12. Michaił

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Krajobraz za oknem umykał mi sprzed oczu, zlewając się w jedną biało-szarą plamę, zresztą olbrzymie, puchate płatki śniegu, opadające swobodnie na wszystko wokół skutecznie ograniczały widoczność. Starsza kobieta stanęła nade mną, licząc zapewne, że ustąpię jej miejsca, i pewnie zrobiłbym to dla świętego spokoju — ale pozycja stojąca w jadącym autobusie skończyłaby się dla mnie w najlepszym przypadku potłuczeniami. Chcąc, nie chcąc, zignorowałem ją, otulając się szczelniej szalikiem i narzucając dodatkowo kaptur.

   Jechałem do Pavla, ale nie o nim teraz myślałem. Miałem w głowie tylko jedną osobę, rudowłosą chudzinę, z którą dzisiejszej nocy przekroczyliśmy pewną granicę. Świadomość tego faktu wywoływała jednocześnie radosne podekscytowanie, jak i przerażenie: oto zaprosiłem kogoś do swojego życia tak blisko, pokazałem Ewie każdy zakamarek swojego ciała i, przy okazji, wstydliwe zakamarki duszy. Już raz sobie na to pozwoliłem, i nie skończyło się to dobrze.

    W oddali za oknem zamajaczył już szpital, więc wstałem, jedną ręką podnosząc swoją wierną towarzyszkę, kulę, drugą zaś kurczowo zaciskając na metalowej rurce, prowadzącej do wyjścia. Ledwo zrobiłem krok, a starsza pani z zadziwiającym wdziękiem wskoczyła zadowolona na miejsce przeznaczone dla inwalidów i ciężarnych. Gdy tylko pojazd się zatrzymał, wysiadłem, potykając się o wysoki wał śniegu, oddzielający jezdnię od chodnika, i niemal upadając. Zakląłem pod nosem, zaciskając zęby z bólu, a lodowata, brązowa breja wpadła mi do butów. Choć na przystanku stało kilkanaście osób, nikt nie zapytał, czy pomóc. Mimo to pozbierałem się w sobie, tym razem ostrożniej pokonałem przeszkodę i ruszyłem chodnikiem w stronę szpitala.

   Przejmujące zimno, kąsające moje stopy, dobitnie oznajmiało mi, że pewnie nieźle odchoruję chwilę nieuwagi. Korzystając z windy, wjechałem na odpowiednie piętro i przeszedłem korytarzem do sali, cicho pozdrawiając mijaną pielęgniarkę. Trafiłbym do łóżka Pavla z zamkniętymi oczyma, tak często tu bywałem. Odetchnąłem, zbierając siły, zapukałem i otworzyłem drzwi.

   Mama siedziała tyłem do wejścia, czytając na głos "Percy'ego Jacksona i bogów olimpijskich", książkę z ulubionej serii mojego młodszego brata. Stanąłem obok niej i położyłem jej dłoń na ramieniu. Zamilkła.

   — Zmienię cię, idź odpocząć — rozkazałem. Odpowiedziawszy mi milczącym skinieniem głowy, wyszła z sali. — Siema, młody.

   Pavlo odwrócił oczy w moją stronę i mrugnął na przywitanie. Uśmiechnąłem się, choć chciało mi się wyć, że to jedyny znak, jakim jest w stanie porozumiewać się mój brat.

   — Byłem na noc u Ewy. — Regularnie opowiadałem mu o swoim życiu miłosnym, więc był w temacie. Mimo że był młodszy, zawsze mogłem z nim pogadać i podzielić się swoimi sekretami, a on nigdy by mnie nie wydał, więc i teraz mówiłem mu o wszystkim. — Zaliczyłem ostatnią bazę... Jeśli wiesz, o co mi chodzi.

   Uniósł brwi w sugestywny sposób i mrugnął. Zrozumiał. 

   — Chciałbym, żebyś ją poznał. Co ty na to, żeby ją tu kiedyś przyprowadzić?

   Trzy mrugnięcia. Czyli "nie wiem".

   — Myślisz, że się przestraszy, czy coś? Znam ją na tyle, że bardzo w to wątpię. Owszem, jest wrażliwa, ale nie w taki sposób. Nie wiem, jak to powiedzieć... Jest totalnie otwarta i wyrozumiała.

   Pavlo mrugnął. Z perspektywy musiałem wyglądać idiotycznie, prowadząc taki niby to dialog, niby monolog. Machnąłem ręką i wróciłem do czytania w miejscu, gdzie przerwała mama.

   W sali zawsze trzymałem się twardo, uśmiechając się i żartując, żeby młody spędził czas jak najlepiej, tak jakbym chciał mu wynagrodzić, że jest w takim stanie przeze mnie. Natomiast gdy przekraczałem próg... rozklejałem się totalnie. Tak było i tym razem. Zamknąwszy za sobą drzwi po trzech godzinach, poczułem palące łzy, napływające do oczu. Otarłem je ukradkiem, i tak szybko, jak pozwalała mi moja noga, podążyłem do windy. Tam poddałem się emocjom, a słone krople niemal całkowicie przesłoniły mi widok. Gdy tylko wyszedłem na parterze, oparłem się o ścianę i czekałem, aż uda mi się trochę uspokoić.

   — Antonow? — Usłyszałem gdzieś z prawej znajomy głos. — Wszystko w porządku?

   Otarłem łzy i spojrzałem na dziewczynę przede mną. Bez makijażu i w zwykłych jeansach oraz szarym swetrze prawie jej nie poznałem. Gabriela zbliżyła się, kładąc dłoń na moje ramię, a w jej oczach dostrzegałem szczerą troskę. Jedyne, na co się zdobyłem, to potwierdzenie nieznacznym ruchem głowy.

   — Przyjechałam do dziadka, a ty? — Przejęła rolę opiekunki i poprowadziła mnie do ławeczki, złożonej z kolorowych krzeseł, połączonych ze sobą stelażem. Posłusznie usiadłem, a ona zajęła miejsce obok mnie.

   — Do brata — przyznałem zdawkowo, choć nie bardzo miałem ochotę na wyznania.

   — Chcesz o tym pogadać?

   — Nie — uciąłem stanowczo. — Właściwie, właśnie wychodzę.

   — To dobrze się składa, bo ja też. Pojedziesz ze mną. — Uśmiechnęła się. Spojrzałem na nią tępym wzrokiem, nie rozumiejąc, o co jej chodziło. — Widziałam kilka razy, jak idziesz na przystanek albo z niego wracasz. Mieszkamy dwa bloki od siebie, podwiozę cię.

   Chciałem skłamać, że ktoś po mnie przyjedzie, ale potem przypomniałem sobie niewygodne, zimne wnętrze autobusu, pomyślałem o tłumie, jaki zapewne zastałbym tam o tej porze, o upierdliwych staruszkach, które w tym tłumie już czekały, i o swoim prawie-upadku. Nieznacznie skinąłem głową, zawstydzony tym, że kolejny raz bezinteresownie pomagała mi koleżanka z klasy. 

   — Gdybyś czegoś potrzebował, to daj znać — odezwała się miękko na pożegnanie.

   — Dziękuję — wydukałem i wysiadłem na parkingu kilka kroków od swojej klatki.

   Kiedy wszedłem do domu, mama jeszcze spała, a taty nie było: pojechał na większe zakupy, jak co tydzień. Przekroczywszy próg swojego pokoju, opadłem ciężko na łóżko i leżałem przez chwilę, otumaniony, po czym zsunąłem się na podłogę, by sięgnąć pod nie, w najdalszy kąt za stolikiem nocnym.

   W końcu moja dłoń natrafiła na znajomy kształt, który wyciągnąłem z triumfem. Dużo trudu i przeklinania swojego kalectwa kosztowało mnie podciągnięcie się na powrót do pozycji siedzącej, ale wreszcie mi się udało. Odkręciłem właśnie wydobytą butelkę wódki i łyknąłem z gwinta.

   Od razu zrobiło mi się trochę lżej, nawet zaśmiałem się pod nosem. "Głupio pić tak samemu" — pomyślałem i pokuśtykałem do łazienki bez kuli, opierając się o meble czy ścianę. Zagarnąłem z szafki małe lusterko mamy, a wróciwszy z nim do pokoju, przekręciłem za sobą klucz w drzwiach. Postawiłem przyniesiony przedmiot naprzeciwko siebie na biurku i złośliwie się uśmiechnąłem.

   — No to zdrowie, stary — mruknąłem do swego odbicia, unosząc butelkę. Podniosłem ją do ust, by pociągnąć kolejnego łyka. — Różańskiej by się do pewnie nie spodobało, ale pieprzyć ją — wybełkotałem głośno. 

   Tak naprawdę nie miałem nic do niej, ale w tamtej chwili byłem zamroczony i zły na cały świat. Może i niesłusznie, miałem jednak poczucie, że mnie skrzywdził, a inni, chodzący na własnych, zdrowych nogach, wywoływali tylko pulsującą tępym bólem wściekłość.

   

   Obudziłem się później niż zwykle; rodziców już nie było. Poprzedniego dnia nawet się z nimi nie zobaczyłem. Musiał urwać mi się film, ale chyba nie byłem za głośno, skoro najwidoczniej uznali, że śpię, i dali mi spokój. Głowa pulsowała nieznośnym bólem, język stawał kołkiem w gardle, a nieprzyjemny posmak przetrawionej wódki przyprawiał mnie o mdłości. Nie ma to jak do wszystkich smutków dołożyć kaca.

    Złośliwy chochlik podpowiedział mi, że powinienem postąpić w myśl zasady "czym się strułeś, tym się lecz", i chociaż rozsądek bił na alarm, że to zły pomysł, postanowiłem posłuchać tego pierwszego. Zajrzałem do barku, akurat stała tam zaczęta whiskey taty. Zrobiłem sobie drinka, mieszając ją z colą, i wychyliłem duszkiem całą szklankę. Po kilku minutach rzeczywiście zrobiło mi się trochę lepiej.

   Rozsiadłem się na kanapie, przykryłem kocem i zamierzałem włączyć telewizor, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Zmarszczyłem brwi ze zdziwieniem, nieczęsto zaglądali do nas goście; dopiero gdy wstałem, mój przytępiony alkoholem umysł przypomniał mi, że umówiłem się wczoraj z Różańską na wizytę u jej dziadków. Kurwa! Naprędce psiknąłem się pierwszymi lepszymi perfumami i włożyłem do ust gumę do żucia.

   — Ale ogolić to się mogłeś — mruknęła z niezadowoleniem, pocałowawszy mnie w policzek. — Gotowy?

   — Już, tylko zgarnę plecak i możemy jechać.

   Zostawiłem kartkę dla rodziców, ubrałem się ciepło i starannie zamknąłem za nami drzwi. Zjechaliśmy na parter windą, a na parkingu Ewa wzięła mnie pod ramię, pilnując troskliwie, abym nie upadł.

   — Przepraszam, że tak daleko stoję, ale nigdzie bliżej nie było miejsca — wyjaśniła. Machnąłem dłonią wspartą na kuli lekceważąco, chcąc jej pokazać, żeby się tym nie przejmowała. Wrzuciłem plecak i kulę na tylne siedzenie, a sam zająłem miejsce z przodu. 

   Jadąc przez miasto, obserwowałem brudne, nieodśnieżone chodniki i szarych, smutnych ludzi. Kiedy Różańska skręciła w znajomą drogę, zmroziło mi krew w żyłach. Gwałtownie wyprostowałem się na siedzeniu.

   — Coś się stało? — Zerknęła na mnie z niepokojem.

   — Długo będziemy jechać tą drogą?

   — No, praktycznie do jej końca, a co?

   Ponad rok temu ostatni raz jechałem tędy jako kierowca. Zapadał wtedy zmrok, a my mieliśmy jeszcze doskonałe humory. Mój brat cieszył się ostatnimi minutami sprawności. Ja po raz ostatni czułem wolność, jaką dawał mi w tamtym czasie motocykl. Ileż ja bym oddał, by mieć choć namiastkę tej wolności przynajmniej na krótką chwilę!... W mojej głowie zrodził się pewien pomysł.

   — Zatrzymaj się tu, na poboczu — poleciłem Różańskiej. Zaskoczona, zjechała na bok i zaciągnęła ręczny. — Daj mi poprowadzić.

   — Co?

   — Daj mi poprowadzić — powtórzyłem. Samochód to nie to samo, ale zawsze coś. Zawsze to jakaś władza nad tym, jak i gdzie jedziemy. Czułem przerażenie wymieszane z ekscytacją. — Nie bój się, mam przy sobie prawo jazdy, a to jest automat, więc jedna noga nie będzie mi potrzebna. — Wskazałem na skrzynię biegów.

   Z dużym wahaniem, ale wysiadła z samochodu, więc zrobiłem to samo. Zamieniliśmy się z miejscami.

   Z namaszczeniem, powoli ustawiłem fotel i lusterka, delektując się każdą chwilą. Lekko musnąłem zdrową nogą gaz, słuchając przyjemnego mruczenia silnika nowej Kii, należącej do ojca Różańskiej. Spuściłem ręczny i ruszyliśmy.

   — Tędy jechał sprawca wypadku. — Zebrało mi się na wspomnienia, właściwie to odtwarzałem wszystko klatka po klatce, jakby miało miejsce wczoraj, a nie rok temu. — My właśnie wracaliśmy z przejażdżki. On musiał nas słyszeć i widzieć, my jego nie, bo miał wyłączone reflektory.

   — Misza... — łagodnie próbowała coś wtrącić. 

   — Spotkaliśmy się tam, za tamtym zakrętem. O, tu! — nie pozwoliłem wejść sobie w słowo. Dodałem gazu, znacznie przekraczając dozwolone w tym miejscu siedemdziesiąt kilometrów na godzinę.

   — Zwolnij trochę. — Kątem oka dostrzegłem, że pobladła i wbiła się w fotel. Chyba się mnie bała. Powinienem być tym przejęty, ale tylko mnie to nakręciło; roześmiałem się i jeszcze przyspieszyłem.

   — Na motocyklu jeździłem powoli, jak należy, i co mi to dało? — zapytałem retorycznie.

  — Miszka, proszę cię, zwol... — Nie zdążyła dokończyć, bo z lasu po naszej lewej stronie wyłonił się jeleń i stanął na środku jezdni, wpatrując się tępo w światła samochodu. Uśmiechnąłem się, podziwiając potężne, kilkusetkilogramowe ciało z rozłożystym porożem; nawet nie hamowałem. 

   Różańska szarpnęła kierownicą, odbijając w lewo, by uniknąć zderzenia. To mnie ocuciło i próbowałem się zatrzymać, lecz na próżno — pędziliśmy już zaśnieżonym poboczem bez żadnego panowania nad autem. Ja rozpaczliwie wciskałem hamulec, licząc, że to coś pomoże, gdy tymczasem dziewczyna odpięła swój pas i otworzyła drzwi.

   — Co ty, kurwa, robisz? — zdążyłem zapytać, nim usłyszałem trzask lodu pod kołami i miękka kołderka śniegu zapadła się do wody, razem z samochodem i nami.

   Woda, cholernie ciemna i zimna, spowalniała moje ruchy. Próbowałem odpiąć pas, lecz na próżno, mechanizm nie działał tak, jak powinien. Drzwi po stronie pasażera pozostawały otwarte, a siedzenie obok mnie — puste. “Czyli jednak miałem umrzeć przy tej drodze„ — pomyślałem tylko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro