Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*długi rozdział!!!*

 Wraz ze wschodem słońca, rozpoczyna się kolejny życiowy koszmar pewnej wrogo nastawionej do świata dziewczyny. Mam na myśli tu siebie, oczywiście. Jasne promienie dostają się przez okno prosto do bogato zdobionego, pełnego przepychu pokoju. Jako nieoficjalna pani architekt, niedoszła studentka piątego roku, jest to dla mnie jak tortura. Nie mogę patrzeć na te wszystkie złote i brązowe dodatki, pseudoartystyczne obrazy mające dodać królewskiego designu, staroświeckie lampy połączone z nowoczesnym kącikiem do pracy w rogu. Dwa fotele przy sporym oknie zajmują pół miejsca swoją wielkością, natomiast stolik pomiędzy nimi jest jak człowiek przy olbrzymie. Ledwo widoczny.
 
Wzdycham, obracając się w moim dawnym pokoju, który został fatalnie zagospodarowany, przekształcony w królewsko-nowoczesną sypialnię. Matka nigdy nie miała dobrego wyczucia stylu, dlatego potrzebowała kogoś, kto zajmie się wystrojem. Kiedy jej powiedziałam, że to ja tym kimś zostanę, wyśmiała mnie. Stąd pomysł na studia o owym kierunku. Architekt wnętrz, całe to projektowanie stało się pasją, nie tylko chęcią udowodnienia mamie, iż mogę osiągnąć sukces w tym zawodzie.

Niestety, a może stety, zależy pod jakim kątem patrzeć, przed piątym rokiem na uczelni zrezygnowałam, ponieważ zmusiła mnie do tego słaba sytuacja życiowa. Nie pamiętam, co dokładnie się wydarzyło, ponieważ miało to miejsce przed wypadkiem, ale z tego, co mi powiedziano, ktoś bardzo mnie skrzywdził, przez co mój stan zdrowia pogorszył się, a potem wyjechałam na Florydę, nie kończąc w pełni studiów. Dziś oczywiście tego żałuję, ponieważ nie mam potrzebnego mi papierka. O pracę będzie jeszcze ciężej bez wykształcenia, dlatego to podwójna gra o przetrwanie w Atlancie, gdzie muszę zacząć żyć od nowa, jakby tamte wydarzenia sprzed trzech, czterech, czy może nawet więcej, lat nigdy się nie wydarzyły.

Z nostalgią wychodzę z przerobionego pokoju, nawet nie obracając się za siebie. Przechadzam się po długim, śnieżnobiałym korytarzu, gdzie na ścianach wiszą kolejne abstrakcyjne obrazy czy czarno-białe fotografie z różnych zakątków świata. Udaję, że taka kompozycja jest specjalna, skupiając uwagę na drzwiach na końcu holu. Mam świadomość, co się kryje w środku, dlatego momentalnie mnie muruje. Biorę kilka głębokich wdechów na uspokojenie, lecz mimo wszystko wchodzę do pokoju spowitego mrokiem. Wszystkie zasłony są zaciągnięte, więc zapalam kilka bocznych świateł, by ujrzeć pokryte czarną płachtą rzeczy. Raz-dwa pozbywam się narzut, ukazując piękny, biały fortepian, stary aparat fotograficzny na statywie oraz staroświeckie, drewniane biurko z zieloną lampką na nim.

Pierwszy raz od kilku dni szczerze się uśmiecham, wdychając zapach starości, książek na półkach i... taty. To tu pracował, to tu tworzył sztukę, to tu uczył mnie, czym naprawdę jest muzyka, artyzm, płótno, książka czy pióro i kałamarz. Ten pokój to jego azyl, a przy okazji moja własna pracownia, gdzie spędzałam czas z najwspanialszym człowiekiem na Ziemi. Nawet amnezja nie była w stanie zabrać mi tych wspomnień. Dzięki ciągłemu myśleniu o tacie, o naszych wspólnych latach, wszystko we mnie zostało, dlatego gdy zaczęłam odzyskiwać pamięć, pierwsze przyszły sny z sytuacjami, które miały miejsce właśnie w tym pomieszczeniu.

Tata zmarł rok temu na raka trzustki, którego nijak się dało wyleczyć. Przeżywałam podwójną żałobę, przy okazji zmagając się z utratą pamięci i powrotem do zdrowia. Wizyty u psychologa stanowiły codzienność, a płacz i nocne koszmary przerodziły się w rutynę. Spędziłam wiele dni na oddziale w szpitalu, ponieważ mój stan przypominał ciężką depresję oraz myślenie typowego samobójcy. Nie, nie jestem samobójcą. Nawet nigdy nie pomyślałam, by po tym wszystkim odebrać sobie życie. To inni ludzie odbierali sobie życie dla mnie, więc musiałam oddychać, chodzić po tym świecie, by ich poświęcenie nie poszło na marne.

Po cichu zamykam drzwi do pracowni, siadając za biurkiem. Kluczykiem, ukrytym pod lampką, otwieram tajną szufladę, gdzie tata chował wszystkie swoje scenariusze, pomysły na własne książki czy nawet dziennik, który starał się na bieżąco prowadzić. Carlo Rollos był urodzonym artystą, dzieckiem talentu, uzdolnionym mężczyzną, niefortunnie zakochującym się w niewłaściwej kobiecie rodzącej mu dwójkę córek, w tym jedną prawdziwą zołzę świata i mnie, cichą, zagubioną, chętną do nauki i poświęcenia się pasjom. Zawsze myślałam, że jestem ulubionym dzieckiem taty, jednak on miał tak dobre serce, iż kochał Corey tak samo jak mnie. Tak samo, pomimo tego, co ta dziewucha mu mówiła i robiła. Pamiętam, jak zawsze powtarzał:

Miłość nie wybiera, Clarrie. Nie szukam wad, by nienawidzić. Szukam zalet, za które mogę kochać.

Corey nie ma zalet, tatku. Ona jest czystym złem. Nie rozumie ani ciebie, ani mnie. Kocha tylko mamę, bo ciągle ją zabiera na zakupy, obiecuje gwiazdki z nieba i drogie samochody w przyszłości.

Nie jest złem. Jest ukrytym dobrem.

To znaczy?

To znaczy, że ukryła swoje dobro i teraz nie potrafi go znaleźć, ale wciąż go ma. Nie zmienimy ludzi, Clarrie, jednak pamiętaj, że to twoja rodzina, a o nią zawsze trzeba dbać i kochać mimo wszystko, bo pamiętaj, słońce, miłości i rodziny się nie wybiera.

  Tato jak dla mnie był czystym dobrem, które w sobie znalazł od początku i trzymał aż do końca. Chociaż rodzina dała mu w kość przez większość życia, nie poddawał się, nie zmieniał zdania, kochał, próbując nie nienawidzić. Lubił szukać w ludziach pozytywnych aspektów, nie patrząc na ich złe strony, by nie musieć się denerwować. Łatwo to opanował, dlatego nie cierpiał, kiedy matka go zdradzała, kiedy równała go z błotem, kiedy wypominała grzechy z przeszłości, kiedy krzyczała, jakim jest nieudacznikiem. Tak właściwie tata był mistrzem, nauczycielem, artystą, przyjacielem, wspaniałym ojcem, ale na pewno nie nieudacznikiem.

Po godzinie siedzenia w pracowni taty, czytania jego papierów, przeglądania starych albumów, scenariuszy i maszynopisów, słyszę dobiegające z dołu głosy, co oznacza jedynie to, iż domownicy się zbudzili. Szybko wracam do swojej sypialni, znajduję wygodne ubrania, a po skończonej, porannej toalecie, schodzę na dół. Bez uśmiechu, z dystansem i pulsującą żyłą na czole. Gdybym miała większy wybór, już dziś ulotniłabym się z tego domu, ale potrzebuję pomocy, którą oni mi zaoferowali.

— Clarrie! Jak się spało? Podoba ci się, jak przerobiłyśmy z mamą twój stary pokój? — woła z jadalni Corey, duszkiem wypijając espresso. Zauważam w pokoju również jej narzeczonego  Johnathana, do którego mam mieszane uczucia, lecz wolę zachować je w sobie. Spór z tym facetem mógłby mi nie sprzyjać z wielu powodów. — Hej, patrz, taki piękny dzień, a ty od rana nadąsana. Chociaż udawaj szczęśliwą dla dobra nas wszystkich.

— Ależ oczywiście. Zapomniałam, że smutna i przygnębiona wyglądam niekorzystnie, przynosząc tobie oraz mamie wstyd. Wybacz, to się nie powtórzy — odpowiadam ironicznie, siadając naprzeciw niej. Corey wzdycha, obojętnie wymachując dłonią. Johnathan dotyka jej ramienia, posyłając spokojne, pogodne spojrzenie. Moja siostra momentalnie się uśmiecha, rozluźniając.

— A więc... jak ten pokój? Jako niedoszła pani magister architektury wnętrz powinnaś wyrazić opinię na temat wystroju, nie sądzisz? — pyta wyniośle, podkreślając przymiotnik "niedoszła". W oczach matki i Corey wyszłam na takiego samego nieudacznika jak tata, ponieważ nie osiągnęłam wyznaczonego przez siebie celu, ponieważ zarzekałam się, że będę świetnym architektem, po czym zawaliłam czwarty rok słabymi wynikami, a na piąty uciekłam z Atlanty. Nie spełniłam własnych oczekiwań, nie spełniłam wymagań, stałam się drugim tatą; kimś, kim można bez problemu pomiatać i oczerniać.

— Jest beznadziejny — odpowiadam szczerze, przygotowując się na lawinę, która zaraz na mnie spadnie. Wielka kulka wyzwisk, niemiłych słów już powoli stacza się w dół, prosto na moją malutką osóbkę. Oczywiście, mogłam ugryźć się w język, zachować pozory, ale w moim przypadku emocje długo nie wytrzymują. Nie mam tej grubej granicy cierpliwości, chociaż, jeśli chcę pomocy od siostry, i tak muszę stopować w wielu przypadkach. — Kiedyś był... skromniejszy — dodaję łagodniej.

— Dlatego go przerobiłyśmy. Koniec z tą twoją skromnością. Zaczynasz życie od nowa, więc skoro nowy pokój, to i nowa ty. Rozumiesz, to jak z tymi obietnicami na Nowy Rok. Tylko że ty zaczynasz to spełniać przed czasem.

— Nie zaczynam życia od nowa, Corey. Moje życie toczy się dalej, po prostu urozmaicam je.

— Jasne, chyba dalszą żałobą i tłumaczeniami w postaci amnezji. Dziewczyno, nikt się już nie nabierze, minęły trzy lata! Dajże spokój przeszłości. Ile można ją rozpamiętywać? — pyta obojętnie, przez co krztuszę się sokiem.

Johnathan wybałusza oczy, delikatnie szarpiąc za rękaw koszuli Corey. Ta posyła mu chłodne spojrzenie, wracając do zajadania się sałatką. Pod stołem zaciskam pięści, którymi najchętniej obłożyłabym siostrę. Wdech, wydech. Tylko spokój jest ratunkiem. Wiedziałam, iż Corey to obojętna na wszystko istota, ale nie sądziłam, że będzie odnosić się do mojej tragedii w ten sposób. Nigdy nie tłumaczyłam się amnezją, nigdy nie mówiłam o żałobie. Nawet nie próbowałam rozmawiać z rodziną na ten temat, więc jak śmie w ogóle tak o tym się wypowiadać? Mam wielką nadzieję, że kiedyś moja siostra poczuje na własnej skórze, co to strata kogoś bliskiego czy nawet utrata własnych wspomnień.

— Najwidoczniej można ją rozpamiętywać tak długo, jak na twoje konto przypływają fundusze z akcji... ratunkowej na moją cześć!

— Co... Skąd o tym wiesz?

— Mamusia zapomina zamykać drzwi do pokoju, kiedy rozmawia o tajnych sprawach. Widzę, że dobrze się bawicie na cudzej tragedii, a ja nie mam zamiaru wam przeszkadzać, dlatego pozwól, iż wyjdę. Poprosiłabym również o notes z numerami telefonu, który zwinęłaś wczoraj z mojego bagażu — oznajmiam na tyle spokojnie, na ile potrafię.

Ten mały brak zauważyłam dopiero wczoraj przed snem, gdy chciałam zadzwonić do mojej przyjaciółki Melanie. Nie wiem, dlaczego Corey to zabrała, jaki miała w tym cel, jednak nic mi nie umknie. Stałam się zbyt szczegółowa i dokładna, by pominąć brak ważnego notesu z danymi osobowymi wartościowych ludzi.

Siostra otwiera szeroko oczy, burcząc coś pod nosem. W czasie, kiedy Corey wychodzi z jadalni, Johnathan obserwuje mnie z malującym się na twarzy zażenowaniem. Nie chcę mi się do niego odzywać, ale nie mogę się powstrzymać przed jednym.

— Moje dwie osiemdziesiącioośmiofuntowe walizki dziękują za podrzucenie ich do sypialni — mówię sarkastycznie, wstając od stołu. Mężczyzna podnosi na mnie wzrok, lekko czerwieniejąc. Po chwili opanowanie i dystans ponownie wraca na jego twarz.

— Wybacz, miałem sporo pracy.

— Chyba nad przyszłymi potomkami wpływowych rodzin — odparowuję, wychodząc z jadalni w poszukiwaniu Corey i mojego notesu. Znajduję ją w gabinecie matki, z którą wykłóca się tak głośno, iż nawet na końcu domu by ją usłyszeli. Nie mam ochoty tego słuchać, dlatego wkraczam do środka, dzięki czemu obie damy milkną. Siostra wymachuje rękoma, trzymając w dłoni notesik, więc szybko podchodzę, wyrywam jej go z rąk, posyłając promienny uśmiech mamie.

— Dzień dobry! Jak tam wypłata? Już wpłynęła? Może zafundujesz mi kurs prawa jazdy, skoro mam pieniążki, co? Takiej kalece jak ja przydałby się samochód, którym można jeździć po bankietach na swoją cześć. Pomyśl nad tym, a ja znikam, by robić ci reputację — mówię prześmiewczo i kiedy mam odchodzić, zostaję mocno szarpnięta do tyłu. Spoglądam na mamę zszokowana, że w ogóle śmiała mnie dotknąć w ten sposób.

— Masz siedzieć cicho, Clarisso. Wyjdziesz na oszustkę.

— Ja? Mamo, żartujesz sobie ze mnie? Nie ja urządziłam zbiórkę na własne leczenie. Zresztą, jakbyś nie zauważyła, zostałam w miarę wyleczona. Jeśli ktoś tu jest oszustką, to jedynie ty.

— Raz-dwa mogę obrócić wszystko tak, abyś to ty wyszła na kłamcę, dziecko. Ze mną się nie zadziera, dlatego niech pewne sprawy pozostaną tajemnicą. Clarisso, naucz się korzystać z życia w przeróżne sposoby. Jestem skłonna oddać ci jedną trzecią tych zysków, przy okazji fundując ci kurs. Przemyśl to sobie, proszę cię. Jestem twoją matką i chcę dla ciebie jak najlepiej.

— Nie, mamo, ty chcesz dla siebie najlepiej. Nie obchodzą cię inni. Właśnie wczoraj wróciłam z Florydy. Nie było mnie w tym domu ponad cztery lata, a ty nawet ze mną nie porozmawiałaś jak matka z córką. Olałaś mnie, ponieważ odkryłam twoje brudy. Nawet nie jestem tu traktowana jak gość. Zachowujesz się, jakby nic się nigdy nie stało, a moja tragedia była dla was tylko korzyścią. Jeśli nie zrozumiesz, czym jest rodzina, ja nie chcę zrozumieć, czym jest dla ciebie "chce jak najlepiej". Teraz wychodzę, a ty. — Wskazuję palcem na Corey. — Trzymaj rączki przy swoim narzeczonym, natomiast moje notesy proszę omijać szerokim łukiem.

Nie czekam na jakąkolwiek reakcję. Obracam się na pięcie i wychodzę z gabinetu. Po chwili słyszę stukot szpilek o kafelki. Corey zatrzymuje się przede mną z łagodnym wyrazem twarzy. Przez jeden moment śmiem twierdzić, iż ma wyrzuty sumienia i teraz grzecznie przeprosi, zachowa się jak prawdziwa siostra.

— Wróć wieczorem, będzie rodzinna kolacja. Może poczujesz się bardziej jak w domu, skoro na tę chwilę ci tak źle — mruczy pod nosem.

— Corey, nie wiem, czy masz w głowie choć troszkę mózgu, ale proszę cię, ty też pomyśl nad tym, co czasami mówisz. Jesteśmy rodzeństwem, jednak od wielu lat mam wrażenie, że prowadzimy wojnę jak wrogowie.

Bez dłuższych monologów opuszczam willę, kierując się prosto do bramy wyjściowej. Po drodze wyjmuję z torebki telefon i wybieram numer do Melanie. Czas spotkać się z ludźmi wartościowymi i uczuciowymi. Bez parcia na szkło i pieniądze.

Z biegiem lat pewne miejsca nie zmieniają się, a wraz z nimi – ich mieszkańcy, właściciele, ktokolwiek, kto po nich stąpa. Taka właśnie jest kamienica Melanie Ruth, przyjaciółki za czasów liceum i studiów. Dziewczyna pełna optymizmu, radości, poczucia humoru, wrażliwości i dobrego serca. Poznałyśmy się, gdy byłam równie szczęśliwa co ona. Wspólne wypady na miasto, wspólne nocowanie, wymyślanie planów na przyszłość, plotki o chłopakach, skryte marzenia, zwierzenia o północy przy blasku świec. To wszystko przeżyłam z Melanie. Choć nie pamiętam wielu takich sytuacji, moja przyjaciółka postarała się, by dokładnie mi to opowiadać. Dzień po dniu dzwoniła, dużo mówiąc o przeszłości; o tym, co wyrabiałyśmy, co było naszą rutyną, o co się kłóciłyśmy, jakie miałyśmy sposoby na zgodę. W czasie trwania odzyskiwania przeze mnie pamięci, Melanie cały czas była, i nadal jest, moją podporą, kołem ratunkowym, istnym, zapisanym dziennikiem. Od momentu, kiedy ją poznałam, stała się bliższa niż Corey, niż matka. Dlatego teraz, stojąc pod jej kamienicą i czekając, aż dziewczyna znów dokona zmiany stroju, nie mogę przestać się uśmiechać. Gdy zobaczyłam ją dziś, taką radosną, uroniłam kilka łez, ale Melanie to nie przeszkadzało. Ona, w porównaniu z moją rodziną, lubi, kiedy okazuje się emocje. Uważa to za odwagę, ponieważ wielu ludzi nie stać na taki gest, są tchórzami, ukrywającymi uczucia wewnątrz siebie.

— Już przybyłam! — woła wesoło, wskakując mi na plecy. Natychmiast ją zrzucam, gdyż Melanie mało nie waży. Dziewczyna chichocze, ciągle się uśmiechając. — No przepraszam, wiesz, że kocham robić wrażenie na przystojnych mężczyznach, a tam, dokąd idziemy, są sami przystojniacy!

— To znaczy? Nie mam ochoty na kluby, Melanie. Nie obraź się, ale... nastąpiły pewne zmiany w moim życiu. Pamiętam je jak przez mgłę, jednakże wciąż pamiętam. Nie mogę tak o iść i poderwać faceta. Nie chcę tego...

— Clarisso, nie tłumacz się, przecież cię nie zmuszę. Ja pragnę, żebyś nie musiała ciągle myśleć o dzisiejszym powrocie do domu, do rodziny, która w ogóle cię nie szanuje. Nie rozumiem jednego. Dlaczego poszłaś do nich, skoro masz mnie? — pyta dziewczyna, odgarniając do tyłu burzę czarnych loków. Od zawsze jej zazdrościłam urody typowej Afrykanki. Piękne włosy, ciemna skóra, długie, szczupłe nogi i ten pełen radości uśmiech, ukazujący białe, proste zęby. Melanie, niestety, zamiast widzieć w sobie pozytywy, przez większość naszej przyjaźni wciąż mówiła o swoich wadach. O lekko skrzywionym nosie, o pieprzyku nad ustami, o wadzie wzrokowej, przez którą musi nosić okulary, o małym biuście i zbyt dużej pupie. Ja, jak tata, skupiłam się na jej zaletach i to samo poleciłam przyjaciółce. Widzę, że od czasu moich cennych porad wiele się zmieniło, a Melanie aż promienieje pewnością siebie, ukazując światu swe atuty.

— Są mi potrzebni. Poza tym chcę szybko odkryć ich brudy na mój temat. Jedną tajemnicę mam już w kieszeni. Słyszałaś o tej zbiórce na moje leczenie po ciężkim wypadku? Matka naściemniała, że mam nawroty potwornej choroby.

— Słucham? Nie żartuj. Takie informacje nigdy nie dostały się ani do mnie, ani do naszych znajomych, co oznacza tylko jedno...

— Że wszystko zostało tak poprowadzone, by nikt z moich bliskich, poza nimi, nie dowiedział się o tej intrydze. Wiesz, w pewnym sensie podziwiam ich za spryt, a z drugiej mam ochotę śmiać się z drobnych błędów, które popełnili. Na przykład niezamknięcie drzwi pokoju, w którym prowadzi się rozmowę na temat podłego kłamstwa w czasie przyjazdu ich ofiary.

— Nienawidzę twojej rodziny. Tak cholernie ich nienawidzę. Najlepszą karą byłaby dla nich strata majątku i radzenie sobie o własnych siłach, bez wsparcia finansowego, a ty, moja droga, jesteś kluczem do tych magicznych drzwi zemsty — oznajmia Melanie, biorąc mnie pod ramię. Śmieję się na jej słowa, ponieważ to takie typowe jak na nią. Wieczna intrygantka z głową pełną czarnych scenariuszy. — Wpadłam na pomysł. Może do czasu, kiedy oni nie znajdą ci tej pracy i mieszkania, wprowadzisz się do mnie? Mam sporo miejsca, ten dodatkowy pokój, który zajmowała Lydia.

— Nie chcę ci się zwalić na głowę, Mel. Dlatego właśnie wróciłam do matki i Corey. Mają choć raz poświęcić się i mi pomóc. Nie proszę ich o zbyt wiele.

— Niech ci pomogą, ale ty nie będziesz więcej wysłuchiwała tych obelg na swój temat. Masz dwadzieścia pięć lat, Clarriso, a oni wciąż traktują cię jak gówniarę, niemającą prawa do własnego zdania. Myślą, że posiadają nad tobą władzę, bo od nich zależy, czy dostaniesz pracę, czy nie, ale nikt nie zakazał ci prywatnych poszukiwań. Jesteś zdolną, młodą, kreatywną kobietą. Świat stoi przed tobą otworem.

— Gdybym jeszcze miała papierek ukończenia szkoły, Melanie. Świat, w którym nie ma papierków, nie jest już światem. Ja niestety nie posiadam potrzebnej przepustki — mówię ciszej, spoglądając na jej śliczną, uśmiechniętą, pełną nadziei twarz. Brunetka potakuje głową, przyznając mi rację. Niestety, lub stety, nie załatwiam spraw fałszerstwem. Wtedy musiałabym być jak matka czy Corey, a do tego poziomu nie będę się zniżać. Żyję uczciwe, dlatego też czas zastanowić się nad powrotem na studia, by wreszcie zdobyć tytuł magistra i spełnić własne oraz... jego oczekiwania. Na samą myśl o człowieku pasji, miłości, dobra i ciepła, robi mi się słabo. Kochałam, a kochać strasznie ciężko przestać. Nawet, jeśli wspomnienia zanikają, nawet jeśli nie pamiętam tego głosu ani nie czuję jego dotyku.

— Clarrie?

— Świat stał otworem, gdy miałam przy sobie ciebie, Archera i mój optymizm wraz z nadzieją. Dziś zostałaś tylko ty, a to za mało
— szepczę, wiedząc, że mogę brutalnie ją urazić. Dziewczyna prycha, spowalniając nas. W pewnym momencie całkowicie zatrzymuje się na środku chodnika, spoglądając mi w oczy bez słowa. Stoję nieruchomo, nie wiedząc, o co jej chodzi. Czuję się przybita myślami o miłości życia, o tragediach i wypadkach; o znienawidzonej, chytrej, podłej rodzinie, o zagubionym szczęściu.

— Potrzebujesz rozmowy z pewną kobietą.

— Co? Melanie, posłuchaj, to chyba nie jest...

— Przymknij się, Rollos. Niełatwo mówić o kimś, kogo wcześniej kochało się nad życie ze wzajemnością, a którego już nie ma. Niełatwo mówić o tragedii i o psychicznej, bezuczuciowej rodzinie, ale każdy dobrze wie, że trudne szczyty są najlepszą motywacją, by je zdobyć. Pójdziesz na rozmowę do kliniki Green House, prowadzi ją świetna, profesjonalna psycholożka z papierkiem. Ona wraz ze mną przywróci ci światło tam, gdzie go zabrakło.

— W mojej duszy jest dużo miejsca, ponieważ zniknęło wiele cennych światełek.

— Więc czas po nie sięgnąć jeszcze raz, Clarrie. Nie próbuję udawać mądralińskiej, nie próbuję być jakimś filozofem, czy nawet twoim Bogiem wskazującym ci drogę, ale jestem twoją przyjaciółką i rodziną, a twój tata zawsze powtarzał, że czasami trzeba zrobić coś za rodzinę, by im pomóc. Ja robię to za ciebie. Ja jestem twoim chwilowym sumieniem i mówię ci, abyś zaczęła żyć jeszcze raz,  z tym, co było przy nim i przed nim.

Słowa Melanie trafiły tam, gdzie powinny. Prosto do mojej głowy i serca. Okazała się w tej chwili najlepszym, co może być. Poprosiłam o numer do tamtej kliniki, a po krótkiej rozmowie z asystentką psycholożki, umówiłam się na pierwszą wizytę już za tydzień. Podjęłam również kolejny krok odnośnie wyprowadzki z tego domu pasożytów. Zrobię to za kilka dni, nadal oczekując od rodziny pomocy. Oferowali ją, więc muszą się wywiązać z oferty. Teraz, z lepszym humorem, mogę spokojnie stawić im czoła, schodząc za wspólną kolację, gdzie będę miała okazję poznać męża matki. Stawiam na starszego, schorowanego pana, będącego prezesem wielkiej firmy, który niebawem odejdzie z tego świata, zostawiając mamie spory spadek. No, chyba że szybciej kopnie w kalendarz, gdyż mamusia ma w zanadrzu plan na okrutne morderstwo rodem z filmów.

Z głupim uśmieszkiem schodzę po schodach, a z korytarza wchodzę prosto do jadalni, gdzie zebrała się mała grupka ludzi. Eleonora biega z kuchni do zatłoczonego pomieszczenia, stawiając na stół kolejne potrawy. Kiwa mi głową, po czym znów wlatuje do swojego świata gotowania. Przez chwilę nikt nie zwraca na mnie większej uwagi aż do momentu, gdy wysoki blondyn milknie, spoglądając w moją stronę. Nie poznaję go. Jest młody, dość przystojny, odziany w szary, dopasowany garnitur i... za duże, jasnej barwy buty, co od razu rzuca mi się w oczy.

— O, Clarrie, już jesteś! Miło spędziłaś czas z Melanie? — pyta wysokim tonem mama, jakby nigdy nic. Analizuję w głowie, czy rankiem powiedziałam im, z kim idę się spotkać, ale takie oświadczenie nie miało miejsca. Oznacza to tylko jedno, lecz wolę nie wypowiadać tego na głos. Przełykam ślinę i zbieram się w sobie, by pierwszy raz grać... udawać. Miałam być aktorką od początku, jednakże plan nie doszedł do skutku. Teraz czuję potrzebę bycia sobą, ale z nutką kogoś innego. Zrozpaczona po tragedii kobieta, usiłująca walczyć. To niby ja, jednakże ja nie walczę. Ja pogodziłam się z wypadkiem i stratą. Nie pogodziłam się jednak z poczuciem winy, iż to przeze mnie straciłam to, co kochałam.

— Tak, Melanie przypominała mi o wielu rzeczach i miłych sytuacjach sprzed wypadku.

— Wspaniale, zaraz nam opowiesz. Nawet nie wiesz, jaka jestem dumna, Clarisso! — woła mama, podchodząc bliżej mnie. Posyła mi promienny uśmiech, chwytając za rękę. — Chodź bliżej, chcę ci przedstawić twojego ojczyma, Ericka Angelini. Już nie mógł się doczekać, aż pozna swoją najstarszą pasierbicę.

Wysoki blondyn lustruje mnie od stóp do głowy. Na jego twarzy maluje się delikatny, chytry uśmiech, gdy zawiesza wzrok na moim odsłoniętym dekolcie. Mam ochotę skoczyć na niego i przynajmniej podbić mu oko, ale stopuję. Stopuję, ponieważ jestem do tego zmuszona. Muszę odgrywać dobrą, zranioną córeczkę kochanej rodziny. Mam pewność, że owy Erick, cudowny ojczym numer dwa lub trzy, jest świadomy tego całego przedstawienia, które się odbywa. To zbyt sztuczne, by mogło być prawdziwe. Po jego wzroku wszystkiego się domyślam. Nie taki mało inteligentny.

— Jakaż ona piękna, Tate! A jak podobna do Corey. Dobry wieczór, Clarisso. Wspaniale jest móc cię poznać. Oczywiście proszę przyjąć moje bardzo spóźnione kondolencje. Podziwiam to, jak sobie poradziłaś ze stratą i całym tym wypadkiem. Na pewno jest ci ciężko... — mówi cicho, z wymuszonym współczuciem. Mam ochotę przewrócić oczami, jednakże powstrzymuję się. Strata Archera nadal boli, chociaż pogodziłam się z jego brakiem. Natomiast każde wspomnienie o nim czy o wypadku jest dosyć bolesne. Mimo wielu luk w pamięci, takie rzeczy pozostają na zawsze.

— Było. Teraz jest o wiele lepiej. Widzisz, moja rodzina okazała się być najlepszym wsparciem, jakie posiadam. Szkoda, że dopiero teraz mogłam do nich dołączyć, po całym tym trudnym leczeniu i samotności — oznajmiam, czując, jak wzbierają we mnie mdłości od tych kłamstw i tonu, z jakim je wypowiadam.

— Na szczęście mamy ją przy sobie i zadbamy o jej nową, lepszą przyszłość. Prawda, skarbie? — pyta łagodnie Tate, a gdy Erick nie patrzy, posyłam jej najbardziej lodowate spojrzenie, na jakie mnie stać. Przegina. Nowa, lepsza przyszłość? Czyli ta, którą budowałam sobie wcześniej z kimś, kogo kochałam, była beznadziejna? Aż tak nienawidzili moich planów, marzeń, celów i miłości, którą tworzyłam z najlepszym człowiekiem, zaraz po ojcu i Melanie, na tym świecie? Wzdrygam się, a do oczu napływają mi łzy. Szybko to opanowuję, zasiadając do stołu.

Corey i Johnathan nie komentują zachowania matki i Ericka. Nie komentują jej uwag, nie reagują na to, w jak beznadziejną grę mnie wprowadzili. Fałszywie się uśmiechają, popijając drogi alkohol. Ja nawet go nie tykam. Nie ruszam także homara, kraba czy nie wiadomo jakiego innego morskiego zwierzęcia, posiadającego szczypce. Cała ta wymuszona sympatia i czułe słówka powodują kolejne napady mdłości, jednakże wytrwale siedzę i udaję. Wiem, że jeszcze parę dni, a odejdę; będę leżała na kanapie u Melanie, jadła tłuste frytki oraz domowe hamburgery. I nie będę musiała udawać... 

Dzień dobry, kochani!

Tęskniliście za Melanie i naszą nową, odmienioną Clarissą? Wyjątkowo jestem dumna ze zmian, jakie wprowadziłam w tej postaci. Cała historia wreszcie nie jest taka płytka jak wcześniej, natomiast planuję jeszcze więcej nowości. Nie mogę się doczekać, aż wreszcie przedstawię wam równie odmienionego Preina, ale to niebawem.

Dajcie znać, czy wam się podobają wszystkie zmiany, pokażcie, że powróciliście do historii razem ze mną! ♡

Następny rozdział: 27.01.2018 lub jeśli uda mi się wcześniej to 20.01.2018

Do poczytania, wasza Aga <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro