8. Michaił

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Wróciwszy do domu, zająłem się sprzątaniem i zmywaniem. Rodziców jeszcze nie było, chciałem więc wszystko przygotować na ich powrót, aby po dniu w pracy i wieczorze w szpitalu mogli zwyczajnie odpocząć. 

   Jakoś koło dwudziestej drugiej, kiedy wreszcie skończyłem, poczułem, jakby wszystkie ciężary tego świata spadły na moje barki. Zmęczenie wgniatało mnie w ziemię, a pokiereszowane ciało dawało dobitnie o sobie znać. Wziąłem szybki prysznic, połknąłem tyle tabletek przeciwbólowych, że mój lekarz złapałby się za głowę i więcej mi ich nie przepisał, po czym padłem ciężko do swojego łóżka, nakrywając głowę kołdrą. Przez chwilę jeszcze wspominałem dzisiejszy dzień. Dotyk Różańskiej, przyprawiający o szybsze bicie serca. Jej czuły głos, wymawiający moje imię. Sprzeczne sygnały, które mi dawała. Pomyślałem ostatni raz, że najchętniej zasypiałbym teraz, trzymając ją w ramionach, i odpłynąłem.

   Obudził mnie ból nogi, ale z zadowoleniem uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy od dawna przespałem całą noc. Zazwyczaj budziłem się kilka razy, przewracając w łóżku i nie mogąc znaleźć dogodnej pozycji albo wyciągając z kątów swojego umysłu najmroczniejsze zakamarki wspomnień. Tym razem po prostu odpocząłem jak człowiek.

   Za oknem panowała ciemność. Nic dziwnego, dochodziła dopiero piąta, a w grudniu słońce wstawało stanowczo później. Delektowałem się przez chwilę ciszą, godziną zbyt wczesną, aby pod moim oknem przejeżdżały rzesze samochodów, prowadzone przez ludzi spieszących się do pracy na szóstą lub siódmą. Przez chwilę czułem się jak jedyny człowiek na świecie, a później odrzuciłem kołdrę na bok i usiadłem, sięgając po polarowy szlafrok, by narzucić go na piżamę. Ubrany odpowiednio ciepło, pokuśtykałem do kuchni na kawę. Wypiłem filiżankę rozgrzewającego napoju i przygotowałem sobie porcję do termosu, aby ratować się nią w szkole. 

   — Już nie śpisz — bardziej stwierdziła niż zapytała mama, wchodząc do kuchni. Była przyzwyczajona, że zazwyczaj wstawałem przed nią, mimo że ona jechała do pracy na siódmą, a ja do szkoły na ósmą. Uśmiechnąłem się.

   — To będzie dobry dzień — odpowiedziałem. Uniosła brwi, zaskoczona.

   — Miło mi to słyszeć — odrzekła ostrożnie, jakby nie chcąc ciągnąć mnie za język. Spontanicznie podszedłem do niej i przytuliłem się jak w dzieciństwie. Tyle że wtedy była Wielką, Silną Mamą, a teraz dużo niższą ode mnie, kruchą kobietą przed sześćdziesiątką. 

   — Jest taka dziewczyna — kontynuowałem, nalewając jej kawy. — Chodzimy razem do klasy. Wczoraj zaprosiła mnie do siebie — pochwaliłem się.

   — Żeby tylko nie było tak jak z Kasią — usłyszałem w odpowiedzi i skrzywiłem się, jakbym rozgryzł ziarno gorczycy. — Albo żeby nie próbowała się do ciebie zbliżyć, żeby się powyśmiewać. Dzisiejsza młodzież ma różne pomysły, a sam mówiłeś, że nikt cię w klasie nie akceptuje.

   — Ona nie jest taka — żachnąłem się, nawet nie wyobrażając sobie słodkiej i opiekuńczej Różańskiej, manipulującej w ten sposób moimi uczuciami. — Dzięki, że we mnie wierzysz, mamo. Twoje wsparcie naprawdę dużo mi daje — ironizowałem.

   — Ja tylko się o ciebie martwię.

   — A ja tylko chciałbym być znowu szczęśliwy i stworzyć normalny związek. Przepraszam, mogłem ci o niej nie mówić. — Postanowiłem zamknąć temat, widząc, że matka się zmieszała.

   — Przepraszam, Misza. Cieszę się twoim szczęściem. Po prostu wszystko, co złe, zwaliło się na naszą rodzinę kupą i czasami mam wrażenie, że już nic dobrego nie może nikogo z nas spotkać — powiedziała cicho, nawet na mnie nie patrząc. Pokiwałem głową że zrozumieniem. Znałem to uczucie, miałem dokładnie to samo.

   — Powoli wychodzimy na prostą — przypomniałem. — Pavlo niedługo wróci do domu i wszystko będzie lepiej.

   — Jeszcze długa droga, a do tego nigdy nie będzie tak, jak wcześniej. Będzie do końca życia jeździł na wózku i... — Otarła mokre od łez policzki. — Chyba mnie to przerasta. W jednej chwili miałam dwóch zdrowych synów, a kilka godzin później lekarze przygotowywali mnie do tego, że rano mogę już nie mieć nic. Chcieliśmy dla was jak najlepszej przyszłości, planowaliśmy, co będziecie studiować i jakie zrobicie kariery, żebyście nie klepali biedy tak jak my lata temu, a teraz modlimy się tylko, żebyś ty kiedykolwiek stanął na obie nogi, a Pavlo był wśród nas.

   Znów ją objąłem, czując wyrzuty sumienia. Nigdy by mi tego nie powiedziała, pewnie nawet nie przeszłoby jej to przez myśl, ale to ja spieprzyłem nam wszystkim życie. Chcąc, nie chcąc, nieważne, gdyby nie ja, nie mój motocykl, nie mój pomysł na przejażdżkę, nic by się nie stało.

   — Starczy kawy i dla mnie? — usłyszałem głos ojca i odetchnąłem z ulgą. O ile mama miała głównie czarne myśli, o tyle on brał wszystko na spokojnie i z optymizmem, zarażając przy tym nas dwoje. Nie wiem, może dusił to w sobie, uznając, że jako ojciec rodziny musiał być silny, a może naprawdę potrafił w całym tym gównie, które nas spotkało, znaleźć coś pozytywnego.

   — Misza się zakochał — pochwaliła się za mnie mama, co sprawiło, że oblałem się rumieńcem. 

   — O! — ojciec poklepał mnie po plecach. — Jaka ona jest?

   — Ładna, delikatna i spokojna. Chodzimy razem do klasy. Ale zakochanie to chyba za duże słowo, musimy się lepiej poznać. — Przypomniałem sobie słowa Różańskiej.

   — I tak się cieszę. Kiedy ją nam przedstawisz? — Uśmiechnął się. Wzruszyłem ramionami, mając wewnętrzne poczucie, że chyba jeszcze nie czas. Ja ojczyma Ewy poznałem zdecydowanie za wcześnie i czułem, że nie darzył mnie sympatią. Na szczęście tata więcej nie pytał, zgarnąłem więc swój kubek z blatu i poszedłem do pokoju jeszcze się położyć.

   

   Gdy dotarłem do szkoły, Ewy nie było. Po dzwonku zacząłem się martwić, że może nie przyjdzie, ale zjawiła się, gdy już zajmowaliśmy miejsca w sali — oczywiście spóźniona. Opadła na krzesło obok mnie i dotknęła przelotnie mojej dłoni pod ławką.

   — Musimy poważnie porozmawiać — szepnęła do mnie. 

   — Słucham. — Przełknąłem ślinę, czując narastającą panikę. Chciała jakoś skomentować to, co powiedziałem jej wczoraj? Czekało mnie znów odrzucenie?

   — To nie rozmowa na teraz, potrzebujemy chwili spokoju — odszepnęła, utwierdzając mnie w ponurych myślach. Przez całą biologię nie mogłem się na niczym skupić, bojąc się tego, co miałem usłyszeć.

   — Chodź. — Pociągnęła mnie za rękę, kiedy zaczęła się przerwa. Nieco zbyt szybko, szarpnięty gwałtownie, straciłem równowagę i oparłem cały ciężar ciała na pogruchotanej nodze. Syknąłem z bólu. — Przepraszam — zmieszała się. — To przez emocje.

   — Jasne — odparłem, nawet nie zwracając uwagi na to, co się stało. Posłusznie za nią podążałem, aż zaprowadziła mnie do ciemnego, pozbawionego okien zaułka korytarza, z którego jedne drzwi wychodziły na salę gimnastyczną, a drugie na zewnątrz jako droga ewakuacyjna. Pod ścianą stała ławka, na którą opadliśmy.

   — Wiem, że się wygłupiłem, ale... — zacząłem, lecz położyła mi palec na ustach.

   — Potem będziemy o tym myśleć, teraz mnie słuchaj. Sprawca twojego wypadku nie został nigdy wykryty, prawda?

   — Nie — odparłem, zaskoczony.

   — Czy to nie dziwne? Musieliście nieźle przygrzać mu w auto, na pewno ktoś by zauważył, gdyby rozbity samochód wjechał do miasta, a może zaniepokojony mechanik zadzwoniłby po policję. Poza tym, normalny człowiek by się po czymś takim zatrzymał i udzielił pomocy. — Policzki płonęły jej z podekscytowania.

   — Policja nie trafiła na taki trop — wyjaśniłem. — Czy my musimy akurat teraz o tym mówić? — dodałem poirytowany tym, że zamiast przejść do właściwej rozmowy, wypytywała mnie o rzeczy, które na nowo rozdrapywały gojące się rany.

   — A jeśli sprawca zrobił to umyślnie? — zapytała, jakby wcale mnie nie słyszała. Zastanowiłem się. Pewnie było to możliwe, tylko po co? — Niedługo przed wypadkiem w dark webie wydano na ciebie wyrok śmierci, de facto zlecenie zabójstwa. Robert dowiedział się o tym od kolegi z policji.

   Zakręciło mi się w głowie. Najpierw głupio mi się zrobiło, że ojciec Różańskiej wiedział o mojej kryminalnej przeszłości, dopiero później dotarło do mnie, co właściwie powiedziała. Poczułem dreszcz przebiegający po całym ciele, a krew odpłynęła mi z twarzy.

   — Dlaczego ktoś miałby chcieć naszej śmierci? Kto to w ogóle był? — zapytałem cicho.

   — Nie mam pojęcia. Rob postara się uzyskać akta, poczytamy, dowiemy się może więcej i zgłosimy to na policję.

   — Nie — zaprotestowałem, a ona spojrzała na mnie, pełna zdziwienia. Dzwonek na lekcję rozbrzmiał jakby w oddali, ale żadne z nas się tym nie przejęło. — Ktokolwiek to był, chce zrobić mi krzywdę. Jeżeli mamy to zgłosić, to musimy mieć pewność, twarde dowody, aby od razu go zatrzymali. W przeciwnym razie wywęszy, że sprzedaliśmy go psom, i dokończy dzieła.

   Teraz to ona zbladła i wyglądała na przerażoną. W jej twarzy dostrzegłem protest, konflikt między tym, co dotychczas kładł jej do głowy tata, stojący na straży prawa i ślepo wierzący w instytucje, a tym, co właśnie powiedziałem. Mimo wreszcie skinęła głową i przytuliła mnie z całej siły, jakby bojąc się, że za chwilę ktoś nas rozdzieli. 

   — Chodź na matmę, bo znowu się spóźnisz — poleciłem, podczas gdy mnie samemu nie lekcje akurat były w głowie. 

   — Idziesz do mnie na kawę? — zapytała, kiedy skończyliśmy lekcje. Pokręciłem głową w roztargnieniu.

   — Mam coś do załatwienia — mruknąłem. — Do zobaczenia jutro. — Cmoknąłem ją w czoło.

   Spojrzała na mnie z żalem, ale nic nie powiedziała. Skierowała się do bocznego wyjścia, z którego miała najbliżej do domu, a ja mozolnie ruszyłem w stronę przystanku, uważając, by nie upaść na lodzie i śniegu. W międzyczasie wyjąłem z kieszeni telefon, wzywając taksówkę.

   — Do Republiki — poleciłem, gdy wsiadłem do nagrzanego wnętrza pojazdu. Kierowca posłał mi znaczący uśmiech.

   — To jest życie, zaraz po szkole na imprezę, co? — zagadał, lecz nie odpowiedziałem mu, zatopiony w swoich myślach. 

   Pół godziny później zerknąłem na zegarek: szesnasta. Po raz kolejny w ostatnich tygodniach stałem u bram piekieł, które kiedyś wydawały mi się niebem. Obszedłem budynek, postanawiając wejść od zaplecza. Zadzwoniłem umieszczonym na ścianie dzwonkiem.

   — Zamknięte! Zapraszam po dziewiętnastej — odpowiedział mi nieprzyjemny głos, a potężny, niemal kwadratowy bramkarz z szyją tak grubą, jak ja w pasie, łypnął na mnie okiem przez uchylone drzwi.

   — Ja do szefa — wyjaśniłem mu.

   — Przecież mówię, że zamknięte! — powtórzył, jakby w tej wielkiej głowie mieścił się mały móżdżek, nie będący w stanie przetworzyć prostej informacji.

   — Powiedz szefowi, że Gorbaczow chce z nim rozmawiać.

   Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a chwilę później znów otworzyły, tym razem szeroko, tak, że mogłem podziwiać goryla w całej okazałości. Nie była to postać, z którą chciałbym spotkać się w ciemnym zaułku, tym bardziej, że szef na bramki zatrudniał tylko najbardziej szemranych, ślepo posłusznych, zwyrodniałych typów po odsiadkach. Skinął głową, pokazując mi, że mam iść za nim, więc posłusznie pokuśtykałem znaną trasą, próbując dotrzymać mu tempa.

   Wskazał mi drzwi do biura i wrócił na bramkę. Zapukawszy, wszedłem, a drapieżne, rekinie oczy wlepiły we mnie badawcze spojrzenie. Znów poczułem się jak ofiara, na którą ktoś polował.

   — Chciałbym powiedzieć, że dobrze wyglądasz, ale cóż, jest marnie — usłyszałem na powitanie zza olbrzymiego, dębowego biurka, usłanego stosem papierów.

   — Za to ty jak zwykle w formie. — Wysiliłem się na uśmiech.

   — Wracasz do pracy? Z tym szczudłem może być ci ciężko. — Wskazał na moją kulę. — Chociaż, może wzbudzisz mniej podejrzeń, kto wie?

   — Jeszcze nie — odpowiedziałem, nie chcąc go drażnić. Wskazał mi krzesło, więc usiadłem, klnąc na siebie w myślach. Od kiedy przekroczyłem próg, tylko wykonywałem ich polecenia jak dawniej, niczym rasowy piesek salonowy. — Muszę odpocząć i wrócić do formy, ale mam do ciebie sprawę.

   — Zamieniam się w słuch. — Wyszczerzył zęby, sądząc zapewne, że chodziło o pożyczkę.

  — Ktoś chciał mnie sprzątnąć. — Obserwowałem, jak w trakcie zmarszczył brwi i próbowałem odgadnąć, co myśli. — Szukał kilera przez sieć, a niedługo później miałem wypadek. Wiesz pewnie doskonale, że sprawcy nigdy nie odnaleziono.

  — Tak, tak. Faktycznie podejrzane. Ale co ja mam do tego? — zapytał ostrożnie.

  — Może coś wiesz, może przypadkiem się dowiesz. Liczę na twoją uprzejmość. — Znów się uśmiechnąłem, w duchu nienawidząc mężczyzny, który przede mną siedział. — Numeru nie zmieniłem, także liczę, że w imię naszej owocnej znajomości, zdobędziesz się na drobną pomoc. — Wstałem i uścisnąłem mu dłoń na pożegnanie. Pokuśtykałem do wyjścia, odprowadzany jego wzrokiem.

   Być może byłem idiotą, pakując się prosto w paszczę lwa, ale szef to jedyna osoba, która mogła mi jakoś pomóc w ustaleniu prawdy. Policja była bezradna, prokuratura była bezradna, i ja też byłem bezradny — jedynie on miał do tego środki, pytanie, czy również chęci.

  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro