak złych przeczuć jak ta na nodze kobiety. 

Czuł się wykończony, kiedy w lesie zrobiło się parno, słońce przebijało się do nich zewsząd, a on starał się znaleźć coś, co nadawało się do jedzenia. Z biegiem czasu zdawał sobie coraz bardziej sprawę, że sam nie wie co ma robić i jedynie czeka na coś, na co nie ma wpływu, a co niesamowitym przypadkiem mogłoby ich ocalić. Nie chciał się do tego przyznać sam przed sobą, ale czasem przebijała się jedna zdradziecka myśl, że jest to śmierć Shuany, albo cudowne ozdrowienie. Bo nie miał pojęcia co ma robić. Nie mógł posadzić jej na konia i jechać dalej, jej ciało by tego nie wytrzymało. Nie mógł bez końca siedzieć z nią w płytkiej jaskini i próbować leczyć wodą i dzikimi malinami. 

Yeontan towarzyszył mu wiernie, wodząc za nim wzrokiem, gdy pilnował Shuany, albo gdy odchodził z miejsca, gdzie przebywali, jakby obawiał się, że więcej nie wróci i znowu go zostawi. Jungkook nie miał takiego zamiaru, ale nie umiał też przekazać tego zwierzęciu. Głupie przeświadczenie, że rozumie jego słowa musiało pozostać jedynym sposobem. Koń miewał różne nastroje - od spokoju przez poddenerwowanie, do strachliwego rżenia i i wbijania kopyt w ziemię. Nie próbował jednak uciekać, a zdenerwowaniem starał się pewnie okazać im swoje zniecierpliwienie. Jungkook nawet nie potrafił sobie wyobrazić jak bardzo chciał znaleźć się zapewne w swojej stajni, z Coco u boku, z dala od zbirów, lasów, niedźwiedzi i strachu o własne życie. 

Nie mógł mu teraz tego jednak zapewnić, tak samo jak powrotu do zdrowia lub chociaż sprawności Shuanie, sobie odnalezienia domu braci lub pomocy, czuł się bezużyteczny. Gdy minęło południe, a on po raz kolejny nie potrafił znaleźć w sobie odwagi by odejść gdzieś dalej i zostawić ich samych, Shuana obudziła się. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz. Zdziwił się jednak, kiedy usłyszał jej cichy głos. 

- Już rano? 

- Minęło południe - nie chciał, żeby zabrzmiało to tak pretensjonalnie. W myślach zganił sam siebie. Zbliżył się do kobiety i przystawił dłoń do jej twarzy. Nadal była gorąca. 

- Gorąco...

- Bo masz gorączkę. Nie umiem ci jej zbić. 

- Po co... 

- Żebyśmy mogli ruszyć dalej - powiedział bez chwili wahania. Przecież tylko o to chodziło. 

- Mówiłam ci, żebyś pojechał sam. Teraz trudniej im będzie mnie znaleźć...

- Nikt cię nie będzie szukał. Jesteś teraz ze mną - nie wiedział czemu takie właśnie słowa wychodzą z jego ust. Pewnie i tak nic nie zapamięta, o ile dożyje do rana. 

- Szukają mnie. Na pewno - pociągnęła lekko nosem, krzywiąc się następnie i sycząc. Zapewne poczuła ból w nodze - po tym co zrobiłam, nie odpuszczą.

- A co zrobiłaś? - zapytał ostrożnie, przyglądając się nodze, która nawet nie drgnęła, mimo że reszta ciała Shuany delikatnie się poruszała. 

- Zatrzymałam ich, tak jak potrzebowałeś. 

- A konkretniej?

- Konkrety są bardzo konkretne. Wystarczy? 

- Nie do końca - Jungkook nie czuł zirytowania. Podejrzewał, że nie upiła ich do nieprzytomności, ani nie uśpiła magicznymi ziółkami. Mógł się tylko domyślać, że nie pomogliby jej, nawet gdyby udało im się ją odnaleźć. Bez znaczenia i tak nie miał zamiaru jej zostawiać. 

- Ważne, że udało ci się zabrać konia i uciec. Po co wleczesz za sobą kalekę?

- Bo ta kaleka pomogła mi. Nie zostawię cię. 

- Aleś ty sentymentalny - jęknęła rozgrzana gorączką - jak jakiś prawdziwy paniczyk z baśni. 

- Do baśni to mi akurat daleko. Jeśli już to do prostej przypowiastki o tułaczce wieśniaka. 

- A ten znowu swoje - siedział obok niej. Czuł jak kropelki potu płyną mu po plecach, a Yeontan przygląda im się, skubiąc kępkę zielonej trawy - użalaniem się nad sobą nic nie zdziałasz. Z resztą co jest złego w byciu wieśniakiem. Prócz plewienia pastewniaków oczywiście. 

- Czy ja wiem, bycie popychadłem.

- Wolność ci nie odpowiada, bo nazywasz ją tułaczką, życie wśród ludzi ci nie odpowiada, bo jesteś wtedy popychadłem. Czego ty właściwie chcesz, Jungkook? 

- Gdybym wiedział to pewnie by mnie tu nie było. 

- A możesz po prostu pogodzić się ze stanem rzeczy i robić to co wydaje ci się słuszne? 

- Tak robię, przynajmniej próbuję - przycisnął ręce pod kolanami i zgarbił obolałe plecy. Ciągle robił to co wydawało mu się słuszne, a jeśli nie, to wyrzucał sobie to w nieskończoność. To nie przynosiło mu satysfakcji, ale rozterki. 

- To w końcu będziesz szczęśliwy - Shuana przymknęła powieki. 

- Będę szczęśliwy, jeśli razem wyjdziemy z tego cało. 

- Oby tak było...

Z tymi słowami na ustach zasnęła. Właśnie dlatego samotność była jednym z tych stanów, których nienawidził najbardziej. Za dużo myśli, pretensji do siebie samego i zastanawiania się, co by było gdyby. Czy Shuana naprawdę uważała, że dążąc za tym co słuszne, uda mu się w końcu poczuć prawdziwe szczęście? Czy będzie doświadczał tylko ich namiastek, aż w końcu dopadnie go zapowiedziane przez kapłana Celano Fatuum i skończy tam, gdzie skończyć powinien? 

Nawet nie zauważył, kiedy zasnął, a w jego uszach pozostał tylko dźwięk przeżuwanej przez Yeontana trawy. 

Pięćdziesiąt sześć dni - tyle właśnie mijało od kiedy trafiłem do Mudongu za przewinienia. Oczywiście nazywane tak ustami ludzi, ja miałem na nie swoje własne teorie i nazewnictwo. Przygody, eksperymenty, życie. Myślałem, że szybko stracę poczucie czasu i poniekąd tak było, przynajmniej do dnia, w którym nie trafiłem na najwyższego z kapłanów, zwanego Mauru w wielkim skalnym klasztorze na przełęczy światów. 

Długo musiał czekać aż wyłonię się ze swojej celi. Z początku myślałem, że dokończę żywota na zgniłym posłaniu, między kamiennymi, świszczącymi nocnym wiatrem ścianami, pośród nieznanego pochodzenia krzyków. Wraz z decyzją na opuszczenie celi, przyszło kilka zmian. Raz na jakiś czas wychodziłem ze swojej samotni, pozwoliłem sobie nawet przebrać się w podarowane mi pierwszego dnia przyjazdu tutaj odzienie, które co prawda nie spełniało wymagań mojej estetyki, ale przynajmniej nie śmierdziało potem, moczem i brudem. Zdarzyło mi się kilka razy zawędrować daleko w korytarze klasztoru, by zawsze wracać w to samo miejsce. 

Miałem wrażenie, że czegoś szukam, ale nie potrafiłem tego nazwać. Zimne mury przestawały mnie przerażać, kiedy o tym rozmyślałem. Ciągle nie spotykałem tam żadnych ludzi, mimo, że krzyki w niektóre mroźne teraz noce nie ustawały. Jedynym człowiekiem, którego spotykałem od czasu do czasu był Mauru Chion, zawsze odziany tak samo, zawsze z tajemniczym półuśmiechem na twarzy i zagadkowym komunikatem. Najczęściej przychodziłem do wielkiego pomieszczenia pełnego szklanych i glinianych naczyń, gdzie trafiłem pierwszej nocy po wyjściu z celi. Nie znalazłem tam jednak nigdy więcej białego proszku. Mauru też nigdy o nim nie wspominał, aż do pewnego dnia. 

Na zewnątrz zaczął padać śnieg, pierwsza oznaka zimy. Lubiłem tę porę roku, kiedy jeszcze byłem wolnym człowiekiem. Kiedy mogłem ogrzewać się w karczmach przy winie i roześmianym towarzystwie. W głowie pusto od zmartwień dzięki zbawiennej mocy alkoholu. Brak wspomnień ucieczki z domu, a raczej pałacu, w którym przyszło mi się wychowywać, brak ukrywania, tajemnic i udawania. Chociaż nigdy nie podałem swojej prawdziwej tożsamości nie czułem się jakbym imitował kogoś innego, ja byłem kimś innym. Moja przeszłość została wymazana jakby za pomocą magii. Nikt nie pytał, nikogo to nie obchodziło. Jeśli podawałem swoje imię, jako zupełnie inne od tego, które zostało mi nadane po urodzeniu, to tak po prostu było i nikt tego nie negował. Po procesie, który ze zwykłej błazenady przerodził się w wywlekanie przeszłości, o której chciałem zapomnieć, wszystko zaczęło wracać - wspomnienia, rozterki, ból i złość. 

- Chyba polubiłeś to miejsce? - przeszkodził mi w przeglądaniu książki napisanej w nieznanym mi języku głos. 

Nie odpowiedziałem. Równie szybko jak zorientowałem się, że ktoś ze mną jest, tak szybko wróciłem do przeglądania stron. 

- To bardzo ciekawa pozycja, o ile zna się starożytny sarayjski - znów ten półuśmiech i prześmiewczy ton. Przynamniej w moich uszach brzmiał na taki. Jeśli chciał mnie ośmieszyć tym, że nie znam jakiegoś starożytnego języka, to musi się dużo bardziej postarać. Byłem na to odporny. Nie zdecydowałem się, by cokolwiek odpowiedzieć. 

- Nie sądziłem, że tak szybko tu wrócisz. Widuję cię czasami. 

Przewróciłem kolejną stronę. 

- Ośmielasz się, Min Yoongi.

Delikatnie zmarszczyłem brwi, co z pewnością zauważył. Oczywiście, że musieli mu przekazać jak się nazywam i skąd pochodzę. Moja rodzina nigdy nie była przychylna religii Wschodniego Wiatru, między innymi dlatego spodziewałem się, że prędzej czy później znajdą tu sposób, żeby uprzykrzać mi życie. 

- Za to ty się zapominasz , panie zakonniku - zamknąłem książkę i rzuciłem ją na drewniany stół. 

- Możesz mi mówić Mauru. Uraziłem cię? - zapytał, kiedy odwróciłem się od niego plecami i począłem przeglądać kolejne książki. Było ich tam bardzo dużo, a jedna starsza od kolejnej. Wszystkie zakurzone, a strony stęchłe i pożółkłe. 

- Trzymanie mnie wbrew woli to wystarczająca uraza, ciężko to przebić. 

 - Nikt cię tu nie trzyma - pokiwał głową, a jego uśmiech się poszerzył - Drzwi do twojej komnaty są zawsze otwarte. 

- Przekroczę próg tego przeklętego miejsca, a strzała natychmiast wyląduje w mojej głowie - nie patrzyłem w jego stronę. Złość napływała do mnie niczym fale, na niespokojnym morzu, nad którym jawią się już pociemniałe chmury. Więzienie nie więzienie, Mudong nie Mudong, mojego charakteru nie stępią, prędzej swoje własne noże. 

- W domu Wietrznego Dziedzica nie uznajemy przemocy, o zabijaniu nawet nie ma mowy. 

- To ciekawe. Praktycznie co noc słyszę krzyki. Zapewne spowodowane niepohamowaną przyjemnością. 

- Złe sny lękają każdego

- Niczego nie śnię - zacisnąłem wargi. 

- Każdy śni, tylko nie każdy to pamięta. 

- A każdy tutaj używa takich wyświechtanych frazesów i kłamstw jak ty? To naprawdę ciekawe miejsce - zasyczałem, tym razem patrząc mu prosto w oczy. Nawet w takiej sytuacji uśmiechał się lekko.

- Żeby się o tym przekonać, musisz poznać to miejsce. 

- Nie chcę poznawać tego miejsca, ani was. Ani powodów dlaczego się tak zachowujecie. Po prostu dajcie mi spokój. 

- Żebyś miał  czas więcej się zamartwiać? A może żyć tym co było? 

- Nic o mnie nie wiesz. 

- A ty co o sobie wiesz? 

- Wystarczająco, żeby mieć o czym myśleć do końca moich parszywych dni razem z wami - wyplułem w jego stronę. Mogą mnie za to zabić, przynajmniej skończy się to wszystko. 

Mauru jedynie uśmiechnął się i przymknął na chwilę oczy. Miałem ochotę stąd odejść. Nagle mężczyzna otworzył oczy i wyjrzał za małe okienko nad moimi plecami. Na kamiennym parapecie zebrało się odrobinę białego, śnieżnego puchu. 

- Wiedziałeś, że biały to kolor spokoju, czystości i błogości? 

- Kolor jak kolor, nic nie znaczy - zacząłem przeglądać kolejną książkę. 

 - Zima to piękna pora roku, zapowiada coś nowego, świeży start - kiedy nie odpowiedziałem podszedł bliżej okienka, a przy tym i mnie. Nie miałem ochoty nawet na niego patrzeć - Może i dla ciebie przyniesie coś nowego. Zapomnienie, błogość, zdrowie, nowy początek. 

- Zima? - prychnąłem - nie sądzę. 

- Biel. 

Spojrzałem w stronę okna, już dawno nie widziałem tak drobnego i czystego śniegu, jedynie ten zmieszany z błotem i ludzkimi albo zwierzęcymi odchodami. 

- Zawsze uważałem, że kapłani to pojebane dziwolągi, wy zakonnicy jesteście jeszcze gorsi. 

- Pomyśl o tym, kiedy będziesz cierpiał. 

- To groźba? - zapytałem na odchodne, gdy szedł w stronę wyjścia. 

- Obietnica. 

Jungkooka obudził dziwny dźwięk. Zapadła już prawie noc. Pierwszym co rzuciło mu się w oczy była niespokojna postawa Yeontana. Zwierzę poruszało się i przebierało kopytami, jakby chciało go obudzić. Zaraz potem poczuł dziwny niepokój, wtedy właśnie skierował swoją uwagę na Shuanę. 

Skóra kobiety przybrała kolor podobny do puchu śniegu wprost z jego snu. Mokre włosy przyklejały się do rozgrzanego czoła. Jego uwagę  przykuł niespokojny, charczący wręcz oddech wydobywający się z jej ust. Łapała powietrze spazmatycznie, ale słabo, jakby większa ilość tlenu nie chciała się przedrzeć przez zaciśnięte gardło. Natychmiast przystawił dłoń do jej skóry. Paliła żywym ogniem. Rozejrzał się chaotycznie po niewielkiej powierzchni ich schronienia, lecz nie zauważył nigdzie choćby nikłego zapasu wody. Od razy począł się zastanawiać czy lecieć jej szukać, czy zostać z Shuaną, żeby przypadkiem nie przegapić chwili, kiedy nie starczy jej sił. Zdecydował się działać. 

Odszukał pośród traw prowizoryczny kawałek drewna w kształcie niewielkiej miski i odbiegł w stronę strumyka. Ręce drżały mu, a serce uderzało o pierś zbyt mocno, kiedy nabierał wodę i najostrożniej jak potrafił wracał do obozowiska. Pozycja kobiety się nie zmieniła, ciągle słyszał z jej ust próby desperackiego łapania oddechu, gdy delikatnie próbował ją napoić i kolejno odchylał opatrunek. Widok rany przyprawił go o zawrót głowy, teraz już był pewien, że wszystko na nic. Z porozrywanej rany wypływała krew i ropa. Czerwona skóra właściwie pulsowała mu na oczach. 

Przez szybki moment przyszło mu do głowy, żeby po postu odciąć stopę, szybko to jednak porzucił. Wtedy wykrwawiła by się jeszcze szybciej. Nie potrafił już myśleć, emocje rozbijały go od środka. Nie chciał stracić kolejnej osoby, nie teraz, kiedy już był tak blisko odnalezienia w końcu swojego miejsca, dla siebie i dla niej. Pomogła mu, uratowała mu życie i poświeciła swoje, dlaczego on nie potrafił pomóc jej? 

Wtedy przeszył go dreszcz. Nikła myśl przepłynęła przez  niego niczym strumień wody. Odchylił część garderoby Jina, wyciągając z kieszeni maleńką fiolkę z białym proszkiem w środku. Ciągle w głowie słyszał słowa Yoongiego, który szeptał, by pamiętał o bieli, kiedy będzie tego potrzebował. Białą fiolkę pierwszy raz zobaczył w jego dłoni. To z niej wypadła i trafiła w jego ręce. Yoongi był zimny i obojętny, ale nie uważała go za wroga. Nie chciałaby go zabić w taki właśnie sposób, jeśli już, pozwoliłby aby to Hoseok się tym napawał. 

Czy miał inny wybór? Jeśli nic nie zrobi Shuana i tak umrze. Nie zostało mu już nic innego, jak zaufać człowiekowi, który zadawał się z Fatuum w ludzkiej skórze. Nie myśląc już więcej do resztki wody wsypał znajdujący się w rozerwanej fiolce biały proszek i z ciężką głową wlał zawartość do ust kobiety. 

Oparł się o szorstkie, wbijające się w plecy skały i schował głowę  między kolanami. Być może właśnie ja zabił. Osobę, która okazała mu tylko dobro. Nie umiał jej obronić.  Jego oddech stał się równie ciężki jak i jej, tylko Yeontan dziwnie ustąpił i zatrzymał się w miejscu, pochłonięty przez spokój. Wszystko wokół stało się ciemne i wrogie, gdy zapadła noc. Długo jeszcze słyszał jej cierpienie aż w końcu przyszła cisza. 



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro