Sznurówki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

          — Montanha, to są ostatnie chwile, kiedy możesz z nim pogadać. Nie przedłużaj i idź. — do policjanta zwrócił się ochroniarz więzienia Los Santos. Nie widziało mu się siedzieć tu kilku kolejnych godzin wśród kryminalistów i innych wykrętów, którzy uprzykrzali mu życie na każdej jego zmianie. Nocnej i dziennej. Fakt trzymania tu jednego z największych kryminalistów tej wyspy sprawia, że jego każdy krok wydaje się co najmniej niepewny. — Zostaw wszystko co niebezpieczne na szafce. Odbierzesz, jak wrócisz. Nie ufam wam.

          Szatyn wyciągnął z kieszeni broń i kajdanki. Resztę rzeczy zostawił w radiowozie. Ochroniarz przekazał mu pęk kluczy, upewniając się, czy nie potrzebuje niczyjej pomocy w dojściu do jego celi. Policjant zanegował i pewnym ruchem ominął mężczyznę. Jakie szczęście, że ulotnił się stamtąd bez wymienienia z nim żadnego słowa. Działał mu na nerwy. Dziwne, że nie ufając mu daje mu klucze do bloku i samej celi więziennej. Zabawne, jak procedury bezpieczeństwa w tym miejscu leżą i kwiczą na podłodze. Ale nie mógł narzekać. To nie on tu przesiadywał. Nie musiał tego widzieć. Ale sam fakt tego, że o tym wiedział przyprawia go o gęsią skórkę i niemałe… Odrzucenie? Niechęć bycia tutaj? Ludzkie obrzydzenie. Tym, jak to wszystko wyglądało. Policjant obejrzał się dokładnie w odbiciu lekko zmatowiałych, metalowych drzwi do bloku,  za którym kilka pomieszczeń dalej, znajdowała się ta jedna cela. Z dala od innych. Gdzieś na końcu długiego korytarza. Gdzie nikt nie zaglądał przez długie lata i z przyzwyczajenia nikt tam nie patrzy. Nikt nie przychodzi. Nie odwiedza. Gdyby się uprzeć, to większość pewnie nie wiedziałaby, że taka cela istnieje. Ciemne pomieszczenie wydawało mu się zbyt małe, jakby miało przechowywać tysiące więźniów. A to tylko, jeden z wielu tu, blok więzienny. Po grubych ścianach rozległy się wszelkie dźwięki. Od obraźliwych przyśpiewek, po groźby na życie szatyna. Szedł całkowicie sam. Gdyby któreś z drzwi puściły, stałby się nowym workiem treningowym dla tych brutali. Wiedział to. Czuł w kościach, jak wisi podwieszony pod sufitem za ręce, a po jego ciele przechodzi niewyobrażalnie ogromny ból. A to tylko jedna z wielu rzeczy, jaka mogłaby się tu możliwie wydarzyć. Stając przy jednej z celi zapatrzył się na chwilę. W środku nie siedział nikt specjalny. I właśnie.. O to chodziło. Pod ścianą, w kącie, siedział mężczyzna. Patrzył pusto w podłogę i bujał się w przód i tył. Widać było, że go nie zauważył. Przynajmniej nie wtedy, kiedy do niego podszedł. Kolejny ruch wybudził go z transu, a ten rzucił się na kraty, wykrzykując bluzgi.

          — Zwierzęta… — prychnął pod nosem i omijając resztę stanął przed kolejnymi, ciężkimi drzwiami. Pęk kluczy wyglądał inaczej, niż te, które mają przy sobie inni ochroniarze. Ci przynajmniej mają w sobie więcej… Życia. Na ich kółku było mniej kluczy. Bo tylko dwa. Jeden do bloku, drugi, pewnie uniwersalny, do każdej z celi. Ochroniarze z innych bloków mieli po jeden klucz więcej, niż poprzedni. Żeby wychodzić i wchodzić bez pomocy innych. Jego klucze były… Cięższe. Starsze. Przynajmniej niektóre. Pierwsze cztery wyglądały identycznie. Trzy bloki i uniwersalny do cel. Kolejne trzy wyglądały inaczej. Dwa, stare, zardzewiałe, ale nie aż tak zniszczone i ten jeden. Ostatni. Wyglądał, jak klucze od starodawnych komnat. Pewnie tym otwierano jego celę. Fakt, że żeby się tam dostać, musiał przechodzić przez tyle korytarzy był co najmniej przerażający.

          Kolejne wrota uchyliły przed nim coraz to gorszy widok. Kiwając porozumiewawczo głową do ochroniarza przemknął obok niego, idąc dalej. Szatyn czuł, jak grunt pod jego nogami przestaje być pewny. Każdy krok jest jak pułapka. Jeden zły i wiesz, że nie wyjdziesz stąd żywy. Brudne, popękane ściany były tu czymś całkowicie normalnym. Nikt nie przejmował się chorobami, czy pleśnią. Odpadający tynk z łatwością mógł spaść komuś na głowę. Powyginane kraty w celach sprawiały, że z każdą sekundą czuł się bardziej obserwowany, niż kiedykolwiek. Słabszy. Miał na uwadze, że zbliżając się do którychś z krat, ktoś mógłby go złapać i skręcić kark. A korytarz robił się coraz to węższy. Albo to tylko jego wyobraźnia? I wcale tak nie jest? Może powoli traci świadomość. Nie jest wcale tak, jak to widzi. Oszalał. Albo jest na skraju? On sam nie jest tego pewien. Te szepty są prawdziwe? A te kroki? Ktoś za nim idzie? A może nie. Może to jego kroki, które zwyczajnie odbijają się echem od ścian. Szatyn przetarł lekko oczy. Ciężki oddech wydostał się z jego ust. Przed nim zostały przedostatnie drzwi. W kolejnym bloku było całkowicie pusto. Nawet ochroniarz gdzieś poszedł. W tym samym momencie, w którym zamknął drzwi, pomieszczenie wypełniło się ciemnością. Jedyne światło, jakie wyznaczyło mu drogę, to szklane okienko w metalowych drzwiach. Zimny dreszcz przeszedł po jego plecach. Na samym końcu pomieszczenia zapaliło się światło. Stara, prawie przepalona żarówka dawała lekki przebłysk. Zbliżając się do drzwi policjant ponownie spojrzał przez okno.

          Korytarz. Długi korytarz.

          Za długi.

          Na pierwszy rzut oka, zanim wzrok przyzwyczaił się do słabego świata, wydawałoby się, że nie ma końca. Wchodząc do środka czuć było smród stęchlizny, wilgoci i tej charakterystycznej woni zaduchu. Policjant stanął, jak wryty. Drzwi za nim zatrzasnęły się głośnym hukiem, a on sam przymrużył oczy, gdy ten dotarł do jego uszu. Przez krótką chwilę kwestionował, czy chce iść dalej. Korytarz znów wydawał się z sekundy na sekundę wydłużać na jego oczach. Jak w najgorszych horrorach, gdzie ktoś zaraz zginie przez coś, co czyha na samym końcu. Nikogo tu nie było przez… Długie lata. Słychać było po tym, jak drzwi, z lekkim oporem, zatrzeszczały, gdy próbował je otworzyć. Rdza na zawiasach sprawiła, że trudniej było pchnąć je w jakąkolwiek stronę. Tutaj nie możliwym było iść po cichu. Stawiając kroki, pod jego nogami, gruz i kamienie chrupały pod ciężkimi, policyjnymi butami. Drżące dłonie dzwoniły pękiem kluczy, a oddech szatyna zwiastował jego bliskie przybycie, jako wisienka na torcie. Idąc jednak w przód, dłonią zahaczał popękaną ścianę, żeby uspokoić myśli. Że dalej jest na korytarzu. Że dalej jest gdzieś na ziemii. Nagle szatyn poczuł, jak depcze szkło. Cienkie, ale w większych kawałkach. Jakby…

          — Żarówka… — szepnął. Tłumaczyłoby to całkowitą ciemność akurat w tym miejscu. Krusząc butami resztkę szkła, stając na nim całym ciężarem ciała, kopnął je w kąt i spojrzał z trudem na klucz, który, jako jedyny, pasował do tego zamka. Przejeżdżając palcami po drzwiach poczuł ich nierówną powierzchnię. Wyglądało to trochę, jak ślady strzałów. I noży. Albo piłek do metalu. Ktoś z zewnątrz bardzo chciał się tu dostać. Pytanie, jak dawno temu. Szatyn zapukał kilka razy palcem w metal. Ani żywej duszy ze środka. Grobowa cisza. — Jesteś tu?...

          Znów. Długa i mroczna cisza. Przerwał ją trzask zamka i pisk kolejnych zawiasów. Policjant, zanim otworzył drzwi do końca, wziął głęboki oddech. Nie myślał o tym, co spotka po drugiej stronie. Nie myślał o tym, jak będzie wyglądać cela. Nie myślał nawet o tym, czy teraz zginie, ale nikt go tu nie znajdzie. Przynajmniej nie w najbliższej chwili. Po głowie chodziło mu jedno. Chcę się stąd wydostać. Ze środka wychodziło słabe światło, przedostające się przez kraty. Nie zostało mu nic innego, tylko wejść do środka. Nierówny oddech, przyspieszony puls, bicie serca i on. Na samym środku małego pokoiku. Był ubrany w to samo, w czym widział go tu pierwszy raz, od kiedy został wydany wyrok na odebranie mu życia. Czerwony, za duży garnitur, zwisający bezwiednie. Eleganckie, ale lekko zadarte buty. Rozwiązane sznurówki kołyszące się na boki. Mała, srebrna obrączka, która widocznie zsunęła się z wychudzonych palcy, leżała na podłodze. Szare, potargane i nieułożone włosy sterczały w dół. Pomiędzy nimi wisiał niepokój. Policjant klęknął lekko i zabierając obrączkę schował ją do kieszeni spodni. Opierając się o drzwi przymknął je.

          — Znów milczysz. Nie bronię ci. Gdybym był na twoim miejscu, też nie mógłbym się odezwać. Widzimy się po raz ostatni. Nie przyjdę na twój pogrzeb. — odparł. Nie otrzymał odpowiedzi. Czuł do niego żal. Żal i lekki gniew. Nie dlatego, że coś mu zrobił. Czuł gniew, bo dał się złapać. Gdzieś w środku był święcie przekonany, że nikt tego nie dokona. A jednak. Jego gniew powoli zamieniał się we wściekłość. Ludzką, nieokiełznaną wściekłość. — Zawiodłeś mnie, do chuja. Zawiodłeś. Jak dobrze, że nie widzę twojej mordy i nie mogę powiedzieć ci tego prosto w oczy. Wahałbym się wtedy za mocno. — uderzył go w brzuch, kopiąc przewrócone krzesełko w kąt.

          Buty mężczyzny obiły się o siebie. Z sufitu odpadły kawałki stropu. Policjant splunął na bok. Wyciągając obrączkę z kieszeni zdjął też swoją i z pustym wyrazem twarzy zamienił się nimi. Na swój palec wsunął jego, a swoją wrzucił do spodni mężczyzny. To była ich ostatnia chwila razem. Choć tak naprawdę tylko jeden z nich wiedział, jak to się skończyło. I jak to teraz wygląda. Kątem oka zauważył wiszące sznurówki od eleganckich butów. Delikatnym ruchem zawiązał je w kokardki i szyderczo zaśmiał się pod nosem. Mimo tej całej wściekłości dalej czuł, że coś poszło nie tak. Że to nie musiało się tak skończyć i coś można było zrobić. Donieść inne dowody. Odwołać się od sprawy. Przejrzeć raz jeszcze kamery. Odbić go z rąk policji. Pewnie sam zostałby wyrzucony z jednostki, ale niepokojąco dużo ludzi chciało go tego dnia doprowadzić do niesprawiedliwego wyroku. Policja nie powinna wykraczać poza prawo. Nawet w krytycznej sytuacji, jaką jest ta. Ktoś inny musiał ponieść winę. I nie powinien być to… On.. Nie powinien. Przecież da się to inaczej załatwić. Można wszystko. Jeżeli się chce, to kurwa można. Jeżeli można było skazać pół winnego na karę śmierci, to można pół winnego odwołać. Montanha pierwszy raz czuł w środku, że coś zrobił źle. Że nie tylko on spierdolił po całości. Miał tyle możliwości. Nie zrobił nic. Może nie mógł. Albo nie chciał? Coś go powstrzymało? Może na chwilę sam zatracił się w złapaniu go, żeby później tego żałować? Wszystkie myśli biegały w jego głowie, przekrzykując się każda z każdą. Przecież to jego praca. Jego zasrany obowiązek. Nikt nie będzie go za to karać, że skazał kogoś na śmierć. Nikt się do niego nie doczepi za to. On będzie mógł.. Żyć dalej. Z tym wszystkim. Na plecach. Z winą. Z wiedzą o tym, co zrobił. Co tu zastał. Do czego doprowadził. Choć nie miał wyboru. A może.. Miał. Może faktycznie miał, tylko do tego potrzeba pierdolonej odwagi. Takiej, jakiej nie miał. I nie będzie miał. Bo się boi. Boi się zginąć z czyichś rąk. Ze swoich też. Bał się szczerze wszystkiego. I to go męczyło. I męczyć już będzie do końca.

          — Oszalałem. Do końca, kurwa, oszalałem. — powiedział i stanął w drzwiach. Oparł się o ramę i przetarł, zalane zimnym potem, czoło. W takim stanie go zostawił w środku. Zamknął drzwi na klucz i odwrócił się do nich plecami. Przed nim był ten sam korytarz i ciemny blok. Idąc równym krokiem opuścił kolejne budynki. Klucze w jego ręce dzwoniły z każdym ruchem. Przy ostatnich drzwiach spotkał ochroniarza, który na początku dał mu pęk. Spojrzał się na niego i odebrał rzeczy, które wcześniej u niego zostawił. Broń i kajdanki. Jemu natomiast oddał klucze.

          — I co? Pożegnałeś się? Trochę długo ci to zajęło. Myśleliśmy już, żeby tam po Ciebie pójść. — zażartował. Widać było po jego oczach, że sam nie wiedział, co się stało. — Coś mówił? Jakieś groźby? Czy jednak wyrok go trochę przykrócił. Wiesz o co chodzi. — stuknął go łokciem. — Długo tam pewnie nie wytrzyma. Jeszcze chwila i Los Santos będzie mogło odpocząć. No. Gadaj. Co tam u niego? Co zrobiłeś?

          Montanha spojrzał mu w oczy z całkowitym spokojem i opanowaniem.

          — Zawiązałem mu sznurówki.

➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵
Alternatywne zakończenie?? Może. Dziękuję za przeczytanie bo trochę dłuższa przerwa była xDD Trochę krótszy fik bo niedługo sto dni. Klasycznie zapraszam na mojego insta 33soyek. Snapchata s0yek . Twittera ItzSoyekHun i mojego discorda Soyek #9541

1900 słów

~Soyek
➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro