Rozdział 17: Opowieść Orła

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Rozella brnęła przez korytarze jak burza.

Hogwart wokół niej budził się do życia. Sowy roznosiły poranną pocztę, obrazy mrugały ospale w swoich ramach, a duchy witały się z mijającymi ich mieszkańcami zamku. Trwała teraz pora śniadaniowa, więc większość uczniów kierowała się w stronę Wielkiej Sali. Rozella szła w przeciwnym kierunku.

Zmierzała prosto do pokoju wspólnego Ravenclawu.

Niebo za maswerkowymi oknami było brzydkie i szarawe. Wpadające przezeń poranne światło łagodziło surowe rysy kamiennego korytarza. Na hol przed wejściem do Ravenclawu wysypywali się uczniowie. Przeciskali się między sobą, używając przy tym niewybrednych bluzg, bo każdy chciał jak najszybciej znaleźć się już na dole. Rozella przerzuciła długie włosy do przodu tak, by zakryły jej twarz, a krawat Gryffindoru wsunęła za koszulę.

— Przepraszam — mruknęła, wchodząc w tłumek trzeciorocznych Krukonów. — Przepraszam, mogę przejść? Zapomniałam podręcznika z dormitorium... — Osoba, która właśnie wychodziła z pokoju, posłała jej krzywe spojrzenie, ale przytrzymała dla niej drzwi. Rozella podziękowała cicho, starając się przy tym nie brzmieć na zbyt dumną z siebie.

Rozejrzała się po pokoju wspólnym, wypełnionym teraz Krukonami, którzy, powłócząc leniwie nogami, schodzili na dół. Przypomniała sobie, jak będąc tu za pierwszym razem, nie mogła nadziwić się kopulastemu sklepieniu usypanemu gęsto gwiazdami. Wokół latały książki, zgrabnie umieszczając się na swoich miejscach, tak jak robiły to codziennie przez setki lat. Rozella uśmiechnęła się półgębkiem na wspomnienie tego, jak Aggie nakryła ją na oszustwie i Harry musiał rozwalić jeden z tych regałów, aby ją uratować. Ale był harmider.

Dlaczego zawsze gdy robimy coś razem, kończy się to włamaniem?

Taki już urok naszej znajomości.

Zacisnęła usta w wąską linię i przeszła powoli przez pokój. Teraz było tu całkiem inaczej. Jakoś ciemniej i bardziej obco. Gwiazdy nie zachwycały, a książki stały nieruchomo za szybami w regałach. Rozella przeszła obok marmurowego pomnika Roweny Ravenclaw, stojącego w naściennej niszy. Poczuła chłód, jakby to pomnik mierzył ją i oceniał swoim martwym spojrzeniem. Nie powinno jej tu być. Była intruzem.

Schyliła głowę, bardziej skrywając twarz za włosami i ruszyła po schodach w stronę dormitorium chłopców z czwartego roku. Plakietka zdobiona brązową ramą głosiła: Terry Boot, Michael Corner, Anthony Goldstein, Nathaniel Walsh. Rozella walnęła kilka razy pięścią w drzwi i zawołała:

— Wchodzę! Jeśli robicie coś zbereźnego, to natychmiast przestańcie!

Złapała za klamkę, drugą dłonią zasłaniając sobie oczy, i weszła do pokoju. Odpowiedziała jej kakofonia pisków i wrzasków, ale oprócz tego nikt nie krzyczał: „Merlinie! Jestem goły, idź do diabła, wyjdź, jasna cholera!", więc pozwoliła sobie otworzyć oczy.

Zamrugała. Zza drzwi łazienki wychylały się dwie brązowe czupryny. Poznała w nich Terry'ego Boota i Michaela Cornera. Terry próbował coś mówić — pewno odpędzić tę dziewczęcą skazę z ich jaskini męskości — ale piana w ustach skutecznie mu to uniemożliwiła. Przestał gdakać dopiero, gdy pasta pobrudziła mu koszulę od szkolnego mundurka. Skwasił minę i wrócił do łazienki.

— Walsh, twoja kuzynka tu weszła! — zawołał Anthony Goldstein, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od wiązanego przez siebie krawatu. Udało mu się zrobić to idealnie i wyglądał na bardzo tym faktem zadowolonego. Rozella ukradkiem starała się poprawić swój wygnieciony krawat, ale pociągnęła odrobinę za mocno. Wtedy niedbała konstrukcja wybrzuszyła się i po chwili całkowicie rozwiązała.

— Rozello! — Usłyszała głos Nathaniela, kiedy usilnie starała się zawiązać swój krawat i udawać, że nie widzi rozbawionego wzroku Goldsteina. Też się znalazł!

Rozella fuknęła zła na krawat... nie! zła na cały świat!... i spojrzała na kuzyna.

Całą drogę, jaką przeszła między Wieżą Gryffindoru a Wieżą Ravenclawu, myślała nad tym jak zacząć tę rozmowę. „Nath, musimy porozmawiać" brzmiało najmilsze sformułowanie. „Nathaniel, mamy do pogadania" również jej odpowiadało.

Ale teraz, widząc głupią twarz Nathaniela, burknęła tylko:

— Masz przesrane.

Nathaniel zmarszczył brwi, a zza drzwi łazienki dobiegło ich ciche: „uhuhu!". Rozella przewróciła oczami. Wtedy z łazienki wyszli Michael Corner i Terry Boot, który w kąciku ust nadal miał resztki pasty do zębów.

Rozella starała się nie posyłać Cornerowi ciętych spojrzeń, bo naprawdę; ten chłopak nie był niczego winny. Ale obecnie była nabuzowana i mogłaby nakrzyczeć nawet na kociaka. Zresztą, krew ją zalewała gdy przypominała sobie, że od miesięcy uganiała się za Harrym, żeby zeswatać go z Ginny — ba! przez to się wczoraj pokłócili! — a wystarczyła jedna rada Hermiony oraz kilka minut rozmowy z Michaelem, by Ginny uznała, że pora zmienić obiekt westchnień.

Michael i Terry ruszyli do wyjścia z pokoju, uprzednio zgarniając swoje torby. Rozella nie wiedziała czemu, ale spodziewała się, że poślą Nathanielowi współczujące spojrzenia lub klepną go po ramieniu, żeby dodać wsparcia przed konfrontacją z wkurzoną kuzynką. Ale nie, oni naprawdę wyglądali jakby liczyli, że będzie miał mocno przechlapane.

Anthony Goldstein również nie okazał Nathanielowi jakiegoś przyjacielskiego wsparcia. Przed wyjściem jedynie go upomniał, by następnym razem uprzedzał, jeśli ma zamiar zapraszać gości o tak wczesnej godzinie.

Kiedy drzwi za Goldsteinem trzasnęły, w dormitorium zaległa cisza.

— Kuzynko — zaczął uroczyście Nathaniel — rozumiem, że mogłaś się bardzo za mną stęsknić, ale co ty sobie wyobrażasz, żeby tu wchodzić jak do siebie? Zirytowałaś moich przyjaciół. A jak przez ciebie spóźnię się na lekcje, to nakabluję Flitwickowi.

Rozella prychnęła, mając ogromną ochotę powiedzieć, że to nie są jego przyjaciele i że Nathaniel irytuje ich równie mocno co ją oraz wszystkich innych. Miast tego ruszyła do, jak wywnioskowała, jego łóżka (leżała na nim piżama, którą widziała kilka razy, gdy Nathaniel nocował w Dziupli). Bez słowa otworzyła swoją torbę i, ignorując syk protestu Walsha, wysypała na materac całą jej zawartość.

— Rozello! Co... Zaraz będę miał całą pościel w atramencie!

Atramentem jednak nie musiał się przejmować. Rozella nie miała obecnie w swojej torbie nic prócz dwóch pergaminów i pustej, szklanej fiolki, którą teraz złapała palcami i pokazała Nathanielowi.

— Poznajesz to?

To była ta sama fiolka, którą dostała w styczniu. Ta sama, która tak mocno namieszała jej w głowie.

Nathaniel zbladł po swojemu. Jego skóra momentalnie zjaśniała o kilka odcieni, aż w końcu stała się biała jak kartka. Chyba pierwszy raz w życiu Rozella cieszyła się, że to nie ona odziedziczyła po babce dar metamorfomagii i jej ciało nie zdradzało kłamstw w ten sam sposób, co ciało Nathaniela.

— Nie — odkaszlnął Walsh mimo wszystko. — To jakiś kolejny durny eksperyment twój i twoich głupich znajomych?

— Nathaniel, serio, zabawa skończona. Wiem, że to ty przysłałeś te eliksiry.

Było to bardzo odważne spostrzeżenie, ale Rozella miała pewność swojej racji. Kiedy teraz o tym myślała, był to bardzo dobry kawał. Lepszy niż jakikolwiek, który ona dotąd wywinęła ze swoimi przyjaciółmi.

Nathaniel był w Dziupli wtedy, gdy Rozella dostała pierwszy eliksir. Wówczas błędnie uznała, że podrzucił go ktoś z zewnątrz — zawsze przecież zostawiała otwarte okno i wejście do jej pokoju nie należało do najtrudniejszych — lub ktoś, kogo przekabacili Fred i George. Ale nie pomyślała, że mógłby to być jej kuzyn, bo on nigdy takich rzeczy nie robił. A przecież był tam jeszcze zanim Dowellowie wrócili z mistrzostw świata w quidditchu. Przez kilka godzin pokój Rozelli stał pusty i Nathaniel miał idealną szansę do wykorzystania.

Nathaniel wyglądał teraz, jakby nie za bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. A potem nagle zmarszczył brwi i wypalił:

— Czekaj... powiedziałaś: „eliksiry"?

Rozella wyrzuciła ręce w górę.

— Tak, do cholery, umyj uszy. Eliksiry. Takie fajne napoje, w których lubują nietoperze z lochów.

Nathaniel kiwnął głową i przełknął ślinę, zastanawiając się nad następną odpowiedzią. Rozella stukała niecierpliwie trzewikiem o podłogę, czekając, aż kuzyn w końcu zbierze słowa i wyjaśni, skąd wziął mu się pomysł na tak świński kawał.

I kompletnie nie spodziewała się, że jego następnymi słowami będą:

— Dobrze, Rozello. Porozmawiamy później.

A potem zaczął zbierać swoje książki i chować je do szkolnej torby. Rozella zamrugała w niedowierzaniu. Miała nadzieję, że się przesłyszała. To już kolejny raz, kiedy zbywano ją w ten sposób!

— Słucham?

Nathaniel westchnął, przerywając na chwilę pakowanie się.

— No więc słuchaj. Rozumiem, że jesteś w gorącej wodzie kąpana i wszystko chciałabyś na teraz, ale chcę ci przypomnieć, że niedługo zaczynają się lekcje i nie mamy dużo czasu. Jeśli chcesz, żebym cokolwiek ci powiedział, a uwierz, trochę to zajmie, masz przyjść tu podczas kolacji. Będę czekał przed wejściem do Ravenclawu. I nikomu ani słowa.

Ruszył do drzwi i dopiero kiedy złapał za klamkę odwrócił się do niej:

— Idziesz czy będziesz tu tak stać?

Rozella prychnęła. Szybko wrzuciła swoje rzeczy do torby i ruszyła do wyjścia.

Na schodach wyminęła Nathaniela. Nie miała zamiaru z nim rozmawiać. Chciała tylko odpowiedzi na swoje pytania, a skoro ich nie dostała, równie dobrze mogła go ignorować przez resztę drogi.

— Zachowujesz się dziecinnie — skomentował.

Nathaniel miał rację i Rozella to wiedziała. Jeśli chcieli porozmawiać na spokojnie i dojść do jakichkolwiek wniosków, musieli to odłożyć na moment, gdy żadne z nich nie będzie śpieszyć się na lekcje. Rozella nawet nie próbowała przekonać Walsha, że mogli opuścić zajęcia. Szybciej odgryzłby sobie rękę, niż na to przystał.

I tak, miał też słuszność w tym, że pora kolacji to najlepsza pora na takie rozmowy. Wtedy większość uczniów będzie w Wielkiej Sali i zmniejszała się szansa, że ktoś im przeszkodzi. Ale na myśl, że musiała czekać cały dzień i nawet nie miała pewności, że do rozmowy faktycznie dojdzie, Rozella czuła przemożną chęć walnięcia czegoś. Dziewczynę nękała ponura myśl, że kuzyn znowu ją odrwił i wcale nie miał zamiaru się wytłumaczyć. Ona będzie stać jak idiotka przed wejściem do pokoju wspólnego Krukonów, a on będzie się naśmiewać, że tak łatwo poszło mu ją spławić.

— Masz rozwiązane sznurówki, wiesz o tym? — odezwał się Nathaniel, gdy schodzili po schodach.

— Okej.

— I źle zawiązany krawat.

— Wiem.

— Nie chcę być czepialski. Ale naprawdę, wkładasz ten mundurek codziennie od czterech lat i nadal nie umiesz poprawnie zawiązać krawatu? I, ouu, Rozello, patrzyłaś dziś w ogóle w lustro? Masz strasznego kołtuna z tyłu gło-...

BAM!

Rozella przytrzasnęła butem rozwiązaną sznurówkę, przez co niebezpiecznie pochyliła się do przodu. Próbowała złapać równowagę, ale nie wyczuwając pod stopą stopnia — bum, bam, raz, dwa, szast i prast, i przekoziołkowała prosto pod czyjeś nogi. Usłyszała dziewczęcy pisk, a potem coś małego — ale diablo ciężkiego! — spadło na jej głowę. Stęknęła.

— Mówiłem, że masz rozwiązane sznurówki — burknął Nathaniel. — Na słodką Rowenę, czy ty zawsze musisz robić taką wieś?

Rozella pokazała mu brzydki gest palcem. A potem położyła się z głową skierowaną w podłogę. Liczyła, że jakoś wsiąknie w deski i kurz i będzie mogła tak leżeć aż do końca świata.

~^~

— Na pewno wszystko okej? — zapytała ją Emma Harris dziesiąty raz tego ranka.

Obie dziewczyny zmierzały w stronę Wielkiej Sali. Nathaniela nie było obok; zmył się, gdy tylko Rozella wpadła na Emmę. Najwyraźniej zauważył w tym szansę, by pozbyć się irytującej kuzynki. Emma z kolei bardzo się zmartwiła i nie pomogły zapewnienia Rozelli, że nic jej nie jest. Starsza koleżanka postanowiła nie spuszczać jej z oka, dopóki nie dotrą na śniadanie.

— Czuję się jakbym dostała śrubą po głowie, ale tak to jest super — odparła Rozella, dumna z tego, że dzięki ojcu wie, iż to, co wypadło z torby Emmy i uderzyło ją w głowę, to śruba.

— To był wkręt — poprawiła ją Emma, a Rozelli zrzedła mina.

— W każdym razie... zawsze nosisz śruby — a po chwili dodała: — lub wkręty... zamiast podręczników? — Udawała, że nie czuła własnej hipokryzji. Sama obecnie miała w swojej torbie tylko fiolkę, dwa listy i ani jednej książki. A niemal codziennie w jej torbie przesiadywał przynajmniej jeden z trójki wozaków.

Emma poprawiła okulary zsuwające się z jej spiczastego nosa. Wyglądała, jakby zastanawiała się, jak ułożyć słowa tak, by nie musieć olać Rozelli, jednocześnie odpowiadając na tyle wymijająco, aby nie zdradzić za wiele. Potem jednak Krukonka najwyraźniej przypomniała sobie, że Rozella nie była — tak jak wcześniej Emma sądziła — przyjaciółką Aggie. Ba! pomogła Cordelii i Lei wykraść należącą do niej torbę ze szponów Harris. To znaczy, Rozella i Harry pomogli.

Rozella zasępiła się nieco na wspomnienie o Harrym i Aggie Harris.

Czyli ta Krukonka miała rację.

Harris to podła kłamczucha. Nie wiem, co ci nagadała, ale...

Ale tym razem nie kłamała! Przecież sama to przed chwilą przyznałaś.

Rozella przeżuła te słowa i boleśnie ugryzła się w język, gdy kątem oka spojrzała na idącą obok niej Emmę. Przez krótką, iluzoryczną chwilę ona i Aggie wydały jej się bardzo do siebie podobne; niemal identyczne i to sprawiło, że miała ochotę odejść i nie musieć patrzeć na Emmę już nigdy więcej. Ale wtedy Emma odezwała się tym swoim słowiczym głosem, tak innym od głosu Aggie, i Rozella nie mogła już dłużej poddawać się ślepej (i głupiej, bardzo głupiej) złości.

— Nie, nie targam codziennie ze sobą śrub... ani wkrętów — zaśmiała się uprzejmie Krukonka. — Po prostu dziś mam wolną godzinę, to uznałam, że między lekcjami trochę sobie pomajstruję. A komu by się chciało wspinać z lochów na szczyt wieży?

Rozella kiwnęła głową, szczerze zaciekawiona. Pamiętała, jak Cordelia i Lea mówiły jej, że Emma robiła coś w kierunku zaadoptowania mugolskich wynalazków w magicznym świecie. Nigdy jednak nie słyszała, żeby sama dziewczyna się na ten temat wypowiadała.

Ojciec Rozelli i wujek Arthur, gdyby tylko poznali zainteresowania Emmy, zapewne już planowaliby, jak wszczepić ją do rodziny (bo gdyby któreś z dzieci Weasleyów jakimś cudem poślubiłoby Emmę, Patrick uznałby pewno, że ma równe prawa do nazywania jej synową co Arthur. W drugą stronę byłoby tak samo).

Rozella skrzywiła się na tę myśl. Po przejściach z Aggie mimo wszystko wolałaby, aby żadna Harris nie kręciła się już wokół jej przyjaciół. Nawet jeśli była to Emma.

— Robisz coś konkretnego? — zapytała Rozella.

Emma pokręciła głową, wprawiając swoje ciemnoblond loki w ruch.

— Nie, na razie próbuję różnych rzeczy. Chcę zrobić coś z przytupem, żeby trafić do Kącika Młodego Czarodzieja w „Proroku Codziennym".

Rozella uśmiechnęła się. Fred i George chcieli kiedyś trafić do Kącika Młodego Czarodzieja, ale mimo licznych prób, „Prorok Codzienny" nie uznawał ich magicznych gadżetów za osiągnięcie. Julian też próbował ze swoimi wymyślonymi eliksirami, ale zawsze okazywało się, że wymyślił coś, co już tak naprawdę istniało, tylko w lekko zmienionej formie. Raz się wkurzył i przesłał im bimber oraz bardzo niemiły list. Rozella trzymała kciuki za to, że chociaż Emmie wyjdzie.

— Jeśli będziesz potrzebować testerów, zgłaszam się na ochotnika — oznajmiła.

Emma zaśmiała się.

— No to witam w składzie. — Posłała jej wesołe spojrzenie. — Wreszcie ktoś, kto nie jest Puchonem. — Udała, że wzdycha z ulgą. — Lea i Cedrik, to znaczy, wiesz, Cedrik Diggory, testują wszystkie moje wynalazki od lat i jeszcze żyją, więc raczej nie powinnaś wybuchnąć. Próbuję jeszcze jakoś przekabacić Justyna i Cor, ale Cordelia „wyczuwa, że stanie się coś złego" a Justyn bierze to wszystko do siebie. — Wywróciła oczami.

Rozella zachichotała. Tak, Justyn był bardzo łatwowierny. Z Cordelią nie spędziła zaś wiele czasu, ale poznała się już na tych jej przeczuciach. Dziesiątki razy usłyszała od niej jaka to jej aura była zbezczeszczona i wstrętna.

Może wcale się nie myliła? szepnął głos w jej głowie.

Och, skończ.

Dotarły do Wielkiej Sali. Pożegnawszy się, Emma ruszyła do stołu Krukonów. Rozella odprowadziła ją wzrokiem. Pośród błękitu i brązu wyłapała spojrzenie Nathaniela. Chłopak ledwo zauważalnie skinął jej głową, a potem wrócił do swojego śniadania.

Rozella czuła jak przez Wielką Salę przebiegają cienkie sieci sekretów. Złapała wzrok Juliana, kiedy ten rozmawiał z Astorią i jej siostrą, Daphne. Ślizgon puścił do Rozelli oko, a ona uśmiechnęła się niemrawo i zajęła obok Lee swoje miejsce przy stole Gryfonów.

Przywitała się z przyjaciółmi. Fred i George obgadywali cicho swoje fundusze: było ich niewiele, a wciąż mieli duże braki w składnikach, bez których większość — jeśli nie wszystkie — z ich magicznych gadżetów nie mogły powstać. Lee mówił do Valerie coś o nowych miotłach, których premiera została zapowiedziana na to lato. Valerie udawała, że go nie słucha i w ogóle jej to nie interesuje, ale Jordan wiedział, że było inaczej, więc mówił dalej. Rozella nalała mleka do swojej miski i wsypała doń kilka rodzajów płatków. Próbowała słuchać, o czym mówią jej przyjaciele, aby móc dołączyć do rozmowy.

I bardzo, bardzo starała się zignorować cichą obecność Harry'ego, który kilka miejsc dalej wbijał ponure spojrzenie w stół przed sobą.

— Co się stało Hermionie? — zapytał nagle Fred. Rozella uniosła głowę znad miski. Hermiona wybiegła z Wielkiej Sali, chowając dłonie pod pachy, a minę miała taką, jakby dręczył ją jakiś okrutny ból. W jej oczach lśniły łzy.

Lee, w odpowiedzi na pytanie Freda, wskazał na miejsce przy stole, gdzie jeszcze chwilę temu siedziała Hermiona. Teraz Harry i Ron trudzili się tam z odgonieniem sów. Było ich mnóstwo i co rusz nadlatywały kolejne.

— Wygląda na to, że mamy powtórkę ze stycznia — ocenił Lee.

Rozella dobrze wiedziała, co to oznacza. Pamiętała jak po artykule na jej temat, sowy ciągle przynosiły listy z pogróżkami oraz ukrytymi klątwami. Teraz z całą pewnością Hermiona przeżywała to samo; może nawet ze zdwojoną siłą. W końcu Rozella miała na pieńku tylko z fankami Chłopca, Który Przeżył oraz osobami darzącymi szczególną nienawiścią osoby powiązane z rodzinami śmierciożerców. Hermiona zaś musiała znosić nie tylko złość fanek Harry'ego i Kruma, ale też — Rozella była tego pewna — osoby, które po prostu nie mogłyby powstrzymać się od gnębienia dziecka mugoli, skoro nadarzyła się ku temu okazja.

Rozella poczuła obowiązek, by wesprzeć koleżankę, skoro sama doświadczyła podobnych problemów z winy Skeeter.

— Chyba pogadam z nią przed zielarstwem.

Ale Hermiona nie pojawiła się na zielarstwie, tak samo jak nie pojawiła się na opiece nad magicznymi stworzeniami.

Czwartoroczni Gryfoni wyszli z cieplarni i teraz zmierzali do chatki Hagrida na lekcję. Wtedy Rozella zobaczyła Malfoya, Crabbe'a i Goyle'a wychodzących z zamku. Za nimi szła Pansy Parkinson, chichocąc i poszeptując do swoich Ślizgonek. Kiedy wzrok Parkinson natrafił na, idących niedaleko od Rozelli i Valerie, Harry'ego i Rona, Ślizgonka zawołała:

— Potter, zerwałeś ze swoją dziewczyną? Dlaczego była taka zdołowana na śniadaniu?

Harry zignorował ją; nie chciał pewno, by dowiedziała się, ile złego narobił już artykuł w tygodniku „Czarownica". Zamiast niego odezwała się Valerie, idąc szybkim krokiem w stronę Ślizgonek:

— Była zdołowana, bo nie będzie mogła zobaczyć, jak rozkwaszam ci ten twój parszywy ry-...

— Valerie! — zawołała Rozella, łapiąc ramię przyjaciółki. Włożyła wszystkie swoje siły, żeby odciągnąć ją od Parkinson. Nie chciała myśleć, co by się stało, gdyby Valerie naprawdę pobiła dziewczynę. Rita Skeeter dostałaby wtedy kolejny powód do roznoszenia głupich plotek, a i tak narobiła już niezłej kabały.

Pansy Parkinson i jej Ślizgonki zdążyły w tym czasie odejść, chichocąc w głos.

— Puszczaj, Dowell. Zaraz zetrę jej ten głupi uśmiech z gęby — burknęła Valerie. W jej ciemnych oczach błyszczała obietnica brutalnej zemsty.

Rozella poluźniła uścisk, ale nie puściła jej ramienia.

— Odpuść. Jak nikt nie będzie patrzeć, to wrzucimy jej karaluchy do torebki.

To najwyraźniej przekonało Valerie, bo ta, chociaż wciąż nabzdyczona, dała się pociągnąć na lekcję opieki nad magicznymi stworzeniami.

Hagrid, który na ostatniej lekcji zapowiedział im, że skończyli już temat jednorożców, czekał na nich przed swoją chatką wśród stosu skrzynek. Rozella zastanawiała się, czy znowu będą mieli hodować sklątki. Była ciekawa jak bardzo Gluciak urósł.

Ale kiedy podeszła bliżej i zajrzała do jednej ze skrzynek, zobaczyła puchate, czarne stworzenia z długimi ryjkami. Miały dziwnie płaskie, łopatowate przednie łapy i przypatrywały się im, mrugając oczami, jakby były uprzejmie zdziwione, że tyle osób zaszczyca je swoją uwagą.

— Boże, nie — jęknęła Valerie. — Tylko nie te kretodziobaki.

Rozella prychnęła z rozbawieniem. Valerie nadal nie wyleczyła się ze swojej niechęci do tych zwierząt po tym, jak całą noc szukali magicznych stworzeń, aby finalnie okazało się, że większość zwierzaków i tak znowu zwiała.

— To są niuchacze — oznajmił Hagrid, kiedy cała klasa zgromadziła się wokół skrzynek. — Siedzą głównie po kopalniach. Lubią błyskotki... O, uważajcie, zara zobaczycie...

Jeden z niuchaczy nagle podskoczył i chwycił zębami za zegarek na przegubie Pansy Parkinson. Ślizgonka wrzasnęła ze strachu i odskoczyła.

— Pożyteczne stworzonka, wyniuchają każdy skarb — powiedział uradowany Hagrid. — Tak se pomyślałem, że możemy się dzisiaj trochę zabawić. Widzicie to? — wskazał na dużą połać świeżo skopanej ziemi. — Zakopałem tam trochę złotych monet. Wybierzecie sobie po jednym, a ten, którego niuchacz wykopie najwięcej monet, dostanie nagrodę. Tylko pozdejmujcie wszystkie cenne rzeczy, wybierzcie po niuchaczu i przygotujcie się, żeby je puścić w ziemię.

Rozella odpięła z szyi naszyjnik, który dostała od Juliana i Astorii na święta i schowała srebrną żmiję do kieszeni. Potem wyjęła ze skrzynki jednego niuchacza. Zwierzątko natychmiast trąciło ryjkiem brodę Rozelli i wplątało nosek w jej włosy, węsząc entuzjastycznie za kolczykami lub inną biżuterią. Rozella uśmiechnęła się, przeczesując futerko zwierzątka. Chyba właśnie tego było jej trzeba po ostatnich zawirowaniach. Zabawy ze zwierzętami i odcięcia się od reszty świata.

— Hej, cudaku — przywitała się z futrzakiem. Postawiła niuchacza na ziemi i powiedziała: — No dajesz. Pokaż, co potrafisz i przynieś trochę złota.

Niuchacz posłusznie pomknął w stronę rozkopanej trawy. Tak jak inne stworzonka, zanurkował w skąpanej ziemi, jak w wodę, a po chwili wrócił wtykając w rękę Rozelli złote monety. Rozella zachichotała i podziękowała stworzeniu.

— Mój jest jakiś zepsuty — odezwała się stojąca po jej lewej Valerie. Niuchacz, którego wybrała, nadal siedział w miejscu. Zamiast, tak jak inne niuchacze, gonić za złotem, bawił się czymś schowanym w swojej kieszeni. Valerie dźgnęła go palcem. — Głupi kretodziobak.

— Może go ładnie poproś? — podsunęła uczynnie Rozella.

Valerie prychnęła.

— Nie, po prostu dowiem się, co go tak zajmuje... — złapała niuchacza za tylne łapki i potrząsnęła nim — i wyrzucę to do kibla. — Coś uderzyło o trawę. Valerie spojrzała obok stopy i jęknęła z przestrachem. — Nie no, to są jakieś żarty?

Rozella spojrzała jej przez ramię. Z kieszeni niuchacza wypadła zwykła gałko-klamka, takich jakich mnóstwo zdobiło hogwarckie okna.

— Ale że co? — zapytała, kompletnie zbita z tropu.

— To jest ten sam durny kretodziobak, który uciekł Kettleburnowi — rzekła Valerie, a Rozella wydała z siebie ciche: „o".

Rozella pamiętała jak Valerie mówiła coś o „głupim kretodziobaku" rankiem po ich poszukiwaniach. Astoria potem opowiedziała Rozelli, o tym, że znalazły niuchacza, tak zakochanego w jednej z okiennych klamek, że Valerie musiała ją wyłamać, bo nie było sposobu by ściągnąć z niej zwierzaka. Hermiona dodała tylko, że „Valerie narobiła tyle huku, że prawie obudziła cały zamek! Mogli nas wyrzucić!".

Valerie spojrzała w oczy niuchacza, który odebrał jej swoją gałko-klamkę i ślinił ją teraz jak gryzak dla niemowląt. Wyglądał na usatysfakcjonowanego.

— I czego się szczerzysz, co? — warknęła Valerie.

Rozella powstrzymała się przed powiedzeniem, że niuchacz raczej jej nie odpowie.

— Chyba jesteście sobie przeznaczeni — rzekła zamiast tego. Została przez to obrzucona śmiercionośnym spojrzeniem Roberts. Nie mogła jednak zachować powagi, gdy niuchacz za nic mając sobie złote monety Hagrida, poświęcał całą uwagę zwykłej klamce. Zwierzak oparł się o nogę Valerie, a dziewczyna wyglądała niczym buchorożec na sekundę przed wybuchem. — Żyłka ci pulsuje, wiesz?

I naprawdę nie wiedziała, czym sobie zasłużyła, by Valerie rzuciła w jej udo klamką.

Kiedy Rozella klęła siarczyście i krzywiła się z bólu, Hagrid okrążył grządkę. 

— No, chiba już wszystko wyniuchały — powiedział, choć puchate zwierzątka nie przestawały nurkować w ziemię. — Zakopałem tylko setkę monet. O, jesteś już, Hermiono!

Hermiona szła ku nim przez łąkę. Miała obandażowane dłonie i wyglądała dość żałośnie. Pansy Parkinson przyglądała się jej uważnie.

— No dobra, tera sprawdzimy, jak wam poszło! — zawołał Hagrid. — Podliczymy monety! I nie próbuj żadnej podwędzić, Goyle — dodał, mrużąc swoje paciorkowate oczy. — To złoto leprokonusów. Znika po paru godzinach.

Goyle opróżnił kieszenie, wytrzeszczając głupkowato oczy. Niuchacz Rona okazał się najbardziej skuteczny, więc Hagrid wręczył Ronowi w nagrodę olbrzymią tabliczkę czekolady z Miodowego Królestwa. Rozległ się dzwon wzywający na obiad. Rozella zwykle zostałaby nieco dłużej, by pomóc Hagridowi powsadzać niuchacze do skrzynek, ale widziała, że Harry, Ron i Hermiona już się do tego zabrali, a nie czuła się obecnie chciana w tym towarzystwie.

Hagrid odprowadził ją zdziwionym spojrzeniem, kiedy bez słowa wsadziła swojego niuchacza do skrzyni i, razem z Valerie, poszła do zamku. Hermiona zmarszczyła brwi.

~^~

Po skończonych zajęciach Rozella niekoniecznie wiedziała, co ze sobą zrobić. Fred, George i Lee kończyli dziś później od niej, a Valerie obecnie wyładowywała swoją złość na podgniłych warzywach, rozwalając je radośnie w Zakazanym Lesie. Nieźle wkurzyła ją Parkinson i ten niuchacz („pchlarz się na mnie uwziął!"). Czarę przelała lekcja wróżbiarstwa.

— Moja droga, urodziłaś się pod zgubnym wpływem Merkurego — powiedziała wtedy profesor Trelawney. — Oj, nie wróżę ci szczęścia w miłości... oczywiście, jeśli jakaś w ogóle cię czeka.

Rozella pomyślała wtedy, że dziewczyna rozsadzi salę i powie Trelawney, aby wypchała się tymi planetami. Valerie jednak zasznurowała usta i zatrzasnęła podręcznik, nie odzywając się już słowem do końca lekcji.

Rozella więc wróciła do dormitorium samotnie. Były tam początkowo Treacy i Lavender, ale znikły bardzo szybko: Treacy obiecała Lavender, że namaluje jej portret i Gryfonki postanowiły wyjść na błonia, póki było jeszcze jasno. Parvati wyszła zaś na spotkanie z Francuzem, z którym była na Balu Bożonarodzeniowym.

Rozella więc — mając obecnie za jedynych towarzyszy trójkę wozaków, rudego kota Hermiony i własny cień — chodziła po pustym pokoju, wydeptując koła w podłodze, i odmierzając godziny do spotkania z Nathanielem. W takim stanie znalazła ją Hermiona.

Granger nie pytała; najwyraźniej doszła do wniosku, że Rozella chodzi struta z tego samego powodu, co Harry. Zamiast tego zmarszczyła brwi i po chwili namysłu zapytała:

— Chcesz się ze mną pouczyć?

Rozella posłała jej wdzięczny uśmiech.

Szybko jednak okazało się, że Hermiona średnio mogła się uczyć. Niełatwo jej było robić notatki albo przewracać kolejne stronice w książkach, ponieważ palce miała wciąż spuchnięte i sztywne.

— Jak ja nie znoszę tej baby! — wybuchnęła nagle i to zakończyło ich naukę.

Szybko przerzuciły się na wymyślanie coraz to bardziej wymyślnych wyzwisk dla Skeeter oraz pomysłów na zemstę. Rozella mówiła to wszystko bardziej w żartach, ale wydawało jej się, że Hermiona naprawdę chciała odpłacić się Skeeter. I najwyraźniej miała już plan.

Rozella nawet nie zorientowała się, w którym momencie cały stres kumulujący się w niej od wczoraj zmniejszył się do minimum. Wrócił jednak ze zdwojoną siłą, gdy Hermiona poruszyła temat Harry'ego. Wyglądało, jakby miała na to ochotę już od jakiegoś czasu.

Harry podobno nie powiedział jej ani Ronowi nic na temat swojej wczorajszej kłótni z Rozellą, ale Hermiona nie była głupia. Widziała, że oboje chodzą struci i że Harry posyła Rozelli nieprzychylne spojrzenia. Połączyła wątki i wszystkie prowadziły do jednego — do tamtej nocy w pokoju wspólnym Gryffindoru, gdy Rozella weszła w układ z Ginny.

Eliksir za głowę Pottera? miękki półszept Rozelli zawisł wówczas nad Gryfonkami. Rozella czuła się, jakby znowu siedziała w otoczonym półmrokiem pokoju i świdrowała Ginny spojrzeniem. Ty pomożesz mi odebrać co moje, a ja zeswatam cię z okularnikiem. Może gdyby wtedy odpuściła... Może sprawa eliksirów zostałaby zapomniana, już nigdy by nie wróciła i Rozella by tak nie świrowała. No i z pewnością nie zakręciłaby się wokół Harry'ego, aby zeswatać go z Ginny. Nie miałaby okazji wejść z nim w żadne układy i nie doświadczyłaby przykrości ze strony Skeeter.

I nie zyskałaby jego zaufania, aby równie szybko je zdeptać.

— Wiedziałam, że tak się to skończy. Mówiłam ci — powiedziała Hermiona. Wpatrywała się w książkę, próbując podkreślić jakąś datę, ale zrezygnowała, gdy wyrwało jej się kolejne syknięcie bólu. — Ale wtedy miałam raczej na myśli, że skończy się to fatalnie dla Ginny, nie dla ciebie i Harry'ego. Wiedziałam, że te twoje głupie pomysły nic nie dadzą. Naprawdę, Rozello, co miało niby dać wrzucenie Harry'ego do jeziora?

Rozella zaśmiała się niemrawo.

— To nie było planowane — powiedziała. Przygryzła wargę, nie mogąc powstrzymać się od następnego pytania: — To dlatego doradziłaś Ginny, żeby odpuściła sobie Harry'ego i zaczęła umawiać się z innymi chłopakami?

Hermiona zarumieniła się lekko, jakby rozmowa o chłopakach ją speszyła. Rozelli wydało się to trochę dziwaczne ze względu na to, że w pewnym sensie umawiała się z Wiktorem Krumem.

— Nie powiedziałam jej, żeby odpuściła sobie Harry'ego. Uznałam tylko, że powinna trochę... no, wiesz... wyluzować. Myślę, że jeśli zacznie chodzić z kimś innym, to pozwoli jej zebrać się na odwagę i zacząć normalnie zachowywać przy Harrym.

Rozella kiwnęła głową. No tak, ona znała tylko tę odważną wersję Weasley: dziewczyny, z którą przyjaźniła się jeszcze za czasów, gdy nie miały wszystkich stałych zębów, a płacz wywoływał u nich każdy najmniejszy siniak. Ginny, z którą wspinała się na drzewa, latała na miotłach wokół St. Catchpole i z którą zawsze szantażowała braci Weasley, aby dostać większą porcję czekoladowego budyniu. Czasem zapominała, jaka Ginny stawała się nieśmiała w starciu z Harrym, a przecież było tak od dnia, gdy zobaczyła go po raz pierwszy.

Zanim zdążyła ugryźć się w język, zapytała:

— Sądzisz, że Ginny podoba się Harry czy Chłopiec, Który Przeżył? — Określenie „zakochała się" nie chciało jej przejść przez usta. Te słowa były zbyt ważne, by móc nimi ot tak rzucać na prawo i lewo.

Hermiona zmarszczyła brwi.

— A ty nie lubisz Harry'ego czy Chłopca, Który Przeżył? — odbiła pałeczkę. Rozella wytrzeszczyła oczy. — Nie patrz tak na mnie. Dobrze wiesz, że jesteś zazdrosna o sławę Harry'ego i ten cały szum wokół niego. Było to widać już na pierwszym roku. Szczególnie wtedy — podkreśliła, a Rozella skrzywiła się. Pamiętała, jak zazdrość zalewała ją wrzątkiem, gdy tylko Harry zbierał kolejne laury, nawet gdy na to nie zasługiwał. Zawsze wszystko wychodziło mu idealnie, a wszyscy przy nim zdawali się być tylko cieniem. — No właśnie. Gdybyś teraz zobaczyła swoją twarz, wiedziałabyś o co mi chodzi. Jak jesteś zazdrosna to robisz taką głupią minę jak Ron. — Rozella przewróciła oczami. Zdecydowanie nie wyglądała jak Ron. Nigdy. — No, to odpowiesz na moje pytanie?

Rozella przygryzła wnętrze policzka.

— Nie lubię Chłopca, Który Przeżył — przyznała. — A Harry'ego nie znam za dobrze. Wiem tylko, że ma ostrą obsesję na punkcie czarnoksiężników i że jest mocno irytujący.

Czyżby?

— Polubiłabyś go — powiedziała Hermiona z przekonaniem. — Ginny też potrzebuje go lepiej poznać i dostać szansę, by zakochać się w prawdziwym Harrym.

Może.

— Tak, chyba masz rac-... — Urwała, czując jak coś ciągnie ją za rękaw.

— Prze pani. — Usłyszała.

Obie, Rozella i Hermiona, wbiły wzrok we Wścieka. Wozak właśnie wdrapał się na łóżko Hermiony.

— Co jest, Wściek? — zapytała Rozella.

— Bo my mamy problem — powiedział cichutko wozak.

— Jaki problem, Wścieku? — zapytała Hermiona znad pergaminów. Rozella spojrzała na nią niepewnie. Hermiona nadal była przeciwna trzymaniu wozaków i czasem nadal zarzucała propozycją, by pójść z tym do nauczycieli. Robiła to jednak coraz rzadziej. Najwyraźniej i na nią zadziałał urok Wścieka (bo Rozella wątpiła, że sprawiła to wulgarność Kapitana czy ciągłe narzekania Gryzi).

— Bo... była nas trójka. — Wozak spróbował imitować ludzki gest, których ostatnio nabywał coraz więcej, i pokazać pazurami liczbę trzy, ale jego małe, futrzaste łapki mu to uniemożliwiały. — No a teraz to jest nas czwórka...

— Co masz na myśli? — Hermiona zacisnęła usta w wąską linię. Wymieniła spojrzenia z Rozellą.

— Kapitan mówi, że Gryzia zrobiła sobie czorta — powiedział wozak. — Co to czort?

Rozella zamrugała.

— Jaki czort?

Nagle spod łóżka wypełzła Gryzia.

— Nie mam żadnego czorta! — zaskrzeczała i spojrzała wściekle na Wścieka. — Złotko, nie słuchaj wszystkiego, co mówi ten stary pijak. — Miała na myśli Kapitana. Po chwili przeniosła swój wzrok na Rozellę. — Ale faktycznie mamy problem. To coś nawet nie jest wozakiem! I nie mówi!

Rozella czuła, że nie nadąża. Postanowiła więc zwlec się z pościeli Hermiony i pójść za Gryzią. Zajrzała pod swoje łóżko, gdzie wozaki miały ukryte legowisko.

Tam siedział niuchacz Valerie oraz Kapitan, który próbował odebrać mu klamkę.

— Kapitan, zostaw — powiedziała Rozella, nawet na niego nie patrząc. Hermiona wychyliła się lekko ze swojego posłania, a Rozella zwróciła się do niuchacza: — Hej, dziubasku.

Wyciągnęła niuchacza spod łóżka i pokazała go Hermionie. Hermiona zmarszczyła brwi.

— Nie, Rozello, nie ma opcji, że przygarniemy kolejnego zwierzaka — powiedziała, a Krzywołap miauknął na zgodę.

Rozella przewróciła oczami.

— Wcale nie miałam zamiaru... No dobra, okej, przeszło mi przez myśl... ale...

— Masz natychmiast iść i oddać go Hagridowi!

Rozella jęknęła cierpiętniczo. Wściek zrobił duże oczy, które momentalnie zaszły łzami.

— Nie zatrzymamy go? — zapytał.

— Ja nie będę go niańczyć — oburzyła się Gryzia, wyraźnie dotknięta pomysłem, że niuchacz mógłby być jej dzieciakiem.

Wtedy odezwał się Kapitan.

— Ja byłbym dobrym tatusiem dla małego czorta — oznajmił i spojrzał na obślinionego niuchacza, bawiącego się swoją klamką. — Nauczyłbym cię jak kraść oraz pluć na odległość i...

— Nie — powiedziały jednocześnie Rozella i Hermiona. Kapitan wywrócił oczami.

— Kobiety — prychnął pogardliwie, skrzyżowawszy łapki na piersi. Wściek spróbował przybrać tę samą postawę i zrobić równie groźną minę. Gryzia spojrzała na nich jak na skończonych kretynów.

Wtedy drzwi się otworzyły, a do pokoju weszła Valerie.

W prawej ręce trzymała starego, poczciwego Steve'a. Zarówno jej kij jak i mundurek całe brudne były od soku z warzyw.

Rozella spojrzała na Valerie, a potem na niuchacza i uśmiechnęła się zadziornie.

— Patrz, czorcie, mamusia wróciła.

~^~

Rozella aż do ostatniej chwili nie była pewna, czy Nathaniel jej nie wyrolował.

Kiedy wspinała się po schodach na Wieżę Ravenclawu, mijała Krukonów schodzących na kolacje. Większość z nich miała zmęczone, wieczorne miny osób, które marzyły już tylko o wrzuceniu czegoś na ząb i wróceniu do łóżka. A kiedy największa grupa już przeszła, Rozella zobaczyła Nathaniela czekającego na nią w półmroku korytarza.

Kiedy odpowiadał na pytanie orlej kołatki, Rozella obrzuciła go spojrzeniem. Coś zmieniło się od rana; coś w jego postawie i zachowaniu. Wcześniej mogłaby przysiąc, że Nathaniel zaproponował przełożenie rozmowy na później, byleby uciec od tematu i już nigdy do niego nie wracać. Ale teraz nie tylko wyglądał, jakby naprawdę miał zamiar dać Rozelli odpowiedzi na jej pytania — wyglądał, jakby naprawdę chciał powiedzieć to i jeszcze więcej.

Cholera, musi być bardzo dumny z tego kawału, pomyślała, widząc słabo kryte podekscytowanie kuzyna.

Dormitorium chłopców z czwartego roku było puste. Wszyscy współlokatorzy Nathaniela zeszli do Wielkiej Sali. Rozella oparła się o parapet skąpany w księżycowej poświacie i spojrzała na kuzyna.

— No, dajesz, tłumacz się — ponagliła go. — A może najpierw mam ci zaklaskać? Jak na pierwszy kawał, poszło ci super. Nabrałeś mnie, udało ci się wystraszyć Gryfonkę. Brawo, Nath.

Nathaniel przetarł dłonią twarz.

— Jak ty nic nie rozumiesz...

Rozella skrzyżowała ramiona na piersi.

— To może mi rozjaśnij? Bo z mojej perspektywy wygląda to tak, że wysłałeś mi jakieś posrane eliksiry i teraz...

— To nie ja je wysłałem.

Rozella prychnęła.

— Jasne.

— Daj mi dokończyć — powiedział Nathaniel z rozdrażnieniem. Rozella miała ochotę ponownie na niego prychnąć. Powstrzymała ją myśl, że Walsh wyglądał, jakby chciał podzielić się tym z kimś już od jakiegoś czasu. Potrzeba powiedzenia tego była najwyraźniej już tak niebotycznie ogromna, że nie obchodziło go nawet, czy to przyjaciel, czy irytująca kuzynka.

Tyle że nie bardzo miał w kim wybierać, prawda? powiedział głos w głowie Rozelli.

Nathaniel zaczął krążyć po pokoju i, tak samo jak Rozella kilka godzin temu, wydeptywał okręgi w podłodze. A kiedy się zatrzymał, powiedział ni w pięć, ni w dziewięć:

— Wystrzegajcie się czarnych sów.

Rozella zamrugała.

— Co?

— Babcia El zawsze to powtarza. Wystrzegajcie się czarnych sów — jego, obecnie brązowe, oczy zdawały się ściemnieć teraz o kilka odcieni. — A ja nie posłuchałem.

— Wiesz, ja żadnych ptaków tu nie widzę. — Rozella rozejrzała się. — Tylko Orły, ale przed tym ta opętana upiorzyca raczej nie ostrzegała.

Nathaniel nawet nie sfukał jej za obrażenie jego ukochanej babci.

— Nie, Rozello, nie. Te listy... one wszystkie były od czarnych sów.

Rozella zmarszczyła brwi. A potem nagle przypomniała sobie sytuację sprzed kilku dni.

— Czekaj, to dlatego tak zareagowałeś, kiedy Żul przyniósł mi list? — zapytała, przypominając sobie, jak Nathaniel próbował zabrać korespondencję sowie Aarona. — Ale ty masz nasrane w bani, o matko. — A to wszystko wina tej starej wariatki, dodała w myślach. — Ale... poczekaj, co kolor sów ma do tego, co mi wysłałeś?

— Mówię ci, że to nie byłem ja! — uniósł głos, a potem wbił wzrok w czubki swoich butów. — To znaczy... raz. Podrzuciłem ci to do pokoju, gdy cię nie było... Bo on zawsze wysyła te eliksiry, a ja nigdy nie miałem odwagi ich wypić, a ty... wiedziałem, że będziesz zbyt ciekawa i w końcu to zrobisz. Obserwowałem cię całe wakacje, aby sprawdzić, czy...

Rozellę w tamtym momencie wmurowało.

— Okej, czekaj, od początku, na spokojnie, bo nic nie rozumiem i robię się coraz bardziej zła.

Nathaniel wziął głęboki wdech, jakby szykował się do wskoczenia w głęboką wodę.

— To był mój sekret... My... Znaczy, on do mnie pisze już od pierwszego roku — powiedział. — To się tak ciągnie... Najpierw dostałem jakiś list z fiolką. Byłem... Kurczę, miałem jedenaście lat, a on pisał wierszem i nic z tego nie zrozumiałem. Myślałem... Byłem pewny, że to twoja sprawka, bo ty i Weasleyowie zawsze robicie takie głupie żarty — burknął, nieco rozzłoszczonym tonem. Rozella uznała to za komiczne, że oboje w pierwszej kolejności oskarżyli siebie nawzajem. Ale ja przynajmniej miałam jakieś podstawy, prychnęła w myślach. — Potem był kolejny list, jakoś sześć miesięcy później, chyba coś takiego. Tam było tylko jedno zdanie... „Ile czasu mija między błyskiem a grzmotem?". Zabij mnie, ale nadal nie wiem, o co w tym chodziło, a on nie chce nic wyjaśnić. Jest bardzo skryty. Mówi, że to nieważne, że...

— Jaki był ten trzeci list? — przerwała mu.

Nathaniel zamrugał, wybity z rytmu.

— Data z godziną i miejscem spotkania — odparł wprost.

— Tak po prostu? Czekaj... poszedłeś tam?!

— Miałem dwanaście lat! Byłem naiwny i, no, samotny, a to brzmiało jak super przygoda — powiedział. — Nigdy wcześniej nie łamałem prawa, więc takie wykradnięcie się do Hogsmeade to było dla mnie coś.

Rozelli zakręciło się w głowie. Nie dlatego, że jej kuzyn sądził, że wykradnięcie się ze szkoły to złamanie prawa, a dlatego, że on faktycznie to zrobił. Rozella sądziła, że jego największą zbrodnią było bycie kretynem.

— Okej... Okej, i..?

— To było dwa lata temu, średnio to pamiętam. Wiem, że łatwo mi poszło, bo wtedy każdy panikował przez otwarcie Komnaty Tajemnic, a ty jeszcze narobiłaś rabanu z tym wmawianiem każdemu, że jesteś Dziedzicem Slytherina. Nikt nie zwróciłby uwagi na jakiegoś dzieciaka przekradającego się do wyjścia. Po prostu wyszedłem. — Wzruszył ramionami. — Chciałem wziąć kogoś ze sobą, ale bałem się, że sypną i Dumbledore wywali mnie z Hogwartu za ucieczkę... Więc poszedłem sam. On miał na mnie czekać przy końcu drogi. Tam jest taka barierka, przez którą można przejść i dalej są tylko jakieś krzaki.

Rozella zadrżała. Była tam wczoraj. Uznała to za niezły psikus od wszechświata.

— Było ciemno, więc średnio cokolwiek widziałem. Ale wiem, kiedy przyszedł. Nie pytaj skąd, po prostu to czułem i mało brakowało, a bym wziął i uciekł. Tyle, że cały się trząsłem jak osika i chyba daleko bym w takim stanie nie zaszedł. Coś było wtedy nie tak, bardzo nie tak.

Oczywiście, że było nie tak, miała ochotę prychnąć Rozella, wykradłeś się w nocy z zamku na jakieś podejrzane spotkanie z obcym mężczyzną. To brzmi gorzej niż źle!

Postanowiła jednak nie przerywać mu już opowieści. To wciąż był Nathaniel. W każdej chwili mógł przypomnieć sobie, że Rozella nie jest jego przyjaciółką i powierzanie jej sekretów tylko dlatego, że była pod ręką, nie należało do najlepszych wyjść. Rozella zmusiła się więc do siedzenia cicho. Chciała w pełni wykorzystać ten nathanielowy moment zawieszenia na skraju wspomnień a rzeczywistości. Najlepszym powiernikiem sekretów jest noc, Rozello, usłyszała w głowie głos Agrypiny, więc zlej się z mrokiem. Bądź niewidzialna. Oczy i uszy szeroko otwarte.

— Mało z tego pamiętam, poza tym, że było ciemno i zimno, ale wiem, że wtedy serio się przeraziłem swoją głupotą. Pierwszy raz coś takiego zrobiłem i coś mi mówiło, że ostatni. Bynajmniej nie z własnego wyboru. Nie widziałem go, ale... ale czułem, że to nie jest dobry człowiek, że chce zrobić mi coś strasznego. — Przełknął ślinę. Po chwili, co zdziwiło Rozellę, jego twarz rozświetlił mały uśmiech. — Teraz wiem, że nieźle się wtedy wygłupiłem, a on jest przyjacielem, ale...

— Przyjacielem? — wyrwało się Rozelli i momentalnie zaklęła na swoją nieuważność. Miała być niewidzialna, a nie co krok wtrącać swoje trzy sykle. Ale aż jej się zakręciło w głowie od tego, co Nathaniel mówił. Nazywał przyjacielem człowieka, który... Och, nawet nie wiedziała jak go opisać, ale na myśl nasuwały jej się same wstrętne określenia.

— Tak, Rozello, przyjacielem — burknął Nathaniel, a jego spojrzenie stało się mniej mgliste. Teraz było twarde i klarowne. — Może ci się wydawać, że nie mam przyjaciół, ale jak widzisz, jednak jakichś mam.

Rozella momentalnie pokręciła głową.

— Nie... Nie o to chodzi, tylko... Co tam właściwie zaszło?

Nathaniel się spiął. Przez chwilę patrzył na Rozellę tak, jakby nie był pewien, czy powinien dzielić się z nią kolejnymi sekretami. Usiadł na swoim łóżku i wbił spojrzenie w pięści. Z ociąganiem wrócił do opowieści:

— Ja... Czekałem. Wiem, że był tam od samego początku, bo po prostu to czułem, ale z jakiegoś powodu nie wyszedł mi na spotkanie od razu. Dopiero kiedy już miałem wrócić się do zamku, usłyszałem jakiś szelest. Przysięgam, prawie zemdlałem, jak go zobaczyłem... chociaż nie do końca takie „zobaczyłem". — Widząc, że Rozella unosi brwi, naprostował: — Mówiłem ci, było ciemno. No i nie za bardzo mnie interesowało jak wygląda. Bardziej interesowała mnie różdżka w jego dłoni. Pięść mu drżała, a ja wtedy pomyślałem, że, Merlinie, on mnie zabije. Może nawet nie użyje do tego różdżki, tylko pięści i połamie mi kości. Zabije mnie, bo złamałem szkolny regulamin... Nie śmiej się, wiem jak to teraz głupio brzmi, ale wtedy naprawdę tak myślałem.

Wziął głęboko drżący wdech.

— Chciałem uciekać, ale zaplątały mi się nogi i upadłem jak długi w błoto. Nie wiem, dlaczego wtedy nie wstałem i nie zacząłem biec dalej, ale chyba czułem, że zaraz wywalę się ponownie albo nie chciałem tracić czasu. Nie wiem. Ale udało mi się doczołgać do barierki. Tam jeszcze było kilka domów i obok świeciła się latarnia. Światło padło na mnie i pamiętam, że wtedy się przeraziłem, bo rękę miałem zdartą do krwi. Albo to błoto w tamtym świetle wyglądało jak krew. Tak też może być. No i na chwilę mnie zmroziło. Jego chyba też, ale raczej nie dlatego, że jakiś smark zdarł sobie rękę. Może się wystraszył, bo zacząłem beczeć.

Zatrzymał się na chwilę, a Rozella pomyślała, że to koniec, że powiedział za wiele i teraz nie wyda już z siebie ani słowa więcej. Ale wtedy kontynuował:

— Powiedział coś... Sam nie wiem. Brzmiało to jak jakiś bełkot i było tam dużo dziwnych słów, których wtedy jeszcze nie znałem. Ale jedno zdanie pamiętam. Powiedział: „stare grzechy rzucają długie cienie, Nathanielu". I złapał mnie za ramię, żeby mnie podnieść, bo nadal leżałem tam w błocie i ryczałem. To było żałosne. Przestałem ryczeć dopiero jak złapał mnie za twarz. Pamiętam, że zacisnął palce tak mocno, że aż poczułem jak wbija mi paznokcie w policzki i przez to chciało mi się ryczeć jeszcze bardziej. Potrząsnął mną i, uch, kilka glutów wyciekło mi z nosa, ale pamiętam, że nie miałem nawet odwagi podnieść ręki, żeby je wytrzeć. To było przerażające — mówił, wpatrzony w księżyc za oknem. Zdawał się całkowicie zapomnieć o obecności Rozelli i teraz zwierzał się gwiazdom i mroku. — Musiałem wtedy zamknąć oczy, bo nie pamiętam nic oprócz czerni, ale czułem, że on mi się przypatruje. Bardzo uważnie. A potem zapytał czy wiem, dlaczego chciał mnie zobaczyć.

Potarł ramię, nieświadomie szukając w tym geście złudnego uczucia otuchy.

— Nie mogłem z siebie wykrztusić słowa, jakby nagle odebrało mi mowę, i pamiętam, że przez to wszystko prawie zemdlałem. Pomyślałem, że jeśli mu nie odpowiem, to on serio mnie zabije, i próbowałem wykrztusić z siebie jakieś słowa. I chyba udzieliła mi się ta panika w Hogwarcie, bo wtedy zadałem tak głupie pytanie, że... Och. Zapytałem go czy jest prawdziwym Dziedzicem Slytherina i czy mnie też spetryfikuje.

Rozella ledwo powstrzymała prychnięcie, chociaż ta sytuacja wcale jej nie bawiła. To wszystko było tak bardzo surrealistyczne.

— Powiedział, że nie. Że jest człowiekiem, którego kiedyś bardzo zraniono i teraz jedyne, czego szuka to sprawiedliwości. Mówił to z takim przekonaniem i jakąś siłą w głosie, że od razu przestałem ryczeć i chyba widział, że nie mam już zamiaru uciekać, bo mnie puścił. Ręka nadal mu się trzęsła i nie mogłem od niej oderwać wzroku. Ufałem jego słowom, że mnie nie skrzywdzi, ale nie ufałem jemu. Serio myślałem, że mnie uderzy. On chyba też tak myślał, bo wyrzucił różdżkę w trawę i schował pięść za siebie. Powiedział mi, że obserwował mnie przez te ostatnie miesiące. Przez cały czas między b-błyskiem a grzmotem. Powiedział, że... że odpokutowałem... i potem mnie przytulił. — Przełknął ślinę. — Tak mnie sparaliżowało, że w pierwszym momencie pomyślałem, że umarłem. Ale on mówił dalej. Że też wiele wycierpiałem, że we mnie też jest ból. Że we mnie też jest sztorm, którego nie da się uciszyć i trzeba pozwolić mu grzmieć póki nie pochłonie wszystkiego. Powiedział, że... przypominam mu kogoś. Że jesteśmy jak dwie krople wody i że może to jego druga szansa. Jego pokuta.

Nathaniel spojrzał wtedy na Rozellę przepraszającym wzrokiem.

— Rozello, nie chciałem tego wszystkiego, ale... on... przekonał mnie, bo on...

Rozella zmarszczyła brwi.

— On co?

— On... on zna moją matkę.

Rozella zamarła. Matka Nathaniela, Catherine Walsh... ona była jak rodzinne widmo. Nikt o niej nie wspominał, wszyscy starali się raczej unikać tego tematu. A w szczególności Nathaniel. Nie miał nawet szansy, by ją poznać, by poczuć jak to jest mieć matkę... A teraz w jego głosie rozbrzmiewała jakaś siła, dzwoniąca w ciszy niczym naprężony drut. Za ciemnymi oczami szkliła się nadzieja i uczucia, które dotąd musiał skrywać pod kloszem, a które płynęły z palącej potrzeby poznania matczynej miłości.

— Nie wiem, jak wcześniej mogłem pomyśleć, że on mógłby mnie skrzywdzić — zaśmiał się Nathaniel. — On jest przyjacielem mojej mamy. Pewnie myślisz, że to głupie, ale to moja jedyna łączność z nią. Ona nawet nie odzywa się w urodziny czy święta, ale on mi obiecał... Dzięki niemu wiem, co się z nią dzieje. To prawie tak, jakbym był częścią jej życia.

Wtedy zerwał się na równe nogi, jak wystrzelony z procy. Opadł na kolana przed kufrem stojącym w nogach jego łóżka. Nieskładnymi ruchami wyrzucał z niego różne rzeczy, próbując się do czegoś dokopać. W końcu znalazł to, czego szukał i drżącymi dłońmi wyjął małe pudełeczko; miało pozdzieraną, białą farbkę, a na środku namalowane były herbaciane róże. Nathaniel uchylił wieczko, a ze środka wysypały się dziesiątki zapisanych pergaminów.

— To wszystko od niego. — Nathaniel podał Rozelli pudełko. — Ciągle informuje mnie, co u mamy. Mam nawet kilka zdjęć... To była mała cena za to. Musisz mnie zrozumieć.

— Nathaniel... o czym ty mówisz? Jaka cena?

Nathaniel z trudem oderwał wzrok od listów i machnął lekceważąco ręką.

— Tylko zadawał pytania. — Wzruszył ramionami, a potem dodał: — Zawsze wysyła listy tą jedną czarną sową i nie da się jej odpędzić, dopóki nie odpowie się na wszystko. Jest z niej cholernie mądra bestia, naprawdę. Za pierwszym razem bardzo się śpieszyłem na lekcje i po prostu zabrałem list. Chciałem przeczytać go później, ale ta jego sowa podrapała mnie tak bardzo, że myślałem, że już na zawsze zostaną mi blizny — zaśmiał się, a Rozella nie rozumiała, co w tym takiego zabawnego. — Od tamtej pory wiedziałem, że mam zawsze odpowiadać na wszystkie pytania od razu, choćby się paliło, nie mogę nie odpowiedzieć na...

— Jakie pytania? O co on cię pytał?

— O... no. Naszą rodzinę — przyznał, a Rozella wytrzeszczyła na niego oczy. W jego głosie rozbrzmiała jakaś skrywana nienawiść. — Nasza rodzina ma wiele sekretów, Rozello, i on to wie. Nasza rodzina rozrosła się na krzywdzie innych, na łzach i cierpieniu, a on chce to naprawić. Bo to też jego rodzina i on nie może tak tego zostawić... Dzielił się ze mną tymi wszystkimi sekretami, bo mi można zaufać. On mi ufa, jest moim przyjacielem — urwał. Na jego ustach błąkał się mały uśmiech. Był taki zadowolony z tego, że mógł wreszcie komuś o tym powiedzieć; o swoim przyjacielu i wiążącym ich ogromnym sekrecie. On, Nathaniel Walsh, został wybrany do czegoś wielkiego. Zadarł głowę do góry i spojrzał na Rozellę. — Wiedziałaś, ile osób z naszej rodziny całkowicie zniknęło? Tak o, nagle i bez śladu. Zmieniają nazwiska i uciekają, cholerni tchórze. Tak samo jak moja mama. Bo nasze nazwisko jest zbrukane i łatwiej przecież uciec, niż próbować to naprawić. A on chce to naprawić i ja mu w tym pomogę. Wtedy wszyscy będą znowu razem.

Rozella czuła się, jakby od słów Nathaniela oddzielała ją gruba szyba. Nathaniel nie mógł przecież mówić o ich rodzinie; o ludziach, których znała i kochała. Czuła się, jakby słuchała opowieści o kimś zupełnie obcym, jakiejś innej rodzinie, o której słyszała pierwszy raz w życiu.

Nie wiedziała, jak zadać następne pytanie, ale w końcu, kiedy żadne słowa nie wydawały się właściwe, powiedziała wprost:

— Ale... po co jesteś mu ty?

Nathaniel spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby powiedziała coś bardzo głupiego.

— On... to nie takie proste, wiesz? Tłumaczył mi to tak, że... że najpierw musi zająć się gałęziami, aby dotrzeć do korzeni. A ja pomagam mu dotrzeć do tych ludzi, bo babcia El dużo wie i dużo z tego przekazuje mi.

Rozella pokręciła głową. Coś jej nie pasowało. To wszystko się ze sobą nie łączyło i po prostu... Jej rodzina przecież nie miała żadnej skazy na nazwisku. Byli dobrymi ludźmi, byli...

Ale tu nie chodzi o to, co było, Rozello, a o to co będzie, odezwał się głos w jej głowie. To dopiero się stanie. Widziałaś to, co ukazał ci eliksir. Ten człowiek... Może to właśnie on. Może użył zmieniacza czasu i wrócił z przyszłości, aby zapobiec temu, co ma się wydarzyć. Musi zająć się gałęziami, aby dotrzeć do korzeni. Jest sprzymierzeńcem. Ratuje waszą rodzinę, nie da jej runąć jak ściętemu bezlitośnie drzewu.

Ale dlaczego wciąż czuła, że to było takie niewłaściwe?

— Nath... — pozwoliła sobie użyć zdrobnienia. — Mówiłeś o tym komuś? Chociażby... no nie wiem, babci? — zapytała, mimo że babka Eleonora była ostatnią osobą do której poszłaby z jakąś sprawą. Chyba, że liczyć profesora Dumbledore'a. — Albo Flitwickowi? On jest opiekunem waszego domu, przecież... Kim w ogóle jest tamten człowiek, z którym piszesz? Jak on się nazywa? Kim...

— Nie wiem — odpowiedział Nathaniel, a jego ton świadczył o tym, że go to nie obchodzi. Czemu miałoby, skoro dostaje od niego to, czego mu brakowało? Tylko to się liczyło. — Nie wiem. Po tamtej nocy nie widziałem go ani razu. Czasem tylko wyczuwam jego obecność, szczególnie te trzy razy... Raz wkradł się do zamku. Wszyscy wtedy myśleli, że to był Syriusz Black, ale ja wiedziałem, że to On.

Rozella zadrżała na wspomnienie o Syriuszu.

— Skąd wiedziałeś? Czego on wtedy od ciebie chciał?

— Nie wiem. Wiem tylko, że był obok. Widziałem tę jego czarną sowę. Czułem jak mnie obserwował. Może chciał przypilnować, żeby nic mi się nie stało. Wiesz, wtedy w Hogwarcie nie było bezpiecznie. Ten cały Black...

Rozella pokręciła głową i zapytała:

— A potem?

— Na Balu Bożonarodzeniowym — powiedział. — To było już jakoś pod koniec balu. Siedziałem z Percym Weasleyem i po prostu nagle poczułem na sobie ten wzrok. Wiedziałem, że gdzieś tam był. Kiedy wychodziłem z balu, wróciłem na chwilę do stolika, przy którym siedziałem, bo zostawiłem tam płaszcz... znalazłem tam czarne, ptasie pióro. Pomyślałem, że... no, że się urwało komuś od szaty, ale nikt tam nie miał szaty z piórami, więc to musiał być on.

Rozella miała jakieś niejasne wspomnienie, że... Chwila. Czyżby?

Przypomniała sobie, jak stała z przyjaciółmi na oblodzonej wieży. Kiedy oni próbowali wtaszczyć wiadro na murek i potem zapłonęło w górze tyle fajerwerków... A przy bramie ktoś stał. Ktoś został wpuszczony, pojawił się na samym końcu balu... Ale pamiętała bardzo dobrze, że wtedy tym, kto wpuścił tę osobę do ogrodu, był ktoś z kadry nauczycielskiej. Kojarzyła przecież tamtą posturę. Ale jaki mieliby w tym cel? Czy naprawdę On twierdził, że w zamku było tak niebezpiecznie, że musiał pilnować Nathaniela? Tu nic nie pasowało. Nic. Wszystko się ze sobą gryzło, a Rozella czuła, że traci wątki, że wszystko rwie się na strzępy. Wszystko to, co było już ułożone, nagle posypało się jak domek z kart.

— A ten trzeci raz? — zapytała.

Nathaniel zbladł.

— Ja... pomyliłem się. Mówiłem, że spotkałem się z nim dwa razy. Dwa.

Rozella wywróciła oczami.

— Powiedziałeś trzy i nie kręć. Już i tak dużo powiedziałeś. O co chodzi?

Zwiesił wzrok.

— Nathaniel?

Nadal bez reakcji.

— Nathaniel, bo zaraz mnie coś strzeli i...

— To ja to zrobiłem! — wydarł się i wstał na równe nogi. — Ja wypuściłem te zwierzęta we wrześniu! Ja!

Rozella powiedziała tylko ciche: „o".

Nathaniel wznowił wędrówkę po pokoju. Wplątał rozdygotane palce w swoje włosy i pociągnął boleśnie za ich kosmyki.

— On nigdy nie wysyła listów w wakacje... Może nie wie, gdzie mieszkam i gdzie skierować sowę albo coś, ale nigdy nie... Wtedy był pierwszy raz. W te wakacje. Dzień po mistrzostwach świata w quidditchu. Napisał mi tylko, żebym wypuścił stworzenia, które pokazują nam na lekcjach opieki nad magicznymi stworzeniami. Miałem to zrobić od razu po powrocie do Hogwartu. Nie chodzę na te lekcje, nie wiedziałem za bardzo, co i jak, ale wiedziałem, że wcześniej Kettleburn trzymał jakieś w swojej sali... No i otworzyłem klatki, ale wtedy jakaś dwójka kretynów weszła do klasy. Nawet mnie nie zauważyli. Schowałem się za klatką z takim dużym ptakiem, to chyba był dirikrak. A potem zrobił się chaos. Jeden z tych idiotów, to był chyba Colin Creevey, zrobił zdjęcie i flesz tak wystraszył te monstra, że jeden po drugim zaczęły uciekać. Skorzystałem z okazji i uciekłem z nimi, ale usłyszałem jeszcze jak ta blondynka, pewnie Westwood, bo to ona zwykle się kręci wokół Creeveya, mówi, że muszą iść po ciebie.

Rozella zamrugała. Nie zapomniała o tej sprawie — oczywiście, że nie! ciągle chodziły za nią wozaki, a one były ucieleśnieniem wspomnienia tamtej nocy, tak samo jak niuchacz Valerie — ale nie myślała o niej za wiele. A teraz wspomnienia stały się żywe i dziwnie wykrzywione.

Zauważyliśmy, że sala była otwarta, powiedziała wtedy Treacy. Chcieliśmy zrobić tylko kilka portretów, nic więcej. I było okej, ale... no. Do czasu. Chyba wystraszyły się flesza i rozpętał się chaos.

Czyli po prostu je wypuściliście? zapytała Rozella. I pamiętała, że Treacy od razu zaprzeczyła: Nie! Oczywiście, że nie! Klatki były już otwarte, po prostu tego nie zauważyliśmy.

Wtedy Rozella im nie uwierzyła. Ale teraz to miało sens. To Nathaniel otworzył klatki. To dlatego był tak zestresowany, gdy zaczepił ich ten stary magizoolog. Trząsł się jak osika, a Rozella wtedy pomyślała, że pierwszy raz w życiu widzi go tak przerażonego.

A wcześniej wyglądał na zdziwionego, gdy Rozella powiedziała, że nic nie wie o tej sprawie ze zwierzętami. On wiedział, że ona wie. Mógł nawet na nią zrzucić całą winę, żeby tylko się wybielić.

— Ale dlaczego on chciał, żebyś wypuścił te zwierzaki? To nie ma najmniejszego sensu.

— Nie wiem, okej? Nie pisał do mnie od tamtego czasu. Może potrzebował, żeby ktoś narobił rabanu. Wtedy łatwiej byłoby mu się wkraść do zamku, tak samo jak podczas ucieczki Blacka i podczas balu. A jestem pewien, że tam był. Czułem to. Ty nie?

Rozella zmarszczyła brwi.

— Dlaczego miałabym cokolwiek czuć? Przecież ja go nigdy na oczy nie widziałam. Do dziś nawet nie wiedziałam o jego istnieniu.

Teraz to Nathaniel wyglądał na zdziwionego.

— Mówiłaś, że dostałaś od niego list. To znaczy, oprócz tego, który ja ci podrzuciłem... Myślałem, że... Przecież on chciał się z tobą skontaktować. Pytał o ciebie.

Rozellę zamurowało.

Nie była pewna, skąd to nagłe uczucie paniki w niej, ale wiedziała, że jakiś obcy człowiek nie powinien o nią wypytywać. W ogóle nie powinien się pojawić w ich życiu: ani w jej, ani Nathaniela. Pal sześć przyszłość i to, co mogło, ale przecież nie musiało się stać.

— Co mu powiedziałeś?

Nathaniel spojrzał na nią wzrokiem, który jasno wyrażał, że nie wie, dlaczego Rozella zadała to pytanie z takim strachem.

Rozella czuła się, jakby patrzyła teraz na obcego człowieka. Nathaniel zawsze był taki odpowiedzialny i wyniosły. Nie posądziłaby go o to, że mógłby zachować się tak naiwnie i powierzyć zaufanie... sama nawet nie wiedziała komu.

Ludzie, którzy nie mają nic do stracenia, podejmą się wielu niezrozumiałych decyzji, w jej głowie rozbrzmiał głos Agrypiny. Obserwuj ich uważnie. Zawsze zapamiętuj to, czego im tak brak. A w dobrym momencie wykorzystaj.

Rozella nie miała zamiaru wykorzystywać Nathaniela, niemniej dobrze wiedziała, czego mu brakowało. Rodziny, cholera. Rodziny, którą starali się wypełnić oddaniem go w ręce szalonej babki Eleonory oraz okazjonalnymi wizytami. Zawalili, pomyślała. Zawalili rodzice Rozelli, jako najbliższe Nathanielowi dojrzałe osoby, i zawaliła ona. Była kuzynką Nathaniela, jego rówieśniczką. Gdyby nie jej chorobliwa zazdrość i zwady rosnące odkąd byli mali, może teraz... Może byliby przyjaciółmi; prawdziwą rodziną. Nie byłoby tej chorej sytuacji.

— Zmień ton — zastrzegł Nathaniel. — Nie pytał mnie przecież o twoją grupę krwi, nie zamierza cię zabić, idiotko. To mój przyjaciel. Chciał tylko wiedzieć, jak się dogadujemy i jaka jesteś. Bo dba o mnie.

Wzrok Nathaniela nagle skuł się lodem. W jednej sekundzie cienka nić porozumienia została między nimi zerwana. Znowu byli sobie dalecy i obcy. Rozella nie była dłużej powierniczką jego sekretów.

— Teraz ty odpowiesz na moje pytanie — rzekł i podszedł bliżej. — I nie kłam. Wiem, że wypiłaś ten eliksir, czy eliksiry... Wiem, bo cię znam. Co to było?

No tak. Od początku chodziło mu o to. Rozella została wmieszana w tę sprawę, bo jej kuzyn był zbyt wielkim tchórzem. Uważał za przyjaciela obcego mężczyznę i swobodnie opowiadał mu o swojej rodzinie, ale kiedy miał nadstawić własnego karku i wypić jakąś niezidentyfikowaną ciecz, tracił momentalnie wiarę w swojego rzekomego przyjaciela.

Co za dwulicowa szuja.

Rozella mogła kantować. W jej głowie przebiegło nagle miliony wersji tego, co mogła powiedzieć. Ale nic nie miało sensu, z niczego nie płynęły dla niej żadne korzyści. Powiedziała więc wprost, wkładając w to całą swoją szczerość:

— Nie wiem. Zapytaj swojego przyjaciela. Tylko on wie, czym naprawdę są te eliksiry, skoro sam je stworzył — powiedziała, mając w pamięci wyjaśnienia Juliana, że eliksiru Szaradzisty nie ma w oficjalnym spisie wywarów.

Nathaniel prychnął.

— Nie jestem głupi. Pytałem. Nie odpowiedział. Wiele rzeczy mi nie mówi. Gdyby je wydał, to zaszkodziłoby naszej sprawie.

Rozella pokręciła głową. Naszej sprawie. To brzmiało tak naiwnie.

— Na Merlina, Nathaniel. Co się z tobą dzieje? Nic nie wiesz o tym człowieku. Nie uważasz za podejrzane, że...

— Teraz to ja zadaję pytania — przerwał jej. — Co było w fiolce?

Rozella odetchnęła głębiej rozdrażniona.

— Mówię ci. Nie wiem konkretnie. Widziałam tylko... obrazy — postanowiła nie wspominać nic o udziale Jordana i Khana w tym. Nie chciała, by Nathaniel spłoszył się na wieść, że rozniosło się to dalej. — To tylko przypuszczenia i może nawet nie mają sensu, ale nie potrafię inaczej tego wyjaśnić i... Myślę, że to może być przyszłość. Nie wiem, jak, po co i dlaczego, ale to naprawdę wyglądało jak przyszłość. Były tam nasze starsze wersje.

Rozelli wydawało się, że Nathanielowi aż pojaśniały oczy na tę informację. Ale potem zdała sobie sprawę z tego, że to nie było tylko złudzenie: pod wpływem emocji jego oczy stały się na sekundę błękitne, jak nieskalane chmurami niebo.

— Co konkretnie? Rozello, co widziałaś?

— To były urwane obrazy, trudno jest konkretnie określić...

— Mów, co widziałaś.

Rozella przygryzła wargę.

— Widziałam twoją śmierć — skłamała. Ale Lee twierdził, że tak było, a jemu ufała nieraz bardziej niż sobie. — Ktoś cię zamordował.

Możliwe, że byłam to ja, pomyślała, ale momentalnie odrzuciła tę bzdurną myśl. To mógł być ktokolwiek, a fakt, że Rozella w przedstawionej przed Szaradzistę wizji stała się tym, kim się stała... to nic nie znaczyło. Nic.

Nathaniel pokiwał głową. Przez chwilę wydawało się Rozelli, że zapyta o to, co widziała w swojej wersji przyszłości. Ale jego to nie interesowało.

— Przed tym ostrzegał — powiedział. — Nadchodzi. Nadchodzi, Rozello, o to mu chodziło. Właśnie to nadchodzi!

Rozella zmarszczyła brwi. Wyglądało na to, że Nathaniela w ogóle nie obeszła wiadomość o tym, że ktoś może go zamordować.

— Dlatego musi dokończyć swoją misję — powiedział. — Aby nie dać im mnie zranić, aby nie dać im zranić nikogo, bo on zna przyszłość. „Niech zgliszcza pozostaną z dzieci zrodzonych z nędzy mej długiej i cierpienia. Niech zgliszcza pozostaną z tych, którzy żerują na nas" — zacytował kawałek listu, a Rozella zrozumiała, że musiał czytać go milion razy. — Żerują na nas! Rozumiesz? Teraz to wszystko nabrało sensu. Jest z przyszłości. On to wszystko już przeżył... ale może nas uratować.

Dla Rozelli jednak nic nie miało sensu. W głowie kłębiło jej się coraz więcej pytań i czuła, jak od tego wszystkiego robi jej się niedobrze. Nie wiedziała, dlaczego, ale ten nagły natłok wszystkiego, tyle niezadanych pytań, to wszystko spowodowało, że chciała się po prostu schować się i płakać. Wolała sądzić, że eliksir był świńskim kawałem Nathaniela. Tak było o wiele prościej.

— Tak — powiedziała. — Tak, teraz to wszystko ma sens. — W jej głosie nie było słyszalnej wiary.

Nathaniel ukląkł obok łóżka, na którym siedziała. Wyglądał tak szczęśliwie, jak nigdy wcześniej.

Wygląda na szalonego, przerwał jej stanowczy głos w głowie, wygląda jak... Zadrżała, zdając sobie sprawę z tego, że gdy Nathaniel tak patrzył, wyglądał jak babka Eleonora.

— On nas uratuje. Wystarczy oddać mu kontrolę. Oddać się falom i dać się ponieść... A potem już wszystko będzie dobrze i wszyscy znowu będziemy rodziną.

I Rozella nie miała serca mu tego odebrać; tej wiary, tej szansy. Ona tego nie rozumiała. Nie znała tej potrzeby, tej pustki jaka siała w tym samotnym chłopaku. Teraz dostał drugą szansę.

On wszystko naprawi, Rozello, a sztorm wiszący nad naszą rodziną w końcu ucichnie.

Za oknem czarne niebo rozświetliła jedna, pojedyncza błyskawica.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro