29. Michaił

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Zegar na ścianie gdzieś za mną tykał, doprowadzając mnie swym irytującym rytmem do szału. Tyk — tyk — tyk wwiercało się w każdy nerw i rozsadzało mi czaszkę, a sekundy dłużyły się jak minuty. Krzesło było twarde i nie potrafiłem znaleźć wygodnej pozycji, w której biodro i noga nie pulsowałyby bólem. Spocone palce zaciskałem kurczowo na niemal pustej szklance z wodą, a pozlepiane potem włosy zasłaniały mi widok przede mną.

   Wiedziałem jednak, że tam siedział. Słyszałem jego oddech i czułem jego zapach. W przeciwieństwie do mnie, wygodnie rozparł się na siedzeniu, krzyżując przed sobą wyprostowane nogi i założył ręce na piersi. 

   Wiedziałem, że patrzył na mnie badawczo. Przecież już kiedyś przez to przeszedłem. Wtedy również był areszt i przesłuchanie, ale wtedy byłem winny, a mimo to udało mi się wyjść z tego bez szwanku. Teraz miało być zupełnie odwrotnie: nie miałem pojęcia o całej sprawie, a mimo to policjant, który przede mną siedział, był przekonany o mojej winie. I było mi już tak bardzo wszystko jedno, że nie zamierzałem próbować tego odkręcić. Nie miałem siły, by się tłumaczyć, by walczyć.

   Powinienem być teraz z Różańską — pomyślałem, zupełnie bez sensu. Wątpiłem, by po czymś takim chciała mnie jeszcze widzieć. Na Boga, aresztowano mnie przy niej za zabójstwo byłej dziewczyny!  

   Mężczyzna poruszył się nerwowo. Od jakichś pięciu minut czekał, aż odpowiem na zadane przez niego pytanie, lecz jakoś się nie doczekał. Liczył, że złamie mnie panującą ciszą, a tylko sam się zaczął niecierpliwić. 

   — Pytałem, gdzie byłeś wczoraj między osiemnastą a dwudziestą drugą — powtórzył. Wzruszyłem ramionami. — Chłopcze, to jest sprawa o morderstwo, a nie odpowiedź przy tablicy! 

   Spojrzałem mu w oczy, starając się, żeby wyraz mojej twarzy nic nie zdradzał. Przypominał Clinta Eastwooda, choć był nieco młodszy. Miał posiwiałe, starannie uczesane włosy, surową twarz pooraną zmarszczkami i przenikliwe, lodowate spojrzenie.

   — Zasięgnąłem języka u kolegi z narkotykowego — kontynuował, poirytowany. — Teraz milczysz, a podobno niewiele ponad rok temu nie dało się ciebie przegadać, na wszystko miałeś odpowiedź.

   Zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej siedziałem w łudząco podobnym pomieszczeniu, w niemal identycznej sytuacji. Zatrzymali mnie w pociągu, kiedy przemycałem towar przez ukraińską granicę, ale zadziałałem w myśl zasady "kiedy złapią cię za rękę, powiedz, że to nie twoja ręka". Widząc zbliżającego się umundurowanego mężczyznę, wyrzuciłem pakunek przez okno w krzaki i, mimo że znaleźli później te narkotyki, nie mogli mi udowodnić, że to ja je przewoziłem. Cała sprawa rozeszła się po kościach, musiałem tylko zwrócić szefowi pieniądze, ale to właśnie wtedy postanowiłem wycofać się z całego interesu. Może i była to kura znosząca złote jajka, lecz nie zamierzałem dla forsy umoczyć się po uszy w gównie.

   Nie ma co, na dobre ci to wyszło, Antonow — pomyślałem sarkastycznie. Żyłem, jak mi radzili: tak, jakby jutra miało nie być; ale jutro zawsze nadchodzi, a wraz z nim konsekwencje wszystkich decyzji, które podejmujemy. 

   — Cóż, ludzie się zmieniają — mruknąłem obojętnie, wciąż twardo wytrzymując jego spojrzenie. Z jego słów mogłem się domyślić, że przygotowywał się na trudne przesłuchanie, lecz zupełnie w inny sposób. Nie był gotowy na milczenie i półsłówka. 

   Tym właśnie teraz byłem. Irytującym, trudnym przesłuchaniem.

   — Zaraz mi powiesz, że ty się zmieniłeś i teraz jesteś grzecznym chłopcem. — Parsknął śmiechem, lecz bez wesołości. Po takiej zachęcie nie czułem potrzeby, by mu wyjaśniać, że tak właśnie było.

   Usiadł prosto, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Jeszcze raz mi się przyjrzał, nim wstał i nieśpiesznie do nich ruszył, by zniknąć za nimi na chwilę.

   Zerknąłem w weneckie lustro, znajdujące się na ścianie po mojej lewej i zaraz odwróciłem wzrok. Miałem obłęd w oczach, potargane włosy, skórę w szarobladym odcieniu i olbrzymie cienie pod oczyma. Ktokolwiek na mnie stamtąd patrzył, miał nieciekawy widok. 

     Drzwi znów stanęły otworem i do środka wszedł policjant, a za nim mężczyzna w średnim wieku, ubrany w dobrze dobrany garnitur. Początkowo myślałem, że to prokurator lub wyżej postawiony śledczy, ale z brązowych oczu dobrze mu patrzyło i na powitanie uśmiechnął się do mnie z cieniem sympatii. Kiedy zajął miejsce po tej samej stronie stołu, co ja, i spojrzał w oczy funkcjonariusza, natychmiast spoważniał.

   — Proszę mnie zostawić na chwilę z moim klientem.

   Starszy policjant przewrócił oczyma z niezadowoleniem, ale wyszedł. Siedziałem bez ruchu, nie dając po sobie poznać, w jaką konsternację wprawiła mnie ta cała sytuacja.

   — Nie zamierzam pytać, czy to zrobiłeś, nie chcę nawet wiedzieć. Musisz mi tylko powiedzieć, czy zamierzasz się przyznać do winy, czy nie, żebym wiedział, w którym kierunku iść z obroną — zaczął prosto z mostu.

   — Nie prosiłem o adwokata — wydusiłem w końcu.

   — Nie? No cóż, Robert mnie o to poprosił w twoim imieniu i wygląda na to, że przyda ci się prawnik. Skoro już tu jestem...

   — Zaraz, Robert? Różański? — Domyśliłem się i pokręciłem głową z niedowierzaniem.

   — Tak — odparł mężczyzna z uśmiechem. — Znamy się jeszcze z liceum... Ale to nie czas i miejsce na omawianie starych przyjaźni. Tomasz Grabiec. — Wyciągnął w moim kierunku dłoń, którą zignorowałem. Uśmiech na jego twarzy nieco zbladł, za to na czole pogłębiły się zmarszczki, gdy zmarszczył brwi.

   — Nie prosiłem o prawnika, bo mnie na to nie stać — wyjaśniłem.

   — A, o to chodzi. Niczym się nie przejmuj. Moja kancelaria ma pulę kilku spraw, które prowadzi pro bono i Rob namówił mnie, aby to była jedna z nich. Morderstwo, cóż, to zapowiada się ciekawie. A więc, przyznajesz się?

   Przymknąłem oczy i natychmiast stanęła mi przed nimi martwa twarz Zaborowskiej, jej otwarte, puste oczy bez złośliwych ogników, potargane, matowe włosy i zniszczone ubranie. Za życia nie pozwoliłaby, by ktokolwiek zobaczył ją w takim stanie, musiała być przecież perfekcyjna.

    Nie wybaczyłaby starszemu policjantowi, że pokazał mi zdjęcie jej ciała, obmywanego przez rwący, głęboki na ledwie kilka centymetrów strumień. Ale teraz nie żyła i nikt nie pytał jej o zdanie.

   — Nie przyznaję się. Nie zrobiłem tego — odezwałem się w końcu.

   — Jeżeli mówisz prawdę, tym lepiej dla nas. Jakiekolwiek mają dowody, jeśli jesteś niewinny, to na pewno będą niewystarczające, żeby postawić cię przed sądem — pocieszył mnie. 

   W tej samej chwili klamka jedynych drzwi uderzyła o ścianę i stanął w nich policjant ze złośliwym uśmieszkiem.

   — Mam nadzieję, że już skończyliście się naradzać. Możemy kontynuować? — zapytał z udawaną uprzejmością.

   — Bardzo proszę — odezwał się Grabiec.

   — A więc pytam po raz trzeci. Co robiłeś wczoraj między osiemnastą a dwudziestą drugą?

    — Czy to właśnie wtedy została zabita ofiara? — wtrącił się prawnik.

    — Tak, panie mecenasie. Niestety nie możemy zawęzić tego okienka ze względu na wodę i niską temperaturę na zewnątrz. — Śledczy uniósł podbródek, ubiegając kolejne pytanie, po czym spojrzał wyczekująco na mnie.

   — Byłem w klubie Republika — przyznałem w końcu.

   — O, to już coś. W tym samym, w którym ofiara dorabiała na sprzedaży narkotyków?

   Zamrugałem, zaskoczony, że policja o tym wie. Nigdy nie sypnąłem Kaśki, a kiedy porzuciła łatwy zarobek na rzecz studiów, nikt jej nie podejrzewał.

   — Tak, w tym — mruknąłem cicho i wyczułem, jak mecenas u mojego boku zaczyna się nerwowo kręcić.

   — W tym samym, w którym Katarzyna Zaborowska bawiła się tego wieczoru, gdy zginęła? — Policjant, niewzruszony, dopytywał dalej.

   — Tak.

   — I co tam robiłeś? — drążył.

   — Chciałem porozmawiać z Kasią i właścicielem. 

   — O czym?

   Umilkłem, odwracając wzrok. Nie chciałem opowiadać o wszystkim, co się stało. O tym, jak dowiedziałem się, że Kaśka nagadała szefowi bzdur na mój temat. Że być może to narkotykowy biznes, a pośrednio ta dziewczyna, przyczyniły się do tego, że nasz motocykl został zmieciony z drogi, mój brat będzie jeździł na wózku a ja kuśtykał do końca życia. Nie pomógłbym sobie w obecnej sytuacji.

   — No, Antonow, czekam na twoją odpowiedź. — Starszy mężczyzna pochylił się w moją stronę i oparł dłońmi na stole, patrząc mi z bliska w oczy.

   — Przypominam, że mój klient ma prawo do odmowy odpowiedzi na poszczególne pytania, szczególnie jeśli mogłyby go obciążyć — wyrecytował zimno adwokat. — Jednocześnie chciałbym zwrócić pana uwagę, komisarzu, że ma pan obowiązek respektować przestrzeń osobistą podejrzanego. Jak widać, pan Antonow czuje się niekomfortowo z tym, że ją pan bez potrzeby narusza.

   Policjant odsunął się ze wściekłym sykiem. Przez chwilę patrzył na nas spode łba.

   — Chce mi pan powiedzieć, że oskarżenie mojego klienta opierają państwo na tym, że w dniu morderstwa przebywał w tym samym klubie, co ofiara, i że z nią rozmawiał? W takim razie razem z nim powinny tu siedzieć być może dziesiątki osób — kontynuował Grabiec.

   — Pana klient — komisarz wypluł to słowo z niesmakiem — miał silny motyw. Był w konflikcie z ofiarą, co przyznały jej koleżanki, chciał się na niej zemścić i groził jej śmiercią.

   — Nigdy jej nie groziłem! — wykrzyknąłem, zanim zdążyłem pomyśleć. Szarpnąłem się, ale ciężar dłoni adwokata na ramieniu przywołał mnie do rzeczywistości.

   — Doprawdy? Ofiara mówiła przyjaciółce zupełnie co innego.

   Nie skomentowałem tego. Już rok nic mnie z Kaśką nie łączyło, ale kiedyś ją kochałem. Nie chciałem teraz, po jej śmierci, przedstawiać jej w złym świetle, choćby z tego powodu prawda nie miała ujrzeć światła dziennego. A prawda była taka, że Zaborowska była kłamczuchą i zrobiłaby wszystko, żeby mnie pogrążyć. Okłamała nawet szefa Republiki, twierdząc po moim zatrzymaniu, że zacząłem sypać i mam być małym świadkiem koronnym, co było kompletną bzdurą. Czymże było przy tym małe kłamstewko, którym poczęstowała przyjaciółkę?

   — Czy groźby zostały zgłoszone na policję? Jeśli tak, powinien zostać po tym jakiś ślad w aktach, nieprawdaż? — podchwycił  Grabiec.

   — Nie, dziewczyna tego nie zgłosiła. — Przesłuchujący policjant nie wyglądał na zadowolonego.

   — Zatem mamy słowo przeciw słowu. — Uśmiechnął się uprzejmie mecenas.

   Chryste, to będzie trwać w nieskończoność. A ja najchętniej napiłbym się whiskey i położył do łóżka, by już nigdy z niego nie wstać — pomyślałem z rozpaczą. Znowu przypomniała mi się Różańska. Wszystkie dotychczasowe wyrzeczenia, cała walka o to, żeby było normalnie, poszły jak krew w piach. Tylko dlatego, że zachciało mi się węszyć i roztrząsać przyczyny wypadku.

   Rozległo się pukanie do drzwi. Policjant z irytacją do nich podszedł, posłuchał czegoś, co młodszy kolega szepnął mu na ucho i wyszedł bez słowa wyjaśnienia. Mecenas milczał, obserwując mnie z ciekawością, a ja wbiłem paznokcie w udo i przygryzłem wargi z rozrywającego nogę bólu.

   Tyk — tyk — tyk znów doprowadzało mnie do szaleństwa.

   Komisarz wpadł do pokoju przesłuchań jak chmura burzowa. Tym razem nie siadał na krześle, ale stanął napięty za stołem.

     — Póki co nie wyjeżdżaj z kraju, bo możemy mieć do ciebie jeszcze parę pytań. Możesz wracać do domu — powiedział, wyraźnie wściekły, że musi mnie wypuścić. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, nie ruszając się z miejsca.

   — Można wiedzieć, czym spowodowana jest ta nagła zmiana frontu? — zapytał mecenas. 

   — Zgłosił się do nas mężczyzna, który przyznaje się do zamordowania Katarzyny Zaborowskiej — burknął komisarz i ponaglił mnie gestem. Skwapliwie ruszyłem do wyjścia.

   Podziękowałem Grabcowi i pożegnawszy się z nim, z trudem pokuśtykałem do windy, a nią zjechałem na dół, do depozytu po rzeczy, które miałem przy sobie w chwili zatrzymania. Oddano mi kurtkę, klucze, telefon i moją kulę. Nie skończyłem się jeszcze ubierać, kiedy mój smartfon się rozdzwonił.

   — Miszka? Wszystko w porządku? — usłyszałem głos Różańskiej i zamarłem. Osunąłem się na najbliższe plastikowe krzesło. — Kolega Roberta mówił, że już cię wypuścili, że to nie ty. Jesteś tam?

   — Jestem — wychrypiałem. — Przepraszam. Nie sądziłem, że jeszcze będziesz chciała ze mną rozmawiać.

   — Przecież nic nie zrobiłeś — powiedziała miękko, nieświadomie wbijając mi szpilę w samo serce. Owszem, zrobiłem: za jej plecami próbowałem rozmówić się z Kaśką i szefem. — Poczekaj na nas na komendzie. Zaraz po ciebie przyjedziemy.

   Automatycznie przytaknąłem, pożegnałem się i schowałem telefon do kieszeni. Zapiąłem kurtkę pod samą szyję, szczelnie owinąłem się szalikiem, naciągnąłem na oczy czapkę. Dopiero ciepło ubrany, wyszedłem z budynku i ruszyłem w kierunku przystanku. Musiałem dowiedzieć się jeszcze tylko jednej rzeczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro