Rozdział 5 "Coraz bardziej go przypomina, wiesz?"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Następnego dnia rano mój organizm całkowicie odmówił mi posłuszeństwa. Czułam się jakbym przebiegła maraton. Wokół Ziemi. W minus czterdziestu, a na dodatek z obciążeniem na plecach. Chociaż to i tak byłoby mało. Na jedno szczęście Claire poczuła się chociaż trochę lepiej i przestała, aż tak bardzo marudzić na wszystko co chciałam zrobić, teraz mi się to udzieliło. Mała była pełna energii i mimo tego, że dalej miała lekką gorączkę to ani trochę tego nie pokazywała. Ja korzystając ze swojej chwilowej niemożności do pracy, zabrałam się za... Rozpakowywanie naszych rzeczy z kartonów, które nadal zajmowały większość część salonu i przedpokoju.

Faszerowałam się tabletkami i nawet na moment nie odpuszczałam walki z kartonami. Znalazłam sporo rzeczy, o których istnieniu kompletnie zapomniałam, a może o kilku nie chciałam pamiętać. W zasadzie nawet nie wiedziałam, że część z tych rzeczy przywlokłam za sobą do Seattle. Bo po co miałabym to robić? Właściwie to jakoś specjalnie się nie pakowałam, po prostu zabrałam część rzeczy, która wtedy wydawała mi się potrzebna i wyjechałam. Bez słowa, mając nadzieję, że w ten sposób zostawię za sobą wszystko co złe. Jakby nie patrzeć ucieczki szły mi bardzo dobrze. Ale jednak siedziałam na swoim miękkim dywanie i przewracałam między palcami obrączkę. Obrączkę, którą byłam pewna, że już dawno wyrzuciłam. Najlepiej do jakiegoś wulkanu.

Ale nie, była przede mną i zdawała się złowieszczo śmiać mi prosto w twarz. Myślałam, że już dawno się z niego wyleczyłam. Że wyleczyłam się z tego wszystkiego. Jak bardzo się myliłam. Gdy tylko zobaczyłam ten z pozoru nic nie znaczący kawałek metalu, jakby wszystkie wspomnienia powróciły do mnie ze zdwojoną siłą. Chciałabym móc zatrzymać czas i na zawsze zapomnieć o błędach, które przyszło mi popełnić. Ale nie mogłam tego zrobić, nie potrafiłam. Na moją korzyść nie działało również pudło, które dzień wcześniej zostawiłam pod biurkiem zbyt zaabsorbowana Wesleyem. Stało tam i czekało aż wrócę, żeby na nowo powalić mnie na kolana, jakby nie mogło samoistnie stamtąd zniknąć. A właśnie co do tego bruneta, jego też nie mogłam wyrzucić z głowy, choćbym nie wiem jak bardzo się starała.

Mówią, że zakazany owoc smakuje najlepiej i mają rację. A on był podwójnie zakazany. Po pierwsze był moim szefem, co już samo przez się powinno mnie powstrzymać, a po drugie był zajęty. Nie miałam pojęcia jaka relacja łączyła go z Alice, ale jakby na to nie spojrzeć byli razem, być może w jakiś dziwny, pokrętny sposób. Zdrada była jedyną rzeczą jakiej kategorycznie nie akceptowałam, dlaczego więc pozwoliłam żeby mnie pocałował. Ba sama z resztą też to zrobiłam i co najgorsze podobało mi się to. Czy to sprawiało, że byłam złą osobą?

Usłyszałam ciche pukanie do drzwi, co skutecznie odwróciło całą moją uwagę. Wepchnęłam obrączkę do kieszeni swoich dresów i poprawiłam materiał obcisłej koszulki. Wolnym krokiem ruszyłam do wyjścia, wyjrzałam przez wizjer, a na klatce schodowej zauważyłam nikogo innego niż Flo. Uchyliłam drewnianą tafle i wpuściłam ją do środka.

- Cześć, William mi powiedział, że wzięłaś wolne dlatego przybywam z wybawieniem - oświadcza z szerokim uśmiechem. - Zrobiłam dla was zakupy i chyba dobrze, że przyjechałam, bo nie wyglądasz najlepiej. Spałaś chociaż chwilę? - Pyta z wyczuwalnym zmartwieniem w głosie, na co nieco się krzywię, nie mogę przecież wyglądać aż tak źle. Podeszłam do lustra i zamarłam w bezruchu na swój widok. Rozczochrane włosy, rozpalone policzki i fioletowe sińce pod oczami, siedem nieszczęść w jednym ciele.

- Wszystko w porządku, nie ja pierwsza i nie ostatnia choruje. - Rzuciłam zbywając jej zmartwienia. Dopóki nie powie się czegoś na głos to nie może stać się prawdą. Mam rację, prawda?

- Obie wiemy, że chodzi o coś więcej, San - stwierdziła i rzuciła mi przeszywające spojrzenie. Ona wiedziała. Zawsze wiedziała.
Nic nie odpowiedziałam i z ociąganiem weszłam za nią do kuchni. Flo bez problemu rozpakowała wszystkie siatki i ułożyła produkty w odpowiednich szafkach. W zasadzie odnajdywała się w moim mieszkaniu lepiej ode mnie. Czy to nie było dziwne?

- Sporo ostatnio myślałam - zaczęłam nieco niepewnie po tym jak usiadłyśmy już wygodnie na kanapie. - Claire coraz bardziej go przypomina, wiesz? - Zerknęłam na trzylatkę, która w skupieniu oglądała bajkę, a w dłoniach ugniatała jedną z moich koszulek, której jeszcze nie zdążyłam schować po zrobieniu prania. - Tak samo marszczy nos gdy coś robi i ma identyczny uśmiech. Z jednej strony mnie to cieszy, a z drugiej gdy tylko to widzę czuję jakieś dziwne kłucie w sercu. Do tego jeszcze znalazłam to - wyjęłam z kieszeni obrączkę i jej ją podałam. Dokładnie się jej przyjrzała, a jej usta opuściło ciche westchnienie. - Był moim mężem, przeżyliśmy razem naprawdę piękne lata i mimo tego, że mnie skrzywdził nie potrafię go nienawidzić, nie boję się go, a nawet czasami staram się usprawiedliwić. W końcu to dzięki niemu mam Claire, zapewne jedyne dziecko jakie przyjdzie mi mieć. Czuję, że gdybym zauważyła jego zmianę wcześniej to jeszcze moglibyśmy być prawdziwą rodziną. - Powiedziałam i ukryłam twarz w swoich dłoniach, sama nie wierząc, że takie słowa opuściły moje usta.

- Nie Santana, skończ w końcu. Ktoś musi ci to uświadomić, Aiden cię nie kochał, nie tak jak powinien to robić. To była obsesja. Chora obsesja, która sprawiała, że chciał cię mieć - niemal wykrzyczała mi w twarz, na co cała się spięłam. Mogła mieć rację? Czy to ja cały czas szukałam w tym wszystkim jakiegoś wyjścia i wyjaśnienia? - Może na początku, może po prostu cię polubił, ale obie wiemy, że potem zamknął cię w klatce, z której nie było wyjścia. Wiesz dlaczego ja i Dan zawsze ci pomagaliśmy? - zapytała, a ja od razu zaprzeczyłam. Skąd mogłam to wiedzieć, skoro bardzo często nie rozumiałam nawet samej siebie.- Bo od zawsze wiedzieliśmy, że mimo tego że grasz silną wcale taka nie jesteś. Wiedziałam, że chociaż zaprzeczasz to nie zawsze radzisz sobie sama. To nie jest litość, San, to jest relacja, która łączy nas z tobą. Wszyscy znamy się od dziecka i sama wiesz, że zawsze wiedzieliśmy jak pomóc sobie nawzajem. Chcemy dla ciebie jak najlepiej, ale nie możemy ci pomóc jeśli nam na to nie pozwolisz. Teraz to nie on cię niszczy, sama to robisz usprawiedliwiając go.

Miłość nie leczy ran, a co najwyżej je zasklepia i sprawia, że stają się mniej bolesne. Ale cały czas są, nie znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Chociaż czasami chciałabym żeby tak właśnie było. Ale Aiden mnie nie kochał. On mnie kontrolował. I robił to nawet wtedy gdy był daleko ode mnie.

Wystarczyło zwykłe "co robisz" ze znakiem zapytania na końcu, a ja mechanicznie chwytałam za telefon i odpisywałam. Na początku pisał raz dziennie i w sumie uważałam to za urocze. Potem wiadomość pojawiała dwa, dziesięć razy na dobe, nie zauważałam tego, a może nie chciałam widzieć. Jednak gdy ja pytałam co u niego, za każdym razem odpowiadał, że jest zajęty i nie może rozmawiać, pisać. Ale prawda była taka, że on wcale nie chciał tego robić, chciał tylko wiedzieć gdzie jestem żeby mieć nade mną władzę. I udało mu się to.

- Myślisz, że kiedyś uda mi się żyć z tym normalnie? - Zapytałam ze złudną nadzieją w głosie.

- Nie - odpowiedziała niemal od razu. Zamrugałam kilkukrotnie powiekami, żeby dogonić niechciane łzy, które zaczęły zbierać się w moich oczach. - Ale przestaniesz kiedyś o nim myśleć, dzisiaj przypadałaby rocznica waszego ślubu, o czym chyba podświadomie zapomniałaś, dlatego to cię tak boli. Ale nie musi, możesz cieszyć się życiem i czerpać z niego garściami. Dlatego przyjdziesz do mojej kawiarni i pokażesz wszystkim, że jesteś ponad to. Dlatego przestaniesz wszystko tak analizować i nie będziesz szukała winy w sobie, to na nic San. Musisz sobie wybaczyć, bo znowu zamkniesz się w tej klatce, ale tym razem zrobisz to sama.

Nie odpowiadam. Obie dobrze wiedziałyśmy, że miała rację, nie miałam powodów żeby zaprzeczać, któremukolwiek z jej słów. Bo prawda zawsze była taka, że sama pozwoliłam się zdominować. Nieświadomie dałam mu przyzwolenie żeby mnie zniszczył.

Przesuwam się do rudowłosej i z całą mocą wtulam się w jej opiekuńcze ramiona. W oddali słyszę cichy śmiech bawiącej się Claire i to sprawiło, że miałam nadzieję na lepszą przyszłość.

Wcześniej, Kalifornia

Ledwo kontaktuje, całe ciało mnie boli, rzeczywistość miesza mi się ze snem. Pod palcami mojej dłoni czułam coraz więcej gorącej cieczy, starałam się uciskać ranę, ale nie miałam siły. Moje mięśnie w żaden sposób nie chciały współpracować. Przy każdym ruchu czułam wbijające się w moje ramię szkło, co sprawiało, że zaczynałam czuć mrowienie w całej ręce. Ból uderzał falami, raz był mocny a momentami stawał się niemal nie odczuwalny i tylko w tych chwilach mogłam wziąć głęboki oddech. To i tak było zbyt mało, ale musiało mi wystarczyć. Musiałam po prostu przetrwać. Nie wiem skąd w moim salonie pojawiło się kilku ratowników, usłyszałam trzask drzwi uderzających o ścianę, a po chwili jeden z nich dopadł do mnie i przycisnął swoje dłonie do mojego ciała. Gdy tylko nacisnął na ranę w moim brzuchy syknęłam z bólu i napięłam wszystkie mięśnie co tylko pogorszyło sytuację. Ból podczas nacisku zamiast zmaleć, sprawił, że rana zaczęła palić mnie żywym ogniem.

- Proszę się uspokoić i pozwolić mi działać - jego głos był nad wyraz spokojny, ale mi to wcale nie pomagało. Nie chodzi wcale o to jak piekielnie to bolało, a o to, że gdzieś tam był Aiden z moją córką a ja nic nie mogłam z tym zrobić. Prawdę mówiąc nie mogłam nawet sama się podnieść. Musiałam oddać się w ręce lekarzy i wierzyć, że się nie spóźnię. Przecież martwa się na nic nie przydam. Gdybym tylko wiedziała, że każda minuta zwłoki będzie tak dramatyczna w skutkach. - Dajcie torbę bo zaraz mi się wykrwawi i zmierz ciśnienie - mówi nie przestając uciskać, unoszę głowę z podłogi i spoglądam na jego ręce, przez palce przecieka jak na moje oko zbyt duża ilość szkarłatno czerwonej krwi.

Przy moim boku pojawia się więcej osób i zaczynają się przekrzykiwać między sobą, a gdzieś z tyłu zauważam nawet starsze małżeństwo, które mieszka w sąsiednim domu. Zawsze pomagali nam przy małej, gdy przydarzyła się taka potrzeba. Ktoś złapał moją rękę, a druga osoba odchyla część ręcznika. Usłyszałam cichy syknięcie, czyli rana musiała wyglądać tak źle jak mi się wydawało. Mężczyzna zaczął opatrywać mój brzuch, co z tego co mogłam zauważyć nie było zbyt łatwe.

- Przynieś koc z karetki, musimy ją czymś zakryć i natychmiast zabrać do szpitala.

Potem nie pamiętam już zbyt wiele moje oczy zamknęły się i słyszałam tylko urywki rzucanych między ratownikami zdań. Czułam jedynie jak przycisnęli coś do mojego brzucha i owinęli moje ramię bandażem. Coś mną zatrzęsło, położyli mnie na noszach i zaczęli ostrożnie wynosić mnie z domu, usłyszałam cichy szelest, owiał mnie zimny powiew wiatru i położyli mnie w karetce. Moje ciało z każdą sekundą opanowywał coraz większy ból, a mój umysł na przemian budził się i zasypiał. Aż w końcu moje oczy zamknęły się i nie widziałam już nic.

Na dobre ocknęłam się dopiero w szpitalu, chociaż nie wiem czy na pewno wróciłam do żywych, bo nad moim bezwładnym ciałem pochylała się sylwetka Aidena. Mimo ciągłego bólu, odsunęłam się od niego z paniką. Zerwałam się i niemal odskoczyłam w bok wyrywając z ręki wenflon i prawie spadając ze szpitalnego łóżka. Zamrugałam energicznie, osoba pochylająca się nade mną okazała się nie być Aidenem, a po prostu lekarzem

- Spokojnie pani Sherwood, jest pani w szpitalu - lekarz złapał mnie za ramię, żebym nic sobie nie zrobiła. Spoglądałam na niego ze strachem. Nie rozumiałam co się działo, moja reakcja była irracjonalna, ale nie potrafiłam pokonać tego dziwnego uczucia niepokoju. - Rozumiem jest pani zdezorientowana, prześle na salę kobietę może to Panią uspokoi. - Kiwam głową z ulgą, siląc się na uśmiech, ale wychodzi mi bardziej grymas. Starszy lekko siwy lekarz na szczęście był wyrozumiały.

Po chwili przy moim boku pojawiła się młoda lekarka i wykonała wszystkie badania kontrolne. Na nowo założyła mi wenflon i pomogła mi się ułożyć w dogodnej pozycji. Co prawda przy każdym gwałtownym ruchu, myślałam, że z bólu wypluje własne płuca, ale miałam ważniejsze problemy.

- Rana po postrzale powinna zagoić się bezproblemowo, nieszczęście ominęła wszystkie najważniejsze narządy i przeszła na wylot, co znacząco ułatwiło naszą pracę. Na pani miejscu bardziej martwiłabym się dwoma złamanymi żebrami, z tym może być większy problem i zapewne przez dłuższy czas utrudniać każdy ruch. Z ręką też nie jest źle, ale jestem bardziej niż pewna, że zostaną na niej dosyć widoczne blizny. - Automatycznie spojrzałam na swoją rękę, która od ramienia do łokcia była skrzętnie owinięta bandażem, który w kilku miejscach zaczął przesiąkać. Rany musiały być dosyć głębokie - moje usta opuszcza głębokie, przepełnione dramatycznym wydźwiękiem westchnienie. - Podaliśmy pani silne środki przeciwbólowe przez, które może być pani skołowana albo senna - dodaje posyłając mi pokrzepiający uśmiech. - Za chwilę powinni się tu pojawić policjanci żeby panią przesłuchać jeśli będzie to zbyt trudne w każdym momencie będziemy mogli to przerwać, więc jeśli będzie pani czegoś potrzebować to proszę nacisnąć ten przycisk. - Wskazała dłonią na odpowiedni guzik na konsoli przy łóżku, a następnie wyszła z sali znowu zostawiając mnie samą.

Po kilku minutach, które dla mnie trwały niemal wieczność w sali pojawi się dwóch postawnych policjantów w asyście pielęgniarki, która dla bezpieczeństwa stanęła z boku i obserwowała rozwój sytuacji. Zadawali mi pytania o to co się stało, kim był dla mnie "napastnik", a ja starałam się odpowiadać w miarę spokojnie, zachowując przy tym trzeźwy umysł. To nie było najłatwiejsze zadanie, każda wzmianka o tym co się stało na moment paraliżowała moje ciało. Policjanci cały czas mówili o Aidenie, ale ani słowem nie wspomnieli o Claire, którą już dawno powinni zacząć szukać.

Być może nie zrobiłby jej krzywdy, ale nie wierzyłam już w cuda. Przestałam gdy zepchnął mnie z tych schodów i uciekł, niczym największy z tchórzy.

- Gdzie moja córka? - Zapytałam w końcu słabym, zachrypniętym głosem. Wymienili między sobą znaczące spojrzenia, co napawało mnie dodatkowym niepokojem.

- Z relacji pani sąsiadów policja dowiedziała się jakim pani partner odjechał samochodem, srebrny suv odjechał spod domu około godziny dwudziestej pierwszej, znacząco przekraczając dozwoloną na osiedlu prędkość jazdy. Z wywiadu wiemy również, że na fotelu pasażera przewoził fotelik, w którym zapewne była pani córką. Uważnie prze śledziliśmy jego trasę. - Na twarzy mężczyzny pojawił się dziwny grymas, a moje serca zaczęło bić znacznie szybciej niż powinno.

Strach, niepewność, miałam wrażenie, że ziemia osypuje mi się pod nogami. Nie musieli nic mówić, a ja już wiedziałam, że coś było nie tak.

- Wolałbym tego nie mówić, ale nie mam wyjścia. Samochód, którym jechali wpadł w drzewo przy drodze stanowej, w kierunku Nevady. Mamy prawo mieć podejrzenia, że zdarzenie to nie było wypadkiem, a celową próbą wywołanie kolizji. - Gdy to powiedział w mojej głowie pojawiło się tylko jedno pytanie, dlaczego miałby próbować zrobić coś takiego. - Na miejscu są już nasze oddziały, ale nie potrafię odpowiedzieć co się stało z pani dzieckiem. Na ten moment wiemy jedynie, że są dwie osoby ranne. Przykro mi Santano - wypowiedział już mniej oficjalnie i rzucił mi współczujące spojrzenie. - Nigdy nie myślałem, że Ai może zrobić coś takiego. Przepraszam, że nie mogliśmy ci pomóc.

Mogli tylko jeszcze o tym nie wiedzieli, nie panikowałam bo mimo strachu wiedziałam, że istnieje cień nadziei, który musiałam wykorzystać. Z oporem podniosłam się na rękach do pozycji siedzącej. Żebra zaczęły boleć niemiłosiernie, syknęłam z bólu, ale gdy mężczyźni chcieli mi pomóc powstrzymałam ich gestem ręki.

- Potrzebuję telefon - powiedziałam, jednocześnie uspokajając oddech. Jeden z nich od razu podał mi swoją komórkę. Wybrałam jedyny numer, który w tamtym momencie przyszedł mi do głowy. Z niecierpliwością czekałam aż osoba po drugiej stronie odbierze. Gdy usłyszałam ciche powitanie, mimowolnie się uśmiechnęłam. To była moja jedyna szansa. - Danielu z tej strony Santana, będę potrzebowała dobrego prawnika i transportu na już - wyrzucam z siebie jak z karabinu.

- Nie będę pytał po co ci to, ale jak nigdy wcześniej mam nadzieję, że wiesz co robisz.

- Nigdy nie byłam bardziej pewna. Nieważne jak bardzo to będzie bolało, nie mam innego wyjścia. - Rozłączyłam się i z cichym z jękiem wstałam z łóżka. - Panowie zawieźcie mnie na miejsce wypadku - rozkazuje i jedną ręką trzymając się za żebra ruszam w kierunku drzwi.

Nigdy nie zadziera się z matką.

Świat jest zepsuty do cna, wokół unoszą się kłęby dymu, niedopowiedzeń i wrogości. Nikt nie potrafił temu zaradzić, świat się sypał, nie mogłam patrzeć na wszechogarniające nas zniszczenie.

A jednak stąpałam po kruchym lodzie, ale czy to miało znaczenie?

Na końcu i tak staniemy w zgliszczach tego czym świat mógłby dla nas być, rażące promienie błędów będą smagać nasze ciała. Nie było odwrotu, byłam zmuszona żyć w obłudzie, wśród milionów kłamstw, a jedyną prawdziwą rzeczą zawsze była nadzieja.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro