Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W przypływie nerwów strącam na podłogę niewielki wazonik z wodą i kwiatami w środku. Obsługa raz-dwa zrywa się z miejsc, próbując sprzątnąć bałagan, natomiast ja wciąż siedzę z otwartymi szeroko oczami, nerwowo stukając palcami o stolik.

— Żartujesz sobie ze mnie? To jakaś kolejna kara za to, że w ogóle przyleciałam do Atlanty? — pytam ze złością.

Corey doskonale zdawała sobie sprawę, iż ja i Prein raczej nie mamy się ku sobie. Pociąga nas wzajemna nienawiść, ale to wszystko. On robi mi na złość, ja odpłacam się tym samym. Na kolacji każdy to widział. Każdy. Łącznie z moją siostrą i matką, jednakże to nie wystarczyło, by Corey zrozumiała, że nie lubię Maiora i nie chcę z nim mieć nic do czynienia. Ta wredna małpa po raz kolejny udowodniła, jaki ma w sobie brak. Brak empatii i zrozumienia.

— Jaka kara? To zaszczyt! Firma Maiora rozrasta się z dnia na dzień. To czołowy architekt w naszym mieście, a niebawem pewnie w stanie. Powinnaś być dumna ze swojej nowej pozycji. Ludzie uwielbiają Preinów za ich przedsięwzięcia, dobroć i kreatywność.

— Oczywiście, bo ja od początku pragnęłam pracować z człowiekiem, którego mam ochotę zatłuc za to, że w ogóle się odzywa. To wredny typ! I robił mi na złość, widziałaś? Widziałaś to, Corey!

— Nie rób z siebie kretynki, ludzie patrzą, a ty krzyczysz jak opętana. Trochę kultury. Maior nie jest taki zły, jak ty go piszesz. Kiedyś się lubiliście, więc skąd ta nagła nienawiść? Przywdziej dobrą postawę, pomyśl o korzyściach z tej pracy, a na pewno polepszy to twoje samopoczucie — oznajmia blondynka, podczas gdy do stolika podchodzi dwójka starszych, eleganckich osób. Wpatrują się to we mnie, to w Corey, po czym na ich twarze wypływa wesoły, łagodny uśmiech. — Och, państwo Prein! Poznaliście moją siostrę? Troszkę się zmieniła, prawda? — pyta ich Corey delikatnym tonem, czym potęguje moją złość i frustracje. Za chwilę znów wybuchnę niczym Wezuwiusz, ale tym razem nie będzie ratunku dla nikogo. Oberwie każdy, kto stoi mi na drodze albo próbuje kolejny raz uprzykrzyć mi życie.

— Clarissa Rollos, aż ciężko uwierzyć, że to naprawdę ty. Jak się trzymasz, dziecinko? — Starszy pan, który zapewne zwie się Elliot Prein, to siwowłosy, uśmiechnięty, pogodny mężczyzna odziany w ciemny garnitur. Jego oczy w kolorze szarym są pełne optymizmu i pogody ducha, dlatego uspokajam wewnętrzną furię. Ten człowiek nie jest niczemu winny, nie oberwie za Corey.

— Dziękuję, panie Prein, życie toczy się dalej, więc i ja w nim brnę.

— Jesteśmy pewni, że bliżej rodziny twój powrót do miasta będzie łatwiejszy. Mając przy sobie bliskich można wszystko — dodaje Georgia, delikatnie dotykając mojego ramienia. — Nie chcemy przeszkadzać, przyszliśmy się tylko przywitać i pogratulować ci pracy, Clarisso. Maior był twoim bliskim przyjacielem, spróbuj go sobie przypomnieć, a wasza współpraca będzie lepsza.

Gdy tylko starsza para wraca gdzieś na zaplecze, piorunuję wzrokiem Corey. Teraz nie mogę zrezygnować z tej posady. Rodzice Preina myślą, że ja i on znowu się zaprzyjaźnimy, chociaż ja w ogóle nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej miała styczność z Maiorem. Naprawdę nasza relacja wznosiła się w obłokach przyjaźni i czułych słów? Darzyłam go jakimś pozytywnym uczuciem? Ciężko w to uwierzyć.

— To było cholernie podłe, Corey. Wpakowałaś mnie w bagno bez mojej wiedzy. Wcale nie próbujesz mnie zrozumieć. Próbujesz raz po raz mnie pogrążyć, aż wreszcie cała moja osobowość zniknie. Praca z Maiorem Preinem to następna mina, którą podłożyłaś mi pod nogi. Dla twojej świadomości, nie chcę już więcej pomocy. Idę na studia i wprowadzę się do Melanie.

— Przestań dramatyzować! Zrobiłam coś dobrego, a i tak widzisz w tym zło. Jak ci dogodzić, Clarisso? Jak sprawić, byś nie pałała do mnie nienawiścią, skoro ja tylko pragnęłam pomóc? Matka utrudniała ci życie, ale ja... Zresztą wiesz co? Jeśli tak bardzo uwielbiasz mnie nienawidzić, nienawidź mnie dalej, sprawiając ból nie tylko sobie, lecz i własnej siostrze. Obiad masz zapłacony, smacznego. — Po tych słowach Corey wstaje od stolika, a mężczyzna stojący przy barku szybko do niej podbiega, pomagając założyć płaszcz.

Po chwili blondynka znika, zostawiając mnie samą przy stole z licznymi sztućcami i zdziwieniem na twarzy. Kelner podchodzi, zwracając moją uwagę, dlatego podnoszę na niego wzrok.

— Pani Rollos kazała przekazać, by zamówiła sobie pani taksówkę, ponieważ na dworze rozpętała się nawałnica — oznajmia poważnie, po czym odchodzi w swoją stronę.

Załamuję ręce, nie mając siły nawet podziękować za informację. Jestem kupą licznych emocji, których nie potrafię kontrolować, które pracują za mnie. Może moja siostra naprawdę nie zrobiła niczego złego tylko to ja wyolbrzymiłam? Zachowałam się jak kretynka czy to ona ponownie zgrywa czarny charakter utrudniający mi życie? Chaos, jaki teraz panuje w mojej głowie, jest chyba gorszy niż tornado, o którym mówią w lokalnych wiadomościach od rana. Ranię ludzi, ponieważ ciągle mam wrażenie, że oni ranią mnie. Ciężko wierzyć w dobre intencje Corey, skoro wiecznie robiła mi na złość.

Po samotnym posiłku wśród eleganckich ludzi prowadzących ciche dyskusje, mam dość tej sztywnej atmosfery. Zbieram się przy pomocy miłej, wysokiej kelnerki, po czym szybkim krokiem opuszczam restaurację, nawet nie szczycąc obsługi pełnym aprobaty spojrzeniem. Są tu tylko pachołkami, pionkami w dłoniach silniejszych graczy. Płacą im małą pensję, wykorzystując ich słabą pozycję społeczną. Właśnie w ten sposób próbują się wybić. Pracując w ekskluzywnej restauracji szanowanego, starszego małżeństwa. Prycham. Choć państwo Prein wywarli na mnie ogromne wrażenie swoją serdecznością, mam pewne obawy i obiekcje w związku z bogatymi, dobrze postawionymi ludźmi. Często tylko udają, by wzbudzić respekt i szacunek. Tak, jak robiło się kiedyś. Dlatego każdy napotkany, rzekłabym, luksusowy człowiek, najpierw intryguje mnie, czy przypadkiem nie jest aktorem własnej sztuki.

— Pani lepiej nie wychodzi, deszcz to zaraz nas zaleje! — woła starsza pani o lasce, wskazując na szyby w galerii. Niestety ma rację. Rozpętało się istne piekło. Deszcz leje się strumieniami, zalewając chodniki i ulice w zaskakująco szybkim tempie. Wzdycham, siadając na ławeczce przy ogromnej fontannie na parterze. Ludzie wokół obserwują drastycznie pogarszającą się pogodę, komentując, że w sąsiednim stanie już szaleje straszna burza, a do nas dojdzie to w nocy. Nie chcę tego słuchać. Nie chcę słuchać o burzy, o tańczących ze sobą piorunach na niebie; o grzmotach i deszczu. To właśnie zła pogoda przyczynia się do wielu wypadków drogowych, lotniczych czy nawet morskich. To wszystko wina natury. Gdyby tak nie mogła się uspokoić? Dlaczego, Bogu winni ducha, ludzie obrywają za coś, co nie jest ich wymysłem? Kto w ogóle dał nam prawo do życia? Kto zdecydował, że ludzie muszą istnieć, by i tak przez dziewięćdziesiąt procent egzystencji cierpieć, opłakiwać kolejną bliską, zmarłą osobę; przechodzić przez depresje czy bunty młodzieńcze. Ktoś dał nam życie, ale i tak na końcu nam je zabiera. Faktycznie, kreatywne. Nie zdążę nawet przeżyć wszystkiego, co zaplanowałam, bo zaraz umrę ze starości albo na jakąś chorobę.

— Skądś panią kojarzę... — oznajmia cichy, delikatny, kobiecy głos.

Odwracam się w stronę nieznajomej, obserwując ją spod przymrużonych oczu. To drobna, naprawdę drobniutka, szatynka o śniadej skórze, życzliwym uśmiechu i wesołych, roztańczonych, zielonych oczach. Ma na sobie kolorową sukienkę w kwiaty, buty na niewielkim obcasie, w ręku trzyma aktówkę. Przekrzywia głowę na jedną stronę, po czym szeroko otwiera usta.

— Clarissa Rollos! O mój Boże, to naprawdę ty! — woła, przez co zwraca na nas większą uwagę. Marszczę brwi, nie rozumiejąc, skąd ta kobieta mnie zna. — Ach, nie pamiętasz mnie? Myślałam, że twoja terapia się zakończyła powodzeniem.

— Zakończenie terapii nie skutkuje, że będę pamiętać wszystko, co wydarzyło się przed wypadkiem — odpowiadam szorstko. Dlaczego każdy myśli, iż leczenie amnezji spowoduje powrót całkowitej pamięci? To bujdy na resorach, nigdy tak nie będzie. Nigdy nie zdołam przypomnieć sobie całego życia sprzed wielu lat. Nigdy.

— Przepraszam, Clarrie, nie znam się na medycynie. Natasha Pevluchenko, zawsze miałaś problem z zapamiętaniem mojego rosyjskiego nazwiska! Natasha od zakrapianych imprez, karaoke i tym podobne. Mieszkałyśmy przez jakiś czas w jednym bloku, a potem tak nagle wyprowadziłaś się. Byłyśmy dość blisko. We trójkę, razem z Melanie.

Na dźwięk imienia przyjaciółki ożywiam się. Skoro Mel ją zna, skoro była z nią blisko, to Natasha musi być dobrą osobą. Melanie nie dobiera do grona znajomych ludzi ze złą aurą i złymi intencjami. Lubi otaczać się szczerością, pozytywnym nastawieniem do innych, tolerancją i uśmiechami.

— Kiedy wróciłaś?

— Natasha od imprez... — mówię pod nosem, próbując odtworzyć jakąś sytuację z dawnych lat.

— O tak, na jednej z moich imprez poznałaś Archera — oznajmia wesoło, jednak moje ciało przeszywa zimny dreszcz. Bardzo, bardzo zimny. Zimny... jak to ciało. W głowie pojawia się nagłe wydarzenie, przebłysk z czegoś, co miało już miejsce. Pełno znajomych twarzy, pełny parkiet, pełne butelki po alkoholu, stoliki zapchane nowymi ludźmi, scena, na której tańczą i śpiewają młode osoby. Tak szczęśliwe, tak wolne, tak nieprzejmujące się nikim i niczym.

*

Niewielki, zatłoczony lokal, przez niektórych traktowany jako obskurna speluna. Głośna muzyka, otwarci ludzie, przyjemny barman służący za najlepszego psychologa w mieście. Zapchane stoliki, początkowe fazy młodych, niedoświadczonych w piciu nastolatków, których wpuścili tu nielegalnie, tak samo jak nielegalnie sprzedali im alkohol. Wśród tej całej żałosnej bandy, przy scenie siedzą dorosłe osoby, sączące piwo z sokiem i whisky, ulubione przez najwyższego z grupy mężczyznę. Posyła blady uśmiech kobiecie, siedzącej po jego prawej. Dziewczyna o blond lokach speszona zerka na swoje czarne koturny.

— Nie słuchałaś prawdziwego rocka, prawda? — pyta ją, wystukując jakiś rytm na stoliku. Blondynka marszczy brwi, wbijając sobie paznokcie w skórę. Na jej dłoni pozostają cztery niewielkie, czerwone półksiężyce, lecz ona zdaje się tym nie przejmować. — Potrafię wyczuć kłamstwo.

— Kłamstwo nie śmierdzi, nie da się go wyczuć.

— Wyczuć się da, powąchać już nie bardzo — odpowiada wysoki brunet, a iskierki w jego oczach świadczą, iż jest wesoły i zadowolony z własnej odpowiedzi. Dziewczyna coraz bardziej traci nerwy, ponieważ nie lubi nie wiedzieć, co ma mówić.

— Nie powiedziałam czy słuchałam prawdziwego rocka, czy nie. Nie możesz stwierdzić na wejściu, że kłamię.

— Złotko, ja tego nie stwierdziłem. Zaznaczyłem jedynie, że potrafię wyczuć kłamstwo. Zapędzasz się w kozi róg. Im bardziej brniesz w swoje, tym bardziej ja łapię cię we własne sidła. Nadal chcesz w to grać? — pyta rozbawiony, na co kobieta depcze go po stopach. Mężczyzna nie powstrzymuje się, wybucha gromkim śmiechem. — W porządku. Jestem Archer i niezmiernie miło mi, iż polubiłaś się z moimi stopami.

— Jestem Clarissa, i nienawidzę twoich wielkich stóp.

— Ooo, czyli nawet znasz ich rozmiar. Brawo, Clarriso.

— Nie znam rozmiaru. Powiedziałam jedynie, że są wielkie. Im bardziej brniesz w swoje, tym bardziej ja łapię cię we własne sidła — Clarissa powtarza słowa nowo poznanego Archera, po raz kolejny bawiąc go swoim zachowaniem. Oboje rozmawiają przez całą noc. Aż nastaje świt, kiedy Archer pierwszy raz całuje Clarissę.

*

Otwieram szeroko oczy, przytłoczona nagłym wspomnieniem. Natasha wciąż wpatruje się we mnie, posyłając łagodny uśmiech. Chyba zrozumiała, co właśnie miało miejsce, ale nie winię jej. Dzięki tej dziewczynie wreszcie przypomniałam sobie pierwsze spotkanie z pewnym siebie Archerem, który od początku był niewiarygodnie błyskotliwy, otwarty i wesoły. Biła od niego pozytywna energia, zarażał nią wszystkich wokół.

— Teraz... pamiętasz? — pyta ostrożnie Natasha, więc potakuję głową, niezdolna do wypowiedzenia jakichkolwiek słów. Jestem poruszona tym faktem. Faktem, jak jedna osoba potrafi przywołać w moich myślach tak wspaniałe wspomnienia; wspomnienia, które wcześniej nie chciały w ogóle przychodzić, a w umyśle wciąż panowała pustka. Chciałabym cofnąć czas. Tak bardzo tego pragnę, że wreszcie z twardej babki robię się miękka, delikatna... krucha. — Clarrie, hej, to przeze mnie? Kurczę, przepraszam! — woła Natasha, przysiadając obok. Łapie moją zimną dłoń i ściska ją mocno w geście pocieszenia. — Nie chcę mówić, że wiem, jak się czujesz, bo nie wiem, ale naprawdę jest mi przykro. Przykro za to wszystko, co miało miejsce w twojej rodzinie, z twoim dawnym chłopakiem, z wypadkiem. Próbowałam się z tobą kontaktować po odejściu Archera, ale nie potrafiłam się pozbierać. Był moim przyjacielem... moim bratem.

— Nie winię cię – odpowiadam wreszcie, próbując na nowo założyć maskę nieporuszonej, odległej kobiety, jednak nie umiem. — Sama odcięłam się od wielu ludzi. Potrzebowałam samotności.

— Aż na trzy lata? Co ty wtedy robiłaś, Clarrie? Dlaczego wróciłaś akurat teraz, gdy zbliża się... — Natasha milknie, doskonale wiedząc, co się zbliża. Spuszcza wzrok, mocniej zaciskając palce wokół moich. Zawsze była emocjonalna. Rosjanka o szczególnie dobrym, wrażliwym serduszku i duszy. Niewinna, słodka, wiecznie błądząca w chmurach. Natomiast jej druga osobowość to ta wyzwolona, dzika i szalona, ale to tylko w weekendy na imprezach, gdzie zapija smutki i rozbawia wszystkich do łez. Natasha musiała być moją przyjaciółką, skoro odczuwam to, kim była i najwidoczniej kim jest do dziś. — Trzy lata... — powtarza dziewczyna, zerkając w moją stronę. Ponownie kiwam głową.

— Trzy lata — potwierdzam.

— Dlaczego?

— Bo tyle zajęło mi pozbieranie i posklejanie potłuczonej duszy i serca. Bo tyle lat zajęło mi zebranie w sobie siły, by wrócić do domu, gdzie jestem nikim. Bo tyle lat zajęło mi pogodzenie się z utratą najlepszego przyjaciela i partnera zarazem. Bo tyle lat trwała moja depresja.

— Clarrie... Boże drogi.

Wpadam w ramiona Natashy tak szybko, że nawet nie zdążam protestować. Zamiast tego również obejmuję ją drżącymi dłońmi, próbując stłumić głośny szloch. Jestem żałosna, ale w tej chwili mam to gdzieś. Jestem żałosna, a ludzie się patrzą, lecz to również mam w czterech literach. Jestem żałosna, ale w żałosności od zawsze mi do twarzy. Uśmiecham się na tę myśl, podczas gdy Natasha chwyta mnie za ramiona, uspokajając oddech.

— Podejrzewam, że nie ma kto cię odwieźć do domu, prawda? — pyta, na co potakuję. — W takim razie chodź, mój samochód już czeka na to, aby do niego wsiąść. Wiem, że nie czujesz się pewna w małych pojazdach, dlatego pocieszę cię. Mam jeepa.

— Masz jeepa — powtarzam. — Masz jeepa! Hej, to przecież ja zawsze chciałam go mieć. Takiego neonowego! — wołam rozbawiona swoim dawnym marzeniem o landrynkowym samochodzie, który przykuwałby uwagę, prowokowałby i wzbudzał zainteresowanie innych kierowców na ulicy. Natasha śmieje się, prowadząc mnie w stronę podziemnego garażu w galerii handlowej. Zjeżdżamy ruchomymi schodami w dół, po czym przemierzamy ogromne pomieszczenie wypełnione różnymi autami. Choć nadal nie lubię przejażdżek tym środkiem transportu, przecież nie pojadę na rowerze w burzę. Żyć jeszcze chcę. Gdy tylko szatynka wciska coś na kluczyku, a wielki, różowy jeep odzywa się, otwieram szeroko oczy, nie dowierzając.

— Nie było cię, więc postanowiłam spełnić nasze marzenie o Neonku. Gdy zdasz prawo jazdy, zamierzam uczynić cię współwłaścicielem, skoro wreszcie odnalazłam moją ukochaną przyjaciółkę!

— Przestań, nie zapędzajmy się. Dopiero mnie odnalazłaś.

— No i co? Życie nie jest tylko po to, by ciągle główkować nad decyzjami. Czasami trzeba działać spontanicznie. Już ja i mój rozum cię tego nauczymy. Wsiadaj, będę jechała ostrożnie. Chyba zapowiadają na dziś potężne burze. Wspominali coś o trąbach, więc lepiej się przyszykować na najgorsze. Ta pogoda już nawala od dobrych kilku dni. — Natasha głośno wzdycha, odpalając różowego jeepa.

Gdy wyjeżdża z garażu, na ulicy są takie korki, że mamy świadomość, iż trochę w nich spędzimy. Dziewczyna włącza radio, cicho ustawiając na lokalne wiadomości. Ciągle mówią o skutkach burz w sąsiednim stanie, ostrzegając dwa kolejne. Natasha zerka na niebo, które okryte jest aksamitną płachtą z ciemnych chmur.

— Nadal zajmujesz się meteorologią? — pytam.

— Oczywiście, kocham to bardziej od Neonka. A ty, Clarrie? Wracasz na studia? Co z Corey i resztą rodziny?

W ten sposób spędzamy dwie godziny. Stojąc w korku i opowiadając sobie nawzajem o naszych nowych żywotach. O wszystkim i o niczym. Pod wieczór Natasha odwozi mnie prosto pod dom, podczas gdy burza nadal szaleje. Dziewczyna daje mi swój numer telefonu, adres, ogółem z chęcią pewnie podałaby mi pin do swojej karty bankomatowej, ale wolałam nie pytać. Z głupim uśmiechem przyklejonym do twarzy otwieram drzwi wejściowe i wchodzę do środka. Cała zdążyłam przemoknąć, dlatego w holu ściągam mokry płaszcz i buty, a słysząc kolejną kłótnię mam ochotę ponownie to założyć i szybko opuścić willę. Niestety, nie miałabym dokąd się udać w taką pogodę, więc powoli i cicho przemierzam korytarz, by ukryć się w sypialni.

Zauważa mnie matka, cisnąca gromami już od progu wielkiej jadalni. Rusza w moją stronę żwawym krokiem, co oznacza same złe wiadomości. Za nią krąży Erick wraz z Corey i Johnathanem. Tate Rollos czerwienieje po same uszy, a gdy chwyta mnie za łokieć, prowadząc do miejsca zebrania rodziny, z mojej twarzy znika wcześniejszy uśmiech. Wyrywam się sprawnie, piorunując ją wzrokiem.

— Nie mam pięciu lat, więc hamuj trochę — mówię groźnie.

— Nie masz pięciu lat? A tak się zachowujesz! Odkąd wróciłaś, przynosisz same kłopoty, Clarisso! Nie wstyd ci? Naprawdę ci nie wstyd? Jesteśmy twoją rodziną, podczas gdy ty rzucasz nam kłody pod nogi i ciągle stwarzasz nieistniejące problemy.

Ze zdziwienia brak mi słów. Zerkam na Corey, przytuloną do boku Johnathana, i na Ericka, siedzącego przy stole ze satysfakcjonującym go uśmiechem. W tej właśnie chwili czuję się jak nastolatka, która znowu coś przeskrobała. Bura od matki przy całej rodzinie. Kręcę głową z politowaniem, po czym opieram ręce na biodrach.

— Nie udawaj takiej bez winy, Clarisso. Oskarżyłaś Ericka o molestowanie seksualne, przy czym uderzyłaś go! Siostrę potraktowałaś jak wroga, a Johnathanowi zagroziłaś w trakcie waszej jazdy. Co z tobą nie tak? Nie jesteśmy winni temu, co się stało wtedy na tej drodze! To Archer, rozumiesz? To on...

— Zamknij się! – krzyczę, trzęsąc się z nerwów. — Gówno wiesz. Gówno. Archer jako jedyny próbował zawsze mnie ratować. Ratować przed wami, przed własnym upadkiem, przez stoczeniem się na dno wraz z waszym egoizmem. Dla sprostowania, twój mąż numer trzy to zboczeniec, który poleciał wczoraj za mną, żeby mnie zgwałcić. Corey załatwiła mi pracę u człowieka, który traktuje mnie tak jak wy. Czyli jak wspomniane gówno. A Johnathan jeździł nieostrożnie, więc mu się oberwało. Ile macie lat, by się skarżyć?

— Zważaj na słowa!

— Bo co, mamo? Bo zamkniesz mnie w pokoju i dasz karę na tydzień? Bo zabierzesz mi kartę i dostęp do banku? Bo przestaniesz mnie kochać? I tak nigdy nie kochałaś. Nawet nie wiesz, czym jest miłość. Potrafisz jedynie liczyć pieniądze i oskarżać wszystkich wokół — oznajmiam, z trudem powstrzymując łzy. Szybko wybiegam z jadalni, zostawiając ich w tyle. Chwytam torebkę, płaszcz, zakładam trampki i wychodzę z domu, prosto do wirujących liści, tańczących piorunów, płaczącego nieba i ciemności, biorącej mnie w swe objęcia. Nie patrzę za siebie, po prostu biegnę, ile sił w nogach. Biegnę przez zamieszkałe tereny willowe, biegnę przez niewielki lasek, biegnę przez polanę nieopodal małego stawu, biegnę, bo tylko tyle mi pozostało po każdym słowie wypowiedzianym przez matkę.

Nie wiem, ile mija czasu, nie wiem, co się dzieje, ale gdy docieram do głównej drogi, następuje dziwna cisza. Deszcz nie pada, niebo nadal pokryte jest ciemnymi, gęstymi chmurami, a w dali widać kolejne pioruny, przecinające się ze sobą. Jestem na odludziu, gdzie raczej nikt nie mieszka. Droga służy jedynie do pokonywania dystansu między centrum miasta a przedmieściem znajdującym się w samym centrum dwóch wielkich lasów. Wzdrygam się. Coś mi nie pasuje.

Wszystko wyjaśnia się, kiedy paręnaście mil dalej, dzięki oświetleniu w postaci dużego pioruna, widzę tworzącą się trąbę powietrzną. Nie zdążę. Boże. Boże. Wdech, wydech. Nie zdążę wrócić do domu, znaleźć schronu. Zostanę uniesiona i rzucona przez wielkie tornado. Zginę na miejscu, nikt nie odnajdzie zwłok, nikt nie będzie płakał. Pomyślą, że znowu uciekłam, bo nie potrafiłam stawić czoła życiu. Bo nie potrafiłam rozwiązać problemów, jeszcze raz wziąć się w garść. Zaciskam pięści, ciągle spoglądając na groźne wyglądające tornado. Za parę minut będzie na lądzie, zacznie krążyć, niszcząc wszystko, co spotka na swej drodze. Za parę minut dojdzie tutaj, a ja będę stać, wcale niegotowa, by umrzeć. Nie w ten sposób. Nie przez niszczycielski żywioł, na który w tym przypadku nie jestem przygotowana. Chcę mi się płakać, lecz to nic nie da. Ucieczka również, ponieważ za pniem drzewa raczej nie uchronię się przed trąbą powietrzną.

Gdy pada kolejny grzmot i słyszę szaleńczy wiatr zmierzający w moją stronę, nie zastanawiam się dłużej, po prostu biegnę przed siebie. Znowu biegnę, ile sił mam w nogach, dopóki jasne światło mnie nie oślepia. Pisk opon, gwałtowne hamowanie, otwieranie drzwi i wyskakująca, wysoka postać.

— Wiedziałem, że jesteś szalona, ale nie sądziłem, że zechcesz rzucić się w tornado — warczy mężczyzna, którego w jednej chwili rozpoznaję. Maior Prein. Cholerny Maior Prein ciągnie mnie do swojego auta. Wręcz rzuca moją drobną osobą na siedzenie, po czym sam wsiada do samochodu, odjeżdżając z piskiem. Przekracza dozwoloną prędkość, ciągle zerkając w lusterka. Sama to robię, a widząc trąbę powietrzną niedaleko nas, zamieram. — Wdech i wydech, Francesca. Potrafię uciec przed tornadem.

— A jeśli nie potrafisz? Nie przeceniasz swoich możliwości?

— Chciałaś uciekać na pieszo. Ja mam szybki samochód. Dam radę.

— Niektórzy są szybsi — oznajmiam.

— To nie czas na dyskusję, Francesca. Walczę właśnie o nasze życie, więc pozwól mi nas uratować. Później będziemy mogli porozmawiać na wiele tematów, wierz mi.

— A jeśli nie chcę?

— Nie masz dużego wyboru, a teraz powtórzę. Daj mi zgrywać bohatera i napawać się chwilą chwały. To ważny moment. Pierwszy raz uciekam przed zjawiskiem pogodowym.

— Pierwszy raz uciekasz przed zjawiskiem pogodowym, ratując mnie. Nie dodałeś tego fragmentu.

— Bo to wcale nie jest pierwszy raz, gdy uciekam z tobą — odpowiada ciszej, coraz bardziej oddalając się od trąby, która powoli zanika, aż w końcu w ogóle jej nie ma. Zastępuje ją kolejna ulewa i potężne grzmoty. Wzdycham, wiedząc, że czeka mnie naprawdę długa noc w obecności Maiora Preina. Człowieka o wielu twarzach. W tym drugiej, tej dobrej i bohaterskiej, gdzie raduje damę w opałach, wciągając ją do swojego czarnego samochodu. Tak, to brzmi ciekawie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro