Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Melanie

 Godzinę później docieramy pod ekskluzywny budynek trzypiętrowej restauracji. Nie mam bladego pojęcia, po co komuś aż trzy piętra i w jaki sposób ci biedni kelnerzy mają czas na obsługę wszystkich gości, jednak fakt faktem restauracja robi spore wrażenie na tle innych, nie mniej skromnych fasad. Miejsce bardziej przypomina luksusowy klub przeznaczony wyłącznie dla arystokracji, aniżeli spokojny lokal dla zwykłych zjadaczy chleba. Dwie kremowe, wysokie kolumny górują tuż przy wejściu, jakbyśmy mieli wkroczyć do mrocznej świątyni greckich bogów, tylko czekających na nasze przyjście. Na zewnątrz, tuż pod białymi baldachimami, znajduje się kilka czarnych kanap, pomiędzy którymi bucha przyjemny ogień w ozdobnym naczyniu. Z budynku co chwilę wychodzą zadowoleni goście, co rusz spoglądając na majestatycznie prezentującą się restaurację, która zachwyca każdego, kto tędy przechodzi. Zdecydowanie jestem urzeczona widokiem przede mną. Byłam w wielu lokalach, nawet tych drogich, jednak to, co widzę teraz, przypomina niedostępne miejsce, do którego dostać może się wyłącznie szlachta. Rany boskie, gdzie on mnie przyprowadził...

 John parkuje samochód na niewielkim parkingu przeznaczonym dla gości, po czym pierwszy wyskakuje, żeby otworzyć mi drzwi. Nie potrzebuję takiej szopki, lecz rozumiem, że bycie kulturalnym i lekko staroświeckim leży w jego naturze. Ochoczo przyjmuję oferowaną dłoń, kiedy zmierzamy w stronę czarnego dywanu przed budynkiem Sun and Stars. To niezbyt urokliwa nazwa jak na taki luksusowy lokal, jednak nie mam w zamiarze tego komentować. Nie chcę zniszczyć pogodnej atmosfery między mną a Johnem. W końcu to on wybrał restaurację, więc moje marudzenie byłoby nie na miejscu.

— Właścicielem jest mój bliski przyjaciel — oznajmia brunet, prowadząc mnie w stronę wejścia, przytrzymując swoją dłoń na moich plecach. Czuję przebiegający przez kręgosłup dreszcz, gdy ciepła ręka Johna styka się z kawałkiem nagiej skóry. Boże drogi. Jeśli zaraz nie przestanę reagować na takie głupie gesty, sama dam sobie w twarz.

— Znam go?

— Osobiście raczej nie, ale może ktoś z twoich podwładnych kiedyś o nim pisał w rubryce o kuchni. Amir Al Shahan, znany przez swoją słabość do frytek. — John posyła mi rozbawione spojrzenie, jednocześnie witając się z dwoma młodymi kelnerkami stojącymi tuż u progu restauracji. Kobiety promieniują radością, przedstawiając się i oferując swoją pomoc w każdej sprawie podczas pobytu w Sun and Stars. Przyjaciel dziękuje im, prosząc o wskazanie stolika, który zarezerwował u Amira. Gdy tylko John wypowiedział jego nazwisko, od razu wiedziałam, o kogo mu chodzi. Rzeczywiście pan Al Shahan jest dość znany w kulinarnym świecie. Jest niczym Gordon Ramsay i reszta tych wszystkich szefów kuchni. Chociaż sam Amir nie lubi babrać się w kuchni, dobrze gotuje, aczkolwiek jeszcze lepiej zarządza. Choć proponuje jedną z najbardziej bogatych kart dań, ma słabość do tak prostego posiłku jak frytki z keczupem. Każdy obyty smakosz, znawca kuchni, doskonale zdaje sobie sprawę z tego paradoksu Amira, dlatego facet jest tak bardzo wyjątkowy. Zabawny, optymistyczny, niski, z wysokim ego. W programach śniadaniowych, jeśli występuje, zaraża wszystkich swoim byciem. To zdecydowanie ciekawa postać w świecie mediów. A teraz okazuje się być przyjacielem mojego własnego przyjaciela. Skąd on ma te znajomości? Rozwiązywał dla niego sprawę rozwodową, podziału majątku, przestępstwa, czy coś?

 Dwie kelnerki doprowadzają nas na trzecie piętro restauracji, przy stoliku usytuowanym tuż przy oknie rozciągającym się od ciemnej podłogi aż do wysokiego sufitu z zawieszonymi na nim niewielkimi, diamentowymi żyrandolami. Ekstrawagancko, bez przepychu. Akurat tak, jak lubi Johnathan.

— Skąd go znasz? Amir kiedyś powiedział, że choć uwielbia każdy naród, najmniej przepada za Amerykanami.

— W połowie jestem Niemcem, Mel — wyjaśnia przyjaciel, czym ogromnie mnie zaskakuje. Wiem wiele rzeczy o Johnie, jednak nigdy nie podzielił się ze mną właśnie tą informacją. W połowie Niemiec? Z której strony? Wygląda i zachowuje się jak typowe amerykańskie dziecko, dorastające w typowej, bogatej amerykańskiej rodzinie. Znałam ponurego i okropnie fałszywego ojca Johna i raczej nie przypominał Niemca. Jego mama również nie należy do tego narodu, gdyż doskonale zna się z moją ciotką. Obie wychowywały się na jednym osiedlu domków rodzinnych na Florydzie. — Ojciec.

— Ale jak? Wszyscy znaliśmy twojego tatę i on...

— Od dziecka uczył się angielskiego. Jego językiem przewodnim wcale nie był niemiecki. Gdy miał dziesięć lat, z rodzicami przeniósł się do Atlanty. Babcia tłumaczyła to trudnym czasem, okropną wojną, która niszczyła nawet najbardziej zaciśnięte więzy. Chciała, by rodzina nadal była w komplecie, dlatego nielegalnie zdobyła fałszywe dokumenty i uciekła wraz z mężem i synem tutaj. Prawie nikt o tym nie wie. Nie chwalę się historią swojego rodu — wyjawia Johnathan, popijając dopiero co postawioną przez kelnerkę wodę z cytryną.

 Siedzę z szeroko otwartymi oczami, nie wierząc w to, co powiedział. Nie miałam bladego pojęcia o tym wszystkim, ale czuję się zaszczycona, że wyznał to właśnie mnie. Tym bardziej, skoro prawie nikomu o tym nie mówi. Chcę go jakoś zachęcić do głębszych zwierzeń, dlatego kładę dłoń na jego, delikatnie się uśmiechając. Potrzebuję więcej historii Johnathana, potrzebuję więcej informacji, więcej wyznań. Jako dziennikarka mam to we krwi, ale jako przyjaciółka i spragniona wiedzy kobieta potrzebuję mieć świadomość, z kim siedzę przy jednym stoliku. Kogo tak uwielbiam. Komu zaczynam ufać bardziej niż sobie. Johnathan zawsze skąpił opowieści o swojej rodzinie, dzieciństwie czy nastoletnim życiu. Twierdził, że nie ma, o czym mówić, jednak doskonale wiem, że jest. Po prostu to trudne sprawy, które czasami lepiej przemilczeć, bo tak żyje się łatwiej.

— Ojciec powiedział o tym dopiero, jak poszedłem do podstawówki. Kazał mi milczeć na temat naszego pochodzenia, bo ludzie lubią się krzywo patrzeć na obcokrajowców, którzy zgrywają prawdziwych Amerykanów. Owszem, moja mama stąd pochodzi, ale ojciec to ojciec, wiesz, jaki był.

— Przykro mi, zawsze źle cię traktował, czego nie potrafiłam zrozumieć. Spełniałeś każde jego wymaganie, a dla niego wciąż było mało — oznajmiam, przypominając sobie okropne zachowanie ojca Johna. Nie raz i nie dwa miałam okazję siedzieć z tym człowiekiem przy jednym stole i słyszeć, jak odnosi się do syna z pogardą czy kpiną.

— Był największym kutasem, jakiego kiedykolwiek poznałem, ale nic na to nie mogłem poradzić. Rodziców się nie wybiera. — Przyjaciel wzrusza ramionami, lecz w pewnym momencie na jego twarz znów wykwita pełen radości uśmiech, gdy spogląda na coś za mną. Również tam zerkam, jednak widzę tylko niskiego mężczyznę, obróconego tyłem, rozmawiającego z ładną blondynką na wysokich szpilkach, w krótkiej, lecz zasłaniającej, co trzeba, sukience. — To Amir. Pragnie cię poznać.

O w dupę lepszą.

— Dlaczego?

— Bo jesteś mi bliska, a Amir chce znać wszystkich moich bliskich — wyznaje Johnathan, przez co prawie krztuszę się śliną. Jestem mu bliska. Nie nazwał mnie przyjaciółką, lecz kimś bliskim. Czy to to samo, czy może jest jakaś różnica? Choć wydawało mi się, że znam się na mężczyznach, przez tego akurat zaczynam się gubić. Jego męskie sztuczki wprawiają mnie w zakłopotanie i niezrozumienie. — Amir, habibi, tutaj! — woła nagle, machając dłonią.

 Czy on właśnie nazwał tego człowieka kochaniem? Nie umiem arabskiego, ale to słowo zawsze kojarzę z tych romantycznych piosenek śpiewanych przez arabskich marzycieli. Uśmiecham sie nieśmiało, kiedy właściciel lokalu zauważa nas, promieniując nieskrywaną radością. Przeprasza swoją towarzyszkę, szybkim krokiem podchodząc do naszego stolika. Automatycznie wstaję, by się przywitać, jednak mężczyzna powstrzymuje mnie gestem ręki.

— Spokojnie, piękna, nie wstawaj. Nogi są zbyt cenne, by zużywać je na takich starych pryków jak ja — mówi z wyraźnym zachodnim akcentem, całując wierzch mojej dłoni. Nie mogę wydusić z siebie ani jednego słowa, gdyż uroda Amira na żywo robi jeszcze większe wrażenie niż w gazetach czy w Internecie. Czarne, gęste włosy lekko opadają mu na czoło, a ciemny zarost jest idealnie przystrzyżony. Drogi, dopasowany garnitur leży na nim jak ulał, dzięki czemu prezentuje się nieskazitelnie fenomenalnie. Posyłam mu nieśmiały uśmiech, kiwając głową. Nie mam pojęcia, jak powinno się witać z Arabami, jaka jest ich tradycja i kultura, dlatego decyduję się na bezpieczną strefę.

— Nie wyglądasz na starego pryka — odpowiadam, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że nawet się nie przedstawiłam. — Melanie Ruth.

— Och, doskonale wiem, kim jesteś, rybko. Nasz drogi przyjaciel zdążył mnie poinformować o swojej pięknej, błyskotliwej, temperamentnej habibi. Nie spodziewałem się jednak ujrzeć tak wspaniałej kobiety! John, jak śmiałeś? — pyta z wyrzutem, klepiąc bruneta po ramieniu.

— Amir...

— Spokojnie, przyjacielu, cudzych nie tykam, tak tylko się droczę. Bardzo miło mi cię poznać, Melanie. Domyślam się, że wiesz, kim jestem, ale proszę, nie traktuj mnie jak złote jabłko. Tak naprawdę skromny ze mnie człowiek — wyznaje Amir, puszczając mi oczko.

 Śmieję się, wiedząc, o co mu chodzi. Prawdopodobnie sława robi swoje w świecie, gdzie rządzą pieniądze, władza oraz popularność. Spotkanie normalnych, porządnych czy nawet skromnych ludzi, to rzadkość. Zwłaszcza, kiedy jest się Amirem. Zapewne lgną do niego ze względu na niezwykle pociągającą aparycję, status i majątek, który musi robić wrażenie na wielu osobach. Szczerze mówiąc, sama jestem dość przewrażliwiona na temat pieniędzy. Statystycznie zarabiam ponad przeciętnie, czyli nie jestem typową Amerykanką, która żyje od piątego do piątego. Mimo to moje konto w banku nie prezentuje się tak, jakbym chciała. Oczekuję znacznie więcej, ale nie potrafię o to prosić ani o to walczyć. Potem miewam pretensje, że jestem gorsza od swoich zamożnych przyjaciół, którzy nie martwią się kwestią pieniędzy. Nie muszą od nikogo pożyczać, zastanawiać się, na ile mogą sobie pozwolić w takim miejscu jak Dubaj albo kiedy pojadą na wakacje. Mają fundusze i mogą robić, co im się podoba. Z przyjemnością dołączyłabym do ich grona, zamiast siedzieć z, dla mnie, marną pensją u boku, jedząc tanie lody z supermarketu i chodząc do sieciówek, zamiast do butików typu Armani.

— Długo zabawisz w Dubaju, Melanie? — pyta nagle Amir, wyrywając mnie z zadumy. Podnoszę wzrok na przystojnego Araba, delikatnie się uśmiechając. Mężczyzna wprawia mnie w osłupienie, a zarazem zażenowanie, gdyż powinnam być pewną siebie, dojrzałą kobietą, nie ckliwą nastolatką, która nie wie, co mówić przy, jak powiedziała Clarissa, gorącym kąsku.

— Niecałe dwa tygodnie.

— Doskonale! Koniecznie musimy się jeszcze zobaczyć. Może dasz się namówić na wizytę w niebiosach?

 Od razu spoglądam na Johna, nie wiedząc, o co chodzi jego przyjacielowi. Jeśli mnie podrywa, cóż, nie przeczę, Amir zdecydowanie potrafi to robić. Jego słowa, mimika, jego gesty czy ton głosu sprawia, że dziewczynie miękną nogi. Już rozumiem te wszystkie historie o doskonale uwodzących Arabach. Najwidoczniej tę sztukę mają we krwi. Brakuje tylko tego, by recytował mi niesłychanie romantyczne wiersze, których i tak bym nie zrozumiała, zaprosił mnie na swój prywatny jacht, a potem spędził ze mną gorącą noc pod gwiazdami. Och, no i zabrał na przejażdżkę po pustyni nocą. Oczywiście żartuję, gdyż do romantyczek nie należę i takie rzeczy nie robią na mnie wrażenia, aczkolwiek sam Amir robi.

— Chodzi o klub usytuowany wysoko ponad chmurami, w najwyższym budynku na świecie.

— O mój Boże, w Burj Khalifa? — pytam oniemiała.

Rany boskie. Tam jest klub?

— Zabierz ją tam, Johnathanie. Napisz tylko kiedy, a wpadnę. Z przyjemnością spędzę trochę czasu z wami obojgiem, chociaż nie ukrywam, towarzystwo tej pięknej damy cieszyłoby mnie o wiele bardziej — oświadcza Amir, nachylając się nad moją twarzą. Przysuwa usta blisko mojego ucha i z nieukrywaną radością szepcze: — Mówię tak, żeby nie wyjść na geja.

 Śmieję się, potakując. Amir jeszcze raz całuje wierzch mojej dłoni, życzy nam smacznego, po czym odchodzi w stronę czekającej na niego towarzyszki. Z uśmiechem odwracam się z powrotem do oczekującego Johnathana. Nie wiem, czego dokładnie oczekuje, dlatego patrzę na niego pytająco.

— Twój przyjaciel to bajerant. Taki przyjemny bajerant.

— Amir ma dziwny sposób bycia. I upodobania. To ostatnie w szczególności — wyjawia brunet, kosztując pierwszego dania, które nam zaserwowano. Zaciekawiona słowami mężczyzny, proszę go o wyjaśnienie, co ma na myśli. — Mając pieniądze, może mieć wszystko. Dosłownie, Mel, wszystko. Kobiety. Mnóstwo kobiet. Sprzedanych, wystawionych na aukcjach, odkupionych od wysoko postawionych szejków. Prawdopodobnie poza restauracją prowadzi także klub gdzieś na środku pustyni. Klub na VIP-ów, oczywiście.

— Przecież to twój przyjaciel...

— Uwielbiam go jako człowieka. Jako biznesmena nie bardzo. Nie obchodzą mnie jego szemrane interesy, dopóki nie próbuje wkręcić w nie mnie czy moich bliskich. Prywatnie to ciepły, uczuciowy, pogodny facet. Oficjalnie to szef wszystkich szefów, gruba ryba po nielegalnej stronie Dubaju — wyjaśnia John, przyprawiając mnie o ciarki.

 Chyba wolałabym nie wiedzieć, czym potajemnie zajmuje się Amir, ale sama się o to prosiłam. Wzdycham, również kosztując naszego obiadu, byleby szybko zająć czymś myśli. Johnathan łapie mnie za leżącą na stoliku dłoń, delikatnie zaciskając na niej palce. Podnoszę na niego wzrok, kilkakrotnie mrugając. — Nie powinienem ci tego mówić, wybacz.

— To nic, rozumiem, że miała to być przestroga, tak?

— W pewnym sensie. Kobiety lgną do Amira, wiadomo z jakich względów, dlatego wolałem, żebyś wiedziała, czym się zajmuje. Nie zawsze jest to zgodne z prawem i bezpieczne dla takich jak ty.

— Takich jak ja? Takich biednych szarych myszek, co?

— Nie strosz się tak, Mel, bo nie to miałem na myśli. Jesteś piękna i wyjątkowa. Gorsi od Amira, jego znajomi, mogliby to wykorzystać. Martwię się, bo choć w tym kraju większości rzeczy jest zabronione, Dubaj skrywa wiele sekretów. Mrocznych sekretów — mówi ciszej, puszczając moją rękę.

 Przełykam głośno ślinę, kiwając głową. Wolę nie powiedzieć czegoś, czego bym żałowała, dlatego gryzę się w język, kończąc posiłek. W międzyczasie kelnerka przychodzi z daniem numer dwa, a na końcu z pysznym deserem, którego nazwy nawet nie potrafię wymówić. To podobno specjał szefa kuchni, a nasza wizyta została uznana za koszt firmy. Amir z końca sali, uśmiecha się szeroko, gdy kelnerka uzupełnia nasze szklanki schłodzonym napojem. Po ciężkiej atmosferze trudnego tematu, John zagaduje mnie jakimś ważnym wydarzeniem w Dubaju, w którym weźmie udział tutejsza arystokracja. Opowiada o wyścigach wielbłądów, wypuszczaniu sokołów na pustyni czy pięknych koniach. Na to ostatnie reaguję ogromnym entuzjazmem. Od dziecka kochałam zwierzęta, w szczególności tak majestatyczne jak konie. Zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia, dlatego rodzice, widząc moją miłość, postanowili, że wyszkolę się i nauczę na nich jeździć. Przez wiele lat trenowałam, a nawet startowałam w różnorakich zawodach, by koniec końców porzucić miłość na rzecz pasji, na rzecz dziennikarstwa.

 John proponuje wybranie się na to kluczowe dubajskie wydarzenie dla arystokratów, więc od razu się zgadzam. Nie wiem, jak wyglądają tutaj takie wyścigi konne, jednak jeśli nawet sama szlachta się pojawi, jestem tego ogromnie ciekawa. Rozanielony przyjaciel kiwa w stronę Amira, dzięki czemu już po chwili otrzymujemy wejściówki, by móc przedostać się przez uważną ochronę na dzisiejszych wyścigach. Nie rozumiem tej całej kontroli, ale nie zwracam na to uwagi. Jestem zbyt podekscytowana możliwością oglądania tych wszystkich pięknych koni razem z przyjacielem, który prawdopodobnie rekompensuje mi wczorajszy wyskok oraz złe potraktowanie. Nie, żebym ja nie była winna, ale ostatecznie to on mnie zostawił samą wieczorem, bez możliwości wyjścia, gdyż zabrał ze sobą kartę. Obiecałam się poprawić, dlatego dziś również jestem pogodna, radosna, a wszelkie problemy schowałam do głęboko do kieszeni, byleby nigdzie nie wychodziły. Liczę, że moje przeprosiny zdziałały cuda i John już więcej nie będzie chował urazy za to dziecinne zachowanie, które mu zaserwowałam.

— A co z tymi twoimi idiotycznymi rzeczami, które mieliśmy robić razem? — pytam, kiedy opuszczamy ekskluzywny lokal, by ponownie wsiąść do wypożyczonego samochodu. Johnathan uśmiecha się złośliwie, jakby wciąż planował coś iście szatańskiego, dlatego od razu przewracam oczami, ignorując jego minę. — Nie było tematu.

— Był, i dobrze, że o tym wspominasz. Wszystko jest prawie gotowe.

— To znaczy?

— To znaczy, że dowiesz się wieczorem, już ci mówiłem — odpowiada rozbawiony, odpalając silnik i ruszając z parkingu. Pozostawiamy za sobą piękną restaurację wyjątkowego, mrocznego Amira, by wjechać na najbardziej ruchliwą autostradę w całych Emiratach. Zatrzymujemy się w jednym korku, gdyż wszyscy przepuszczają jadącą za nami arystokrację. Czarnymi, dużymi mercedesami przemierzają środkiem autostrady, pędząc z taką prędkością, której nie powstydziłby się nawet zawodnik Formuły 1. Obserwuję to zjawisko z zaciekawieniem, próbując rozpoznać kogokolwiek w samochodzie. Miga mi twarz władcy Dubaju wraz ze swoją elitą oraz kilka innych, młodszych Emiratczyków. Wszystkie auta zatrzymują się nieopodal nas, na prywatnym parkingu, gdzie od razu oblega ich stado arabskich dziennikarzy oraz innych, nieznanych mi ludzi. Ze zdziwienia nie potrafię wysiąść z samochodu, dlatego John od razu podbiega, pomagając mi wydostać się z niskiego, czarnego audi. Chwytam jego dłoń, mocno zaciskając na niej palce i dalej obserwując przedstawienie przed nami. Młody mężczyzna w białej kandurze posyła nam szeroki uśmiech, kiwając głową. Johnathan odpowiada mu tym samym, chociaż jego kiwnięcie wydaje się wręcz oddaniem hołdu. Patrzę na niego pytająco.

— Książę Dubaju i jego świta. Bardzo przyjemny człowiek.

— Boże, Johny Bravo, skąd znasz pieprzonego księcia Dubaju? — syczę, automatycznie odwracając wzrok.

— Przylatuję tu tyle razy w ciągu roku, że mogę traktować Dubaj jak drugi dom. Jestem ceniony wśród arabskiej arystokracji dzięki Amirowi. Wiele mu zawdzięczam, w tym szacunek księcia. Kiedyś Amir mu wypaplał, że jestem szanowanym prawnikiem w Atlancie, a książę potrzebował porady. Byłem na miejscu, spotkaliśmy się jak normalni, cywilizowani ludzie, porozmawialiśmy i w ten sposób się poznaliśmy.

 Z szoku szerzej otwieram oczy, próbując wszystko na spokojnie przetrawić. To dla mnie tak dużo informacji, że nie jestem w stanie ich pojąć w jedną chwilę. Johathan wydaje się w pełni zrelaksowany, ale dla mnie to za wiele. Bogaty przyjaciel z szemranymi interesami, dubajska szlachta. Ile jeszcze niespodzianek czeka mnie tego wydawałoby się pięknego, słonecznego dnia? Wzdycham z rezygnacją, krocząc tuż obok przyjaciela. Wolę nawet nie podnosić wzroku na tę arystokrację, by nie zganili mnie za krzywe spojrzenie, czy cokolwiek innego.

— Mel, spokojnie, to normalni ludzie, nie żadna królowa Elżbieta II, przed którą trzeba się kłaniać. Książę bardzo lubi nowe znajomości, a czasami woli, żeby zwracać się do niego po imieniu. Chodzi na kawę do zwykłych kawiarni, jeździ sam, bez ochrony, podróżuje, uwielbia konie i poezję. Zwykły człowiek. Taki jak ja, czy ty — oznajmia Johnathan, jednak jestem jeszcze bardziej zestresowana, gdy widzę, że młody Arab, który zwrócił moją uwagę, zmierza w naszym kierunku. Bez obstawy, bez dziwnych spojrzeń innych ludzi. Rozluźniony, wręcz zalatujący dobrym humorem, uśmiecha się pogodnie, ukazując rząd białych, prostych zębów. Jego biała chusta na głowie, przymocowana jedynie dwoma, czarnymi rzemykami, gdyż nie mam pojęcia, co to jest, delikatnie powiewa w rytm jego pewnych siebie kroków. Spojrzenie piwnych oczu jest pogodne i spokojne, jakby próbował nas uspokoić przed swoim majestatycznym obliczem, a idealna, lekka opalenizna podkreśla jego wyjątkową urodę. Ma chłopięce rysy twarzy, aczkolwiek widać, że to dojrzały, rosły mężczyzna. — Książę.

— Dzień dobry, John. Jak miło cię widzieć. Nie wiedziałem, że jesteś w Dubaju — mówi łagodnie książę, z bardzo mocnym akcentem. Niemalże podobnym do Amira. Choć doskonale operuje angielskim, w jego głosie można wyczuć obcy akcent.

— Przyleciałem z przyjaciółmi w celach biznesowych. Muszę im pomóc z jedną ważną umową, bezpośrednio związaną z klientem, który tu pomieszkuje. Może książę kojarzy, Rashid ibn Hamdan al Bahraou.

— Rzeczywiście, ważny inwestor w kilku emiratach, ale wolałbym porozmawiać o nim w cztery oczy, bez obecności młodych, uroczych kobiet. Kim jest ta piękna dama przy twoim boku?

— Melanie Ruth, bliska mi przyjaciółka — odpowiada John, puszczając moją dłoń, bym mogła uścisnąć rękę księcia. Jego uścisk jest mocny i pewny siebie, jednak nie robi mi krzywdy. Sam książę wydaje się naprawdę przyjemnym, ciepłym człowiekiem, który nie byłby w stanie skrzywdzić nawet muchy. — Książę...

— John, proszę, bez tych tytułów. Twoja przyjaciółka na pewno nie ma ochoty czuć skrępowania, prawda? — pyta mężczyzna, na co potakuję głową, niezdolna do wypowiedzenia jakichkolwiek słów. Odwaga i cała waleczność odpłynęła ze mnie już w momencie przekroczenia progu restauracji. Wolałabym siedzieć zamknięta w swojej sypialni, aniżeli paradować z dubajską arystokracją po jakimś pilnie strzeżonym miejscu, w którym odbywają się wyścigi konne. Na czele z księciem na widowni. — Możesz mówić mi Hay, to taki pseudonim dla niewtajemniczonych, żeby było im łatwiej — wyjawia książę, posyłając mi zawadiacki, pełen zrozumienia uśmiech. Odpowiadam mu tym samym, wreszcie pewniej ściskając jego dłoń.

— Oczywiście, Hay. Bardzo mi miło.

— Mnie również. Bawcie się dobrze, przyjaciele. Jeśli zechcecie po wyścigu wybrać się na jakieś małe after party, koniecznie się zgłoście. Lepiej imprezować w bezpiecznym stylu i miejscu.

 Po tych słowach Hay znika do swojej świty, pozostawiając mnie i Johna samym sobie. Wypuszczam długo wstrzymywane powietrze z płuc, starając się opanować drżące nogi.

— Co to, kurwa, ma znaczyć, Johny Bravo, co? — pytam z wyrzutem, obracając się w jego kierunku. — Nie takie idiotyczne rzeczy miałam na myśli, kiedy powiedziałeś, że będziemy robić coś razem. Doceniam wszystko, co dla mnie robisz, ale do chuja karmazyna, książę Dubaju, znany Amir, ekskluzywna restauracja, o której mogłam tylko śnić? Może jeszcze...

 Nie mam szansy dokończyć zdania, gdyż John szarpnięciem popycha mnie w stronę zacienionego miejsca bez gapiów, po czym jednym ruchem przyciąga mnie do siebie, zgniatając moje usta w gorącym, niespodziewanym pocałunku, od którego tracę głowę. Jego dłoń błądzi po plecach aż dociera do nagiej, odkrytej przez sukienkę skóry pokrytej ciarkami; jego język wdziera się do mojego wnętrza, tańcząc płomienne tango; jego napierające, twarde ciało; jego oddech, obezwładniający zapach, wszystko sprawia, że coraz bardziej zatracam się w tej krótkiej, intymnej chwili. Nikt nigdy nie całował mnie z taką żarliwością, z jaką robi to John. Nikt nigdy nie sprawił, że nogi zmiękły mi już po kilku sekundach. Nikt nigdy niewinnym dotykiem nie pobudził moich głęboko skrywanych zmysłów. Z letargu, z zamkniętej szczelnie bańki wyrywa mnie cichy jęk. Prawdopodobnie mój własny. Od razu odrywam się od przyjaciela, przytrzymując się jego ramion, by nie upaść na nagrzany beton. Rozdziawiam usta, nie wiedząc, co mogłabym powiedzieć. Feministka od siedmiu boleści właśnie straciła głowę, głos i możliwe, że serce. Dla kogoś, kto pewnie nawet nie jest tego wart. Uwielbiam Johna, być może nie raz byłam zazdrosna o niego, o jego uwagę i czułość, którą obdarowywał inne kobiety, ale nie chciałam myśleć o nim w kategorii związku. Nie nadaję się do tej roboty. Uświadomiło mi to kilkadziesiąt mężczyzn przed nim. Nie mam szans u Johnathana, bo Johnathan to niemalże ideał. Dobry, kochający, wielbiący, majętny, empatyczny i romantyczny. Ja nawet nie sięgam mu do pięt.

— John...

— Ani słowa, Melanie. Mówiłaś o idiotyzmach. Chciałem ci uświadomić, że od dawna oboje robimy głupotę. Udajemy, że nie mamy się ku sobie. Dzisiejszego wieczora pragnąłem pokazać ci, jak wielkimi idiotami jesteśmy, wierząc, że nic się nie dzieje, że między nami nic nie ma. To gówno prawda. Może byłbym skłonny uwierzyć w twoje zaprzeczenia, które prawdopodobnie chcesz mi wcisnąć, ale wydałaś się w samolocie, a potem w hotelu. Jeśli jednak nadal będziesz twierdzić, że nie jestem wart twojego zachodu, odpuszczę.

— John...

— Spotkałem się z Lailą, bo owszem, to miła i piękna kobieta, ale nawet ona zauważyła nasze maślane spojrzenia. Przez cały wieczór myślałem, jak głupio się zachowałem, nie całując cię już wcześniej, dlatego musiałem wyjść z kimś innym. Oczyścić umysł, pozbyć się...

— John, do kurwy nędzy, skończ! — warczę, zaciskając dłonie na jego koszuli. Brunet wreszcie spogląda na mnie zaskoczony, marszcząc brwi. — To ja nie jestem warta twojego zachodu. Znasz mnie.

— Nie znam cię tak, jakbym tego chciał. Pragnę poznać całą Melanie. Tę rozkapryszoną marudę, tę pracoholiczkę, feministkę od siedmiu boleści, ukrytą romantyczkę, skrywaną marzycielkę, rozzłoszczoną zazdrośnicę, niesamowitą kochankę. Chcę poznać każdą twoją wersję, Mel. Tak po prostu. Bo wiem, że jesteś zdolna do miłości i do związków. Wiem, że ci wszyscy palanci, którzy zrobili z twojego serca kamień, to zwykłe kutasy. Nie poznali całej ciebie, dlatego nawet nie wiedzą, co stracili.

— John, nie możesz mówić takich rzeczy.

— Kto mnie powstrzyma? Ty, Mel? Nie powstrzymasz czegoś, nad czym sama nie panujesz — odpowiada z wyraźną satysfakcją, że mógł to wreszcie wydusić z siebie.

 Z szoku opuszczam ręce z jego ciała, kucając przy najbliższym drzewie dającym namiastkę cienia i chłodu. Chowam twarz w dłoniach, całkowicie oniemiała. Nie tak to wszystko miało się skończyć. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro