Rozdział 6 (1/2)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Maior łamie wszystkie dozwolone przepisy drogowe, prowadząc wielki samochód w taki sposób, w jaki jeszcze nigdy nie jechałam. Boję się. Cholernie. Ciągle trzymam fotel, moje nogi drżą, a oczy są szeroko otwarte, jakbym za chwilę miała zobaczyć kolejne światła auta naprzeciw, które zderzyłoby się z suv'em Maiora. Jestem pewna, że matka zdążyła poinformować mojego nowego pracodawcę o lęku, jaki wiążę z jazdą samochodem, lecz nie czas na upominanie go. On właśnie ratuje nam życie, muszę siedzieć cicho, na wszystko mu pozwalać, najlepiej milczeć i patrzeć do lusterka, w którym jeszcze przed chwilą tornado przemierzało polanę.

— Francesca, spokojnie, już po wszystkim — oznajmia łagodnie Maior, delikatnie klepiąc mnie po udzie. Wzdrygam się, zerkając na jego dłoń, którą szybko cofa, nawet nie zwracając uwagi na moją reakcję. To był tylko niewinny gest. Niewinny. Muszę to stale powtarzać, by utwierdzić się w przekonaniu, że to niewinny gest, nic wielkiego. On wcale nie chce czegoś w zamian za to uratowanie. To... powiedzmy, w miarę, dobry człowiek z dobrymi intencjami, tak? Byliśmy przyjaciółmi, lubi mnie. Chyba. — Nad czym głowisz?

— Nad tym, dlaczego nie odwieziesz mnie do domu, skoro nic złego się nie dzieje? — Kłamię.

— Ponieważ nie chcę ryzykować nawrotem trąby. Nie mieszkasz w Ameryce od dziś, powinnaś być świadoma, że takie zjawiska lubią się powtarzać, a ja pragnę żyć, więc jedziemy do mnie. Rano wrócisz do domu, chociaż nie sądzę, iż podoba ci się ta perspektywa.

— Skąd to możesz wiedzieć?

— Fran, znam cię od wielu, wielu lat, zawsze miałaś słabe stosunki z rodziną. Szczególnie z mamą. Na pewno teraz popija wino i udaje przed mężem, jak strasznie jest jej żal, że wyszłaś w trakcie burzy i możesz być martwa. Pokłóciłyście się o, mogę strzelać... pieniądze, fałszywą akcję zbiórki czy dawną miłość?

— Nie ma czegoś takiego jak „dawna miłość" – warczę, zaciskając palce na fotelu. Maior zwalnia, wjeżdżając do centrum miasta. Mijamy małe bloki, kierując się do tych znacznie wyższych, bardziej oszklonych i jasnych przez liczne światła wewnątrz wieżowców. Mężczyzna kiwa głową, więcej nie komentując. Nie wiem, skąd posiada te wszystkie informacje, ale zaczyna mnie to przerażać.

Maior parkuje w podziemnym garażu budynku oznaczonego jako „Gartner". Drogę do windy, i w środku niej, pokonujemy w ciszy, ledwo rzucając sobie pełne nienawiści spojrzenia. On wydaje się odległy, błądząc gdzieś myślami, natomiast ja modlę się, by noc szybko minęła. Nie wzięłam ze sobą żadnych ubrań, więc w duchu liczę również na prysznic, aby choć trochę obmyć się z tego deszczu, zapachu lasu i błota, które ze sobą noszę, ponieważ moje buty uwielbiają takie drastyczne kontakty z naturą. Jeśli Maior Prein to bogaty facet – a to jest niemalże pewne – jego dom będzie pokryty czystością i ładnymi zapachami, dlatego prysznic to coś koniecznego. Idę za obiektem, zapewne, wielu westchnień długim, białym korytarzem, prosto do drzwi pod numerem dwieście dwa. Szatyn otwiera mieszkanie, zapraszając mnie gestem ręki. Nadal milczy, zabierając mój płaszcz i prosząc o brudne buty. Zerkam na ślady, które zrobiłam, po czym cała czerwienieję.

— Rozgość się, ale nie do przesady — mówi chłodno Maior, wychodząc z ładnego korytarzyka prosto do innego pomieszczenia.

Na gołych stopach przemierzam przez hol w ciepłych barwach, aż docieram do przestronnego salonu z widokiem na centrum Atlanty. Pełen radości uśmiech nie potrafi zejść mi z twarzy. Lubię wysokości, a szczególnie, gdy mogę podziwiać widoki z ładnie urządzonego mieszkania. Panuje tu ład, porządek i zachowana harmonia, dzięki czemu jestem w stanie polubić gust Preina, i stwierdzić, że to całkiem dobry architekt. Nie mam pojęcia, ile ma lat, jak długo kształcił się w zawodzie oraz czy jego firma odnosi sukcesy, ponieważ ma na nazwisko Prein, czy też dlatego, iż jest znakomity w tym, co robi pustym wnękom. A najwidoczniej robi wiele. Podziwiam salon, przekrzywiając głowę na jedną stronę i zerkając w stronę dwóch, brązowych sof, niewielkiego, prostokątnego stolika i staroświeckiego kominka.

— To są ubrania mojej siostry Katlyn, ale mam nadzieję, że będą na ciebie dobre. Tam. — Wskazuje na drzwi przy korytarzu w ciepłych barwach, z licznymi obrazami na ścianie. — Jest łazienka, możesz wziąć prysznic, ewentualnie kąpiel. Zostawiłem ci ręczniki oraz podstawowe kosmetyki. Jesteś głodna?

— Nie.

— Jesteś, widzę to w twoich oczach.

— Moje oczy nie są głodne, więc nie możesz z nich tego wyczytać — burczę.

— Twoje oczy wyrażają jedynie twoją potrzebę spożytkowania czegoś, co nazywa się jedzeniem. Nie martw się, powiedz oczkom, że z chęcią im pomogę spełnić tę potrzebę. Miłej kąpieli — oznajmia szorstko, zostawiając mnie oniemiałą, ze zdziwieniem wypisanym na twarzy. Jak ja mam polubić i pracować z tym człowiekiem, skoro tak bardzo działa mi na nerwy? Niechętnie wchodzę do białej łazienki, gdzie biorę najszybszy prysznic swojego życia, chcąc uciec od pomieszczeń, gdzie Maior Prein mógłby przebywać długi czas.

Ubrania Katlyn faktycznie pasują, chociaż nie powiem, że mi się podobają. Dość krótka granatowa sukienka w kropki i balerinki... Po domu! Po domu Preina. Na pewno zrobił to celowo, za co powinno mu się oberwać. Nawet wybrał mi bieliznę! Nieco zawstydzona opuszczam łazienkę, szukając właściciela domu. Nie znajduję go, aczkolwiek słyszę spokojną, cichą muzykę, a przy jadalnianym stole widzę jedzenie. Póki nie ma w pobliżu Maiora, wręcz się na nie rzucam. Sięgam ręką po kanapkę, tym samym strącając lampkę z winem. Otwieram szeroko oczy, wydając z siebie stłumiony jęk. Cholera do kwadratu.

— Dobrze się bawisz? — pyta Maior, opierając się o blat stołu.

— Ja... przepraszam. Nie chciałam. — Pokazuję mu na wylany trunek i rozbitą lampkę. — Powinnam zaproponować, że odkupię, ale moje środki finansowe nie pozwolą mi na to...

Jestem jeszcze bardziej zawstydzona, ponieważ przyznawanie się do biedowania nie należy do łatwych zadań. Tym bardziej, kiedy reszta rodziny ma w portfelach więcej niż dwie karty kredytowe. Maior unosi kąciki ust do góry, jakby zachwycał się moim zażenowaniem.

— Co cię tak bawi?

— Twoje niewinne zachowanie. Myślisz, że przejąłem się tą lampką? Albo poplamionym dywanem?

— Tak?

— Nie, Francesca. Po prostu sprawiam wrażenie gbura, żeby cię przestraszyć — oświadcza tak swobodnie, jakby mówił zwyczajną prawdę. A co, jeśli faktycznie to prawda? Dlaczego miałby chcieć mnie przestraszyć? Nie ma ochoty na pracę z taką fajtłapą jak ja? Nasza przyjaźń w dawnych czasach była burzliwa, nieciekawa, byliśmy... narwani? Kim jest, u licha, ten człowiek, że kojarzy mi się z nim jedynie coś złego? Wzdycham, zaciskając pięści. Już ja mu dam. Koniec strachu, koniec paraliżu, lęku czy bycia miłą, skoro on nie potrafi choć paru minut zachować się jak sympatyczny facet. — Siadaj, jedzenie stygnie.

— Nie. Mam gdzieś twoje jedzenie. Twoją pracę także mam gdzieś. Nie będę twoim pachołkiem.

— Kto powiedział, że masz być pachołkiem?

— Nie robisz mi łaski, przyjmując mnie do pracy. Litości także nie potrzebuję. Nie od takiego buca jak ty — burczę, nadal mierząc go groźnym spojrzeniem. Mężczyzna wybucha śmiechem, kręcąc głową. Bez cienia obrazy siada przy stole, jeszcze raz nalewając do lampek wina. Nogą odsuwa krzesło przy mnie, wskazując, bym usiadła. — Nic cię nie rusza?

— Francesca, wiele rzeczy mnie rusza, ale wyzwiska w twoich ustach to śmieszna sprawa. I wcale się nie lituję. Spełniam jedynie prośbę twojej uroczej siostry.

— Słucham? — Nie. On nie powiedział „urocza", prawda? Nie zrobił tego? Ach, zrobił. Pewnie byli razem, pewnie jest jej cholernym eks, który wciąż ją kocha, dlatego robi przysługę swojej wielkiej miłości, która wybrała kogoś innego. Jego najlepszego przyjaciela! Próbuję uspokoić panujący w moim umyśle chaos, jednakże w obecności tego palanta jest to nieco trudne. Zamykam oczy, liczę do dziesięciu, po czym nabieram powietrza, uspokajając nerwy i złe emocje.

— Pytała, czy nie szukam kogoś do asysty, więc powiedziałem, że jeśli proponuje ciebie, biorę. Więc wziąłem.

— Nie jestem przedmiotem, który można...

— Nie filozofuj, Francesca. Uznaj to za pomoc dawnego znajomego. Chcę, żebyś przystosowała się do nowej rzeczywistości, czy to tak trudno zrozumieć? Bycie... dobrym człowiekiem w tej chwili to abstrakcja?

— Ewidentnie nie należysz do dobrych ludzi. Jesteś palantem. A przynajmniej tak się zachowałeś w moim domu — oświadczam, wreszcie siadając do stołu. Maior odkłada sztućce, przeciera kilkudniowy zarost, podnosząc na mnie wzrok. Przez krótką chwilę mam wrażenie, że wreszcie uległ delikatnej, ledwo widocznej zmianie. Jest jakby zmęczony, przerażony, poruszony i smutny. Chciałabym, by łapało mnie to za serce, ale nic takiego się nie dzieje. Po prostu siedzę, patrząc w jego duże brązowe oczy i lekko rozchylone wargi. Och, te wargi są naprawdę... ponętne. Okej, mogę to stwierdzić, lecz nic więcej nie powiem! Wcale, a wcale. No dobrze, ta biała koszula również działa na jego korzyść, i na tym zakończymy wyliczankę ciekawych aspektów Maiora Preina, szatyna o poważnym wyrazie twarzy i zdradzieckim, idiotycznym zachowaniu. — Płyta ci się zawiesiła? Nie chcesz się czymś odgryźć?

— Jeśli jest damski odpowiednik buca, to ty jesteś... bucką — wyznaje sarkastycznie, przez co krztuszę się makaronem. Kaszlę, wypluwając do talerza to, co utknęło. Z czerwonymi policzkami spoglądam w jego stronę. Wydaje się jeszcze bardziej rozbawiony niż przed chwilą. — Uważaj, jak jesz, Francesca. Jeszcze umrzesz.

— Żebyś ty przypadkiem nie umarł.

— I tak każdy umrze, teraz czy później, jakie to ma znaczenie. — Wzrusza ramionami, biorąc do ręki widelec i nawijając na niego trochę makaronu z serem. Czuję się jak dziecko, jedząc to danie, ale nie komentuję dziwnego upodobania Maiora.

— Spore. Jeśli masz dobre życie, dlaczego umierać i to wszystko tracić?

— W takim razie nie chcesz umrzeć? Uważasz, że masz dobre życie? — pyta niespodziewanie.

— Między chcę a muszę, jest delikatna granica. Być może nie chcę, ale jestem do czegoś zobowiązana.

— Obiecałaś komuś nie umierać? — dopytuje, marszcząc brwi.

— Obiecałam nie tracić nadziei, że będzie lepiej. Poza tym ktoś oddał za mnie życie, więc głupio byłoby się zabić, skoro pewna osoba się poświęciła — mówię niechętnie, ponownie zatapiając widelec w głębokim talerzu. Wolałabym nie wspominać o kilku rzeczach przy Maiorze, tym bardziej, iż nie potrafię przypomnieć sobie naszej przyjaźni sprzed wielu lat. Nie chciałabym zwierzyć się człowiekowi, którego nawet nie znam. Nie ufam mu.

Maior kiwa głową, więcej o nic nie wypytując. Zabiera nasze puste naczynia do kuchni, podczas gdy ja wciąż siedzę na krześle przy oknie, ciągnącym się od podłogi aż po sufit. Podziwiam Atlantę oświetlaną przez kolejne pioruny i błyski. Razem tworzy to spektakularną sztukę, którą chce się ciągle oglądać. Cicha muzyka w pomieszczeniu staje się głośniejsza, zagłusza moje myśli, więc zmuszona odwracam wzrok od okna. W salonie nikogo nie ma, lecz mnie zbiera się na potrzebę. Nie mam pojęcia, gdzie znajdę drugą łazienkę, posiadającą ubikację, dlatego otwieram każde drzwi po kolei. Przy trzeciej próbie wrzeszczę przestraszona, widząc w toalecie Maiora. Nagiego od pasa w dół.

— Francesca, czy ja dałem ci jakieś sygnały, że lubię być podglądany?

— Jezu... Przepraszam! — wołam, zamykając drzwi z hukiem. Przerażona biegnę do salonu, siadając na sofę. Boże, Boże, chyba większego wstydu nie mogłam sobie narobić. Chryste Panie, jak mogłeś do tego dopuścić? To mój szef! Mój... dawny znajomy. Nie wierzę, że weszłam do łazienki w momencie, kiedy on się załatwiał. Nienawidzę swojego wyczucia czasu. Wiem, że nie raz ludziom się zdarzały takie sytuacje, jednakże ja i Maior to inna sprawa. Bardzo dziwna, inna sprawa.

Mam dość wszelkich przypadków z dzisiejszego dnia, dlatego sięgam do płaszcza po telefon, szybko wystukując wiadomość do przyjaciółki. Nie spędzę tu ani minuty dłużej, ciągle czyniąc jakieś głupstwa przy nowym szefie, którego wcale nie chcę za pracodawcę. To największy kretyn, jakiego spotkałam. Bez skrupułów, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia za swoje zachowanie. Podły gnojek, zapewne myślący, iż jest nie wiadomo jakim bogiem, samcem alfa czy Bóg wie kim.

Kiedy słyszę potężny grzmot, podskakuję na sofie, a jeszcze bardziej drżę, gdy widzę w progu salonu Maiora Preina, na szczęście ubranego. Zerka w moją stronę, po czym przenosi wzrok na okno, z którego można obserwować szaleństwa dzisiejszej burzy. Mężczyzna nie zwracając uwagi na mnie na jego kanapie, przemierza pomieszczenie, zabiera pilot i włącza telewizor na stację informacyjną. Wiadomości pogodowe ostrzegają o dalszym trwaniu huraganu Marmotto, siejącego wiele zniszczeń w mniejszych miejscowościach, ale także tych dużych na obrzeżach. Zostaje pokazana Atlanta sprzed czterdziestu minut, oświetlona przez grube, wielkie pioruny. Na ekranie pojawia się również nagranie, wykonane prawdopodobnie telefonem, ukazujące potężną trąbę powietrzną na polanie. Przymykam powieki, zaciskając pięści. Pomyśleć, że gdyby nie facet stojący przede mną, mogłabym już jeść piach i czekać na Sąd Ostateczny. W jednej chwili przypominam sobie pytanie Maiora. "Nie chcesz umierać? Uważasz, że masz dobre życie?". Nie. Nie mam dobrego życia, ale staram się dążyć do tego, by otrząsnąć się z wielu tragedii, z wielu okropieństw. W pewnym momencie naszej egzystencji zdajemy sobie sprawę, iż ciągle stoimy w miejscu, nie wykonujemy żadnych kroków do przodu, nie dążymy do dawniej wyznaczonych celi, aż wreszcie pragniemy zmiany. To właśnie mój czas, moje pragnienie. Sądzę, że Archer byłby dumny z takiego toku rozumowania. Mniej rozpaczy, więcej uśmiechu i radości; optymizmu, nadziei i marzeń.

— Zawiesiłaś się, podglądywaczko? — pyta nagle Maior, przelotnie na mnie zerkając. Wyjątkowo nie czuję palących policzków, a sama lekko unoszę kąciki ust. Niech nie myśli, że każdym słowem będzie w stanie speszyć dziewczynę. Na szczęście jestem odporna na jego urok osobisty, który leży i kwiczy tuż przy gruncie. — Skup się, Francesca. Ludzie nie będą czekać na odpowiedzi dwa dni.

— Jeśli będzie im zależeć na odpowiedzi, poczekają nawet tydzień. Dlaczego mówisz do mnie Francesca, skoro na imię mi Clarissa? — dopytuję, wreszcie poruszając nurtujący temat.

— Uznaj to za kaprys.

— Nie uznaję. Lubię szczegółowe, wyczerpujące odpowiedzi. Takie, które będą satysfakcjonujące, a nie denerwujące. Ile masz lat? — Nie chcę z nim grać w ciągłe zadawanie pytań, ale ta niezręczna sytuacja zmusza mnie do ciekawości jego osobą. Do czasu przyjazdu Melanie muszę zająć go rozmową, podpytać o pewne rzeczy, może więcej się dowiedzieć.

Maior marszczy brwi, odstawiając pilot na stolik. Siada naprzeciw, stale obserwując moje oczy. Łapiemy kontakt wzrokowy, głośno oddychając i... po prostu patrząc na siebie. Przez dłuższą chwilę milczymy, jednak nie czuję się niekomfortowo. Tak ma być, a ja to rozumiem. Akceptuję dany fakt, dogłębnie go nie analizując.

— Dwadzieścia siedem w Sylwestra.

— Dlaczego Francesca?

— Dlaczego nie? Posłuchaj, Fran, nie wiem, w co próbujesz grać, ale nie piszę się na to. Pozwól nam zachowywać takie stosunki, które nie zmuszą nas do bliższego poznania w różnych sferach życiowych. Moje filozofie to moje filozofie, mój wiek to mój wiek, a ty.. no cóż, zajmij się swoimi sprawami, bo zdaję mi się, że masz ich sporo — oznajmia szorstko, zakładając nogę na nogę. Nie spuszcza wzroku, jakby wyczekiwał, iż zaraz zapłaczę nad jego słowami, jednak nic takiego nie ma miejsca. Po prostu wstaję, zabieram swoje rzeczy, których raczej jest niewiele, po czym łagodnie się uśmiecham w stronę największego buca na świecie.

— Oczywiście, palancie. Następnym razem nie ratuj mnie przed burzą, ponieważ... nie wliczam się w żadne sfery twojego życia. Pomyśl o Francesce jako o obcej, wymyślonej przez ciebie kobiecie. Iluzji.

— Poczekaj, gdzie ty się wybierasz? Naprawdę jesteś typem samobójczyni? — woła, kiedy z ironicznym uśmiechem odchodzę w stronę korytarza prowadzącego do wyjścia. Nie będę panienką obrażalską, która ma za złe takie słowa. Maior Prein od początku dawał mi znaki, że jest wrednym dupkiem, nie mogę go winić za coś, co przedstawia od pierwszego dnia, gdy się zobaczyliśmy po moim powrocie do Atlanty. — Nic nie rozumiesz, Francesca.

— Francesca nie istnieje, zrozum to, Prein. Mam na imię Clarissa i nie jestem samobójczynią. Jestem chętna do życia i czerpania z niego jak najwięcej. A wiesz, co robią tacy ludzie? Unikają palantów, niestety ty nim jesteś, więc muszę wyjść. Dobrej nocy wśród prywatnych sfer — mówię, chichocząc pod nosem, po czym chwytam za klamkę i opuszczam mieszkanie Maiora Dupka Preina, nadal stojącego w osłupieniu przed drzwiami. Wchodzę do windy, zjeżdżając do podziemnego parkingu, do którego szybko dałam dostęp Melanie. Wystarczyło spojrzeć na karteczkę na komodzie przy wyjściu, gdzie Prein ma zapisane wszelkie kody. Dziewczyna już czeka w swoim niewielkim samochodem, wyskakując na sam mój widok.

— Boże, Clar, co ty robisz u tego faceta?! — woła na powitanie, czym bardzo mnie zaskakuje. — Zresztą nieważne, porozmawiamy u mnie, wskakuj, póki na zewnątrz nie rozpętało się istne piekło.

Ciąg dalszy rozdziału niebawem... Miłej niedzieli, kochani!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro