Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Johnathan

Nigdy nie spodziewałem się, że mówiąc „matka oczekuje przyprowadzenia jakiejś kobiety do domu" Clarissa odbierze to w dosłowny sposób. Oczekiwania nie zawsze zostają spełnione, więc nawet nie brałem pod uwagę, żeby rzeczywiście kogoś przyprowadzać do mieszkania zdenerwowanej, bogatej, rozpuszczonej od dziecka starszej pani. Mam pieprzone trzydzieści lat i nie dam się zniewolić własnej matce, która tylko czeka na wbicie pazurów w rzekomą wybrankę. Uważa, że by w pełni odziedziczyć kancelarię po ojcu, powinienem spełnić jego ostatnie życzenie. Ożenić się albo przynajmniej mieć prawdziwą narzeczoną, którą bym kochał. Niestety, testament powstał rok po zakończeniu związku z siostrą Clarissy, Corey, więc nasze narzeczeństwo nie wliczyło się w spełnienie testamentowego obowiązku. Prawnie kancelaria już powinna być moja, natomiast osobiście jeszcze jej nie przejąłem ze względu na to cholerne życzenie ojca, który zawsze był bardzo wierzący i stwierdził, że ostatnie pragnienia spisane w testamencie mają wielką moc, a rodzina powinna je uszanować i spełnić. Mógłbym poprosić Corey o kilkudniowe udawanie, ale po co, skoro ojciec i tak by tego nie zobaczył, natomiast matka stwierdziłaby, że będę smażyć się w piekle za takie kłamstwa. Hestia Towards chce zobaczyć miłość w oczach zakochanej pary, nie teatrzyku, na który może pójść sobie do kina. Tak, matka imieniem Hestia to prawdziwa kosa, nic ciepłego i miłego, jakby można wnioskować po jej danych osobowych. Z boginią nie ma nic wspólnego, naprawdę. 

Przeżuwam dzisiejsze śniadanie, próbując wyrzucić z głowy szatański plan, na który wpadłem wczoraj po niesamowitej przygodzie z młodą, śliczną i zwinną Eris. Od razu zaznaczyła, że nie obchodzi jej nic poza jednorazowym, ewentualnie kilku razowym, spotkaniem w sypialni. Po wszystkim wdała się jednak w szczerą rozmowę, dlaczego preferuje taki styl życia. Odpowiedź była dość prosta i zwięzła: 

— Miłość to gówno, a ja nie potrzebuję babrania się w wielkiej kupie. Już i tak mam pod górkę w życiu. 

— Myślałem, że to klasyczne słowa faceta, typowego macho. 

— Jesteś typowym niegrzecznym, pewnym siebie facetem, mimo to masz inne poglądy. Nie bądź więc stereotypowy, łam zasady i nie wrzucaj ludzi do jednego wora, John. Szukasz żony? Chcesz spełnić życzenie ojca? Poszukaj jej, ale może nie w klubie. Tam często przesiadują takie jak ja. Zabawa, dreszczyk emocji, no wiesz. Portale randkowe, swatki, ktokolwiek, kto znajdzie ci odpowiednią pannę na pokaz. To jest to, za czym powinieneś się rozejrzeć. 

— To gówniany pomysł. 

— Jakby powiedział mój współlokator: lepsze gówno niż nic. 

Od tej dyskusji siedzę jak wbity w fotel, czując śmiertelny oddech szatańskiego pomysłu. Nie powinienem wdawać się w te gierki, one nigdy nie kończą się dobrze i zawsze kłamstwo wychodzi. Jako zaznajomiony z prawem wiem o tym doskonale, jednak pokusa jest naprawdę ogromna i nie potrafię jej opanować. Dzwoniłem nawet do Clarissy, mojej przyjaciółki, by prosić o jakąkolwiek poradę, lecz w momencie, gdy kobieta rzeczywiście odebrała, cała odwaga ze mnie odeszła, ponieważ uznałem ten pomysł za kompletną kichę.

Sam nie wiem, czego dokładnie pragnę, czuję się wręcz zagubiony chaosem mojego życia.
Wydawałoby się, że jako prawnik wiodę monotonną egzystencję pośród kodeksów i papierów, ale prawda wygląda trochę inaczej. Oprócz pracy, żyję w sposób mało godny naśladowania. Jestem burżujem bez opamiętania. Kocham drogie samochody, nielegalne wyścigi organizowane na przedmieściach, wycieczki w inne rejony świata, zakupy nowych nieruchomości czy hulaszcze wyprawy do ekskluzywnych klubów. Moimi znajomymi są znani Arabowie ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, więc można mówić o pławieniu się w czystym luksusie. Od arabskich kolegów nauczyłem się, że Bóg po to nam dał bogactwo, by móc z niego korzystać. Mam świadomość o tym, że to powiedzenie nie jest najwyższych lotów ani nawet nie czyni ze mnie dobrego, szczodrego i skromnego człowieka, ale nigdy do takich nie należałem.

Związek z Corey trochę mnie utemperował, pokazał, że rzeczywiście pieniądze to nie wszystko i nie mogę być takim cholernym bucem, dla którego liczy się tylko suma na koncie w banku. Pomieszkiwanie z Corey i jej matką pod jednym dachem bywało niezłą lekcją pokory i człowieczeństwa. Zwłaszcza od powrotu Clarissy do domu. Clar, a właściwie Francesca, jak nazywa ją mój najlepszy przyjaciel Maior, to kobieta doprawdy specyficzna. Bardzo skromna, altruistyczna, wygadana, ironiczna, samodzielna i nie przywiązująca dużej wagi do pieniądza. Nie przeszkadzało jej mieszkanie w śmierdzącej klitce, w niewielkim lokum swojej znajomej, praca u boku kpiącego z niej faceta. Nic ją nie zrażało, czym sprawiła, że nie dało się jej nie podziwiać. Pokazała, że nie trzeba posiadać milionów na koncie, żeby być szczęśliwym człowiekiem. Wystarczyła jej niezależność, przytulny kącik, prawdziwi przyjaciele czy spełnianie marzeń. Clarissa stała się moją sekretną inspiracją do wprowadzenia zmian w życiu. 

— Panie Towards! 

Otwieram oczy, zerkając prosto przed siebie, gdzie stoi moja zaufana asystentka do spraw zawodowych. Macha mi przed twarzą plikiem kartek, patrząc na mnie jak na skończonego palanta. Przełykam ślinę, siląc się na zawadiacki uśmiech, który zawsze załagadza sytuację między mną a ciągle wściekłą Shirry. Kobieta ma cholernie ostry temperament i szczerze mówiąc, nie pamiętam, aby kiedykolwiek była w pełni spokojna czy zrelaksowana w pracy. Zawsze znerwicowana, ale bardzo pracowita. 

— Po raz trzeci powtarzam. Ma pan gościa. 

— Któż taki zaszczycił nasze progi? — pytam z zainteresowaniem, spoglądając ukradkiem na uchylone drzwi do gabinetu w trzypiętrowym budynku. Wynajmują go w dużej mierze księgowi, tłumacze przysięgli czy również my, biedni prawnicy bez własnej kancelarii. Moja akurat tylko czeka, aż ją przejmę, ale na razie własne sumienie mi na to nie pozwala. Może mój głupi plan coś pomoże, jednak najpierw potrzebuję upewnić się kilku osób, co o tym sądzą. Nie jestem przykładem indywidualisty, który zawsze jest pewny swojego zdania. Czasami, mimo wszystko, potrzebuję posłuchać zaufanych ludzi. 

— Obawiam się, że to Maior Prein i jego odór pewności siebie. 

Wybucham śmiechem, kiwając głową, by Shirry wpuściła mojego przyjaciela, którego naprawdę szczerze nienawidzi. W szczególności jego zalotności, bycia naturalnym adoratorem. Ponieważ Shirry jest o wiele starsza ode mnie czy Maiora, Clarissa nie obawia się o swojego mężczyznę. Gdy pierwszy raz dowiedziała się, że Maior podrywa moją asystentką, wparowała tutaj z gotowym monologiem, po czym spojrzała na starszą kobietę i sama wybuchnęła głośnym śmiechem, przepraszając wszystkich wokół. Bywa skończoną histeryczką, którą ciężko uspokoić. Najlepiej to siedzieć cicho jak mysz pod miotłą, pozwalając tej kobiecie na wszystkie obelgi, krzyki, wulgaryzmy i rzekomo inteligentną argumentację. Dopiero po wszystkim można normalnie porozmawiać, ale to właśnie sprawia, że lubię Clarissę jeszcze bardziej. Jest wyjątkową, pewną swojego zdania, walczącą osobą, których teraz coraz mniej na świecie. Kultura pokazuje, jakie powinny panować normy, jakie mają być kobiety, jacy mężczyźni. Stereotypy mówią, że dziewczęta to kruche, delikatne i uległe damy w opałach, które trzeba ratować, natomiast facet ma być głową domu, pracować na wszystkich i jeszcze zgrywać twardziela. Dobrze, że żyję we własnym świecie bez jakichkolwiek stereotypów i każdy ma tyle samo praw oraz możliwości.

— Stary, to nie godzina na bycie mędrcem. Co ty robisz? — pyta nagle Maior, wyrywając mnie z zadumy. Posyłam mu pobłażliwy uśmiech, kręcąc głową. Odkładam kubek z kawą na biurko, kiwając na siedzenie naprzeciwko. Przyjaciel wygodnie się rozsiada, kładąc przed siebie czarną teczkę, która nie zwiastuje niczego dobrego. — Wszystko gra, John? Nie wyglądasz jak typowy Johnathan Towards. Nawet twoja asystentka jest w gorszym humorze niż zwykle, a to zdarza się niezwykle rzadko.

— Mam sporo na głowie. Przejdźmy do meritum.

Niechętnie otwieram teczkę, sprawdzając jej zawartość. Kartkuję dokumentację, dopiero po chwili rzucając Maiorowi pytające spojrzenie. Mężczyzna poprawia ciemne gęste włosy, posyłając mi głupkowaty uśmieszek. 

— To umowa z klientem z Dubaju. Zwróć uwagę na ostatnie zdanie z drugiej strony.

Robię to, o co prosi, czytając, o co chodzi. Od razu zapala mi się czerwona lampka nad głową. Mamy lecieć do Dubaju na życzenie jakiegoś nadzianego frajera? To chyba kpina. Nie mam czasu na jakiekolwiek loty poza granicę kraju. Jestem nieco przywiązany licznymi obowiązkami, by robić sobie tygodniowe wakacje w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Wolałbym teraz unikać jeżdżenia tam zważywszy na moje konflikty z Amirem. To czysto koleżeńskie problemy, jednak Amir dość długo chowa urazę, nawet za najmniejsze drobnostki.

— Nie powinienem lecieć teraz do Dubaju, Maior. Sam wiesz, że jestem w trakcie przejmowania kancelarii. Po tym, co przeżywał twój dziadek, masz świadomości, ile wiąże się z tym obowiązków — mówię, choć oczywiście z przykrością.

Chętnie bym wypoczął w takim pięknym miejscu kryjącym w sobie całkiem inne życie w porównaniu z tym, które prowadzę tutaj, w Atlancie. W mieście jestem szanowanym prawnikiem dbającym o dobro innych ludzi, stojącym na granicy prawa i przestępstw, jestem ukochanym synem swojego ojca z tej samej profesji, ex narzeczonym największej kokietki Atlanty i kumplem znanego architekta oraz jego pięknej, utalentowanej małżonki. Nie można wymarzyć sobie lepszej reputacji, jednak to w Dubaju czuję się naprawdę swobodnie. Nikt ode mnie niczego nie oczekuje, chyba że bywam na spotkaniu biznesowym. W innym przypadku stanowię tylko kolejnego turystę, kolejnego anonima w świecie, gdzie nie zwrócą na ciebie szczególnej uwagi. No, powiedzmy. Gdybym wyskoczył w gaciach z piwem w ręce na balkon naprzeciw ważnego ośrodka turystycznego, prawdopodobnie po kilku minutach już bym siedział w areszcie. Mimo wszystko chodzi mi o anonimowość. To coś, czego pragnie wiele osób, które na szyi czują oddech obowiązków, dziennikarzy i odpowiedzialności za każdy swój występek. 

— Przecież nie polecę tam sam, nie znam się na prawnych aspektach tej umowy, John.  Odpoczynek też ci się przyda. Ostatnio jesteś strasznie spięty.

— Potrzebuję pieprzonej żony, Maior. Nie mogę spać i normalnie funkcjonować, kiedy przed oczami ciągle widzę to, co napisał ojciec. Potrzebuję też swojej kancelarii, ale by to osiągnąć musimy wrócić do punktu pierwszego. Wszystko kręci się wokół pragnienia taty.

— Uparłeś się na ten ożenek, stary — wzdycha Maior, błądząc rozbawionym wzrokiem po mojej twarzy.

Wywracam oczami, wiedząc, że od tego faceta nie otrzymam żadnego wsparcia w tej kwestii. Sam od roku jest mężem i czasami zastanawia się, czym to się różni od bycia zwykłym partnerem, skoro nadal ma zamiar zabiegać o żonę, nadal będzie ćwiczyć, by jej się podobać, nadal ma zamiar wracać z pracy, po czym porywać ją na randki, a nie siadać przed telewizorem z piwem w dłoni. Rok temu Maior zdradził mi, że chyba jedyna różnica jest w sposobie myślenia o drugiej osobie. To było przypieczętowanie i potwierdzenie, że Clarissa czuje to samo co on.

— Nie masz czterdziestki na karku, jak przyjdzie twój czas, będziesz wiedział, że to to. Nic na szybko, nic na już.

— Chcę się tylko ustatkować, Maior. Nie wiem, skąd ta dziwna potrzeba, bo przecież faceci w tym wieku wspinają się po szczeblach kariery, balując w klubach, ale mi brakuje czegoś innego.

— Pogadaj z Fran, ona jest dobra w psychologicznych aspektach twojego nudnego życia, John. Jeśli jednak mogę ci coś powiedzieć, to tyle, że ta twoja potrzeba jest wywołana przeszłością i dobrze o tym wiesz, prawda?

— W dupie mam tę przeszłość. Staram się o niej niepotrzebnie nie myśleć — odpowiadam rozjuszony, przymykając powieki na samo wspomnienie.

Fakt faktem nie mam czystej karty, a moje życie to nie tylko piękna bajka, którą sobie tworzę każdego kolejnego dnia. Robię to po to, by nie wracać do tego, co było, do tego, co jest dla mnie cięższym okresem na kartach beznadziejnej egzystencji w bańce mydlanej. Kiedyś wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Inaczej... gorzej. Zanim zacząłem kształcić się na prawnika, byłem zwykłym chłopcem jak każdy inny. Chodziłem do zwyczajnego liceum, nie chcąc uczęszczać z rozpuszczonymi snobami do prywatnej placówki. Tam zdobywałem zwyczajne, wcale nie ponad przeciętne, oceny, brałem udział w zawodach, starałem się nawet dopasować i zacząłem regularnie ćwiczyć, by wyglądem nie odstawać od rzekomych przystojniaków i twardzieli naszej szkoły. Maior należał do elity, bo właśnie tam go poznałem jako pewnego siebie dupka. Tak przynajmniej myślałem, dopóki się z nim nie zaprzyjaźniłem.  Ja byłem tym otyłym, ze specyficznym akcentem, z krzywymi zębami i ubraniami po kuzynie, chociaż ojciec zarabiał krocie, stanowił prawdziwy okaz realnego skąpca. Nie szczędził na nowy samochód, wyremontowanie dużego domu, wakacje na Seszele czy zegarek za tysiące. Dla niego byłem nieudacznikiem, który sam ma na siebie zarabiać, by docenić wartość pieniądza. Tak więc pracowałem jako sprzątacz w kancelarii przeciwnika ojca, kelner, barista czy pomocnik mechanika. Zarabiałem swoje pierwsze pieniądze, jednocześnie próbując zdobyć poparcie elity szkoły. Nie chciałem odstawać od reszty, bo wiedziałem, jak to się zwykle kończy. Lądujesz w śmietniku, czasami pobity, obdarty z godności, wyśmiany i nagrany, a rano twoja wstrętna twarz zdobi szafki czy tablice korkowe. Nikt cię nie lubi, każdy unika i zamiast jeść na stołówce z wszystkimi, ty kryjesz się w toaletach albo w bibliotekach jako odludek, ten nielubiany gość. Nienawidzę wspominać okresu, gdy stawałem się kimś ważnym, bo jest to dla mnie czas, kiedy nie poznawałem samego siebie. Byłem niedocenianym dzieckiem bardzo docenianych rodziców, co stanowiło używkę dla wielu ludzi. W późniejszych latach zmieniłem się po raz kolejny, dlatego tak bardzo pragnę się ustatkować. Założyć rodzinę, którą zawsze będę kochał wbrew wszystkiemu i wszystkim. Posiadać kancelarię, którą będę zarządzał o wiele lepiej, w której będzie rządzić zrozumienie, sprawiedliwość i dobro klienta, nie pieniądze.

— Poleć z nami do Dubaju, John. Zostaw ten syf i cały pierdolnik tutaj, w Atlancie. Dwa tygodnie wśród palm, przepychu i anonimowości. Tak, jak lubisz. Odstresujesz się i wrócisz z nowymi, lepszymi pomysłami. Poza tym Fran zapewniła ci towarzystwo, byś nie czuł się zbyt samotny. — Maior dwuznacznie porusza brwiami, posyłając mi złośliwy uśmiech, dlatego od razu wiem, kim jest mój towarzysz. To kobieta, którą najwidoczniej znam, a która jest piękna i niezwykle atrakcyjna. Nie wiem, czy to dobry pomysł, bym teraz, gdy już chcę wprowadzić własny plan działania, gdziekolwiek wyjeżdżać ze znajomymi, ale jeśli to jedyne wyjście, żeby uspokoić swoją głupotę, to chętnie skorzystam, cokolwiek to miałoby być.

— Niech zgadnę...

— Lepiej nie zgaduj. Melanie z wielkim bólem sprawi ci ten zaszczyt, lecąc do słonecznego Dubaju — odpowiada ze śmiechem Maior, dobrze wiedząc, jaki mam stosunek do przyjaciółki Clarissy. Cholera.

Melanie to naprawdę wyjątkowy okaz kobiety. Zachwyca nie tylko urodą, ale i inteligencją oraz sposobem bycia. Broni tych wszystkich praw, jest aktywną feministką i od dawien dawna nie macza palców w czymś, co ja nazywam miłością, a ona, jak moja ex towarzyszka do sypialni, gównem. Myślę więc, że Melanie to bezpieczny towarzysz, gdyż oboje poszukujemy czegoś zupełnie innego od życia. Ona nie chce bawić się w związki, ja odwrotnie. Nadajemy na różnych falach, nasze stacje radiowe znajdują się na odległych planetach, dlatego potrafimy się dogadać. Przeciwieństwa się przyciągają, by stanowić zgraną parę przyjaciół. Dobrze się ze sobą bawimy, korzystając z życia co niemiara. 

Uśmiecham się szeroko na samą myśl o tym wyjeździe. Być może nawet Melanie mi pomoże z okiełznaniem mojego dziwnego pragnienia ustatkowania się, znalezienia odpowiedniej kandydatki na żonę, a może wręcz przeciwnie, dzięki jej podejściu, znajdę to, czego szukam. W każdym razie szykuje się naprawdę udany wyjazd mimo moich początkowych obiekcji...

— Wiedziałem, że zmienisz zdanie na wieść o Melanie — obwieszcza rozbawiony Maior, na co rzucam mu mordercze spojrzenie. Nie musi wiedzieć o tym, dlaczego z Melanie rzekomo kręcimy. Nie musi wiedzieć, że tak naprawdę pomagamy sobie nawzajem z naszą głupotą, z czymś, czego nie potrafimy nazwać słowami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro