Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng




Przez kolejne kilka dni czułam się inaczej. Coś się ze mną działo, zmieniało się, jakbym wybudzała się z długiego snu. Nie było to przyjemne, przeciwnie. Stan uśpienia pozwalał jakoś trwać w zawieszeniu. Wybudzenie oznaczało zmierzenie się z bólem, prawdą, życiem. A ja wciąż nie byłam gotowa.

Nie można się przygotować na śmierć kogoś, kogo kochało się całym sercem. Kto był sensem naszego istnienia. Wtedy nasze istnienie staje się bezsensowne.

Za każdym razem, gdy mijałam w pracy Mansona, starałam się na niego nie patrzeć, jednak zawsze czułam na sobie jego wzrok. A kiedy zdarzało się, że nasze spojrzenia się spotkały, czułam, jakby zaglądał mi głęboko w duszę. I nie podobało mi się to.

Samotność była moim przyjacielem. Przyjaciół się nie zostawia.

Nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca. Chodziłam z kąta w kąt, mając wrażenie, że wychodzę z własnej skóry. Sprzątałam, gotowałam, wzięłam prysznic, a wciąż to uczucie nie minęło. Rozrywało mnie, zagnieżdżało się, zjadało boleśnie. Przekonanie, że nie mam po co żyć, że nic mnie nie czeka i każdy dzień przez kolejne czterdzieści lat będzie taki sam.

Tylko ja i samotność. Problem w tym, że nawet ona mnie nie kochała. Była bardziej jak pasożyt. Żywiła się mną, wykańczając po trochu każdego dnia.

Rosła we mnie złość, rosła bezradność. Walczyły ze sobą w moim wnętrzu, siejąc spustoszenie. Nie miałam siły płakać, nie miałam siły krzyczeć. Wiedziałam już, że to nie pomaga, niczego nie zmienia. Najpierw ledwo przeżyję noc, później rozpocznę ten sam, zmarnowany dzień.

Minęły dwa lata, Jared. Dwa lata, a ja wciąż nie potrafię zacząć żyć.

Musiałam wyjść z mieszkania, nim ono mnie pochłonie. Miałam wrażenie, że jeśli nie zaczerpnę świeżego powietrza, zwyczajnie się uduszę.

Dotarłam do Forsyth Park. Zwolniłam, zaplotłam ręce pod piersiami i skupiłam się na otoczeniu. Majestatyczne drzewa pięły się do nieba, by ukłonić się w stronę ziemi. Tak tworzyły swojego rodzaju dach, jakby chciały dać schronienie ludziom przed wszystkim, co złe. Kroczyłam chodnikiem w stronę fontanny, którą wszyscy tu kochali, a naprawdę można było się w niej zakochać. Wiele razy bywałam tu na romantycznych spacerach z Jaredem. Niektórzy ludzie brali w tym miejscu ślub! Taki miał w sobie urok. Tym razem jednak przyszłam tu po to, żeby zaczerpnąć energii tego miejsca. Miałam nadzieję, że kontakt z naturą nie tylko wyciszy trawiący mnie ogień w duszy, ale również napełni mocą.

Od tamtego dnia, bez względu na pogodę, starałam się wychodzić na spacery, zamiast chować się pod kołdrą. Niestraszny był mi nawet deszcz i nieprzyjemny wiatr. Próbowałam wszystkiego, żeby w końcu móc zaznać spokoju. Niestety, niewiele to pomagało. Wciąż nie znalazłam tego, czego szukałam. Nadal coś trawiło mnie od środka.

Tak naprawdę przecież wciąż robiłam to samo. Pracowałam, jadłam, sprzątałam, robiłam drobne zakupy, a w snach wracałam do ukochanego. Dodałam tylko spacery, nic więcej.

Pewnego wolnego piątkowego wieczoru dostałam wiadomość od Dylana:

„Miałaś się odzywać, a się nie odzywasz. Wpadnij do nas na domówkę. Robię urodziny i absolutnie nie przejmuj się takimi pierdołami, jak prezent. Co ty na to?"

Długo wpatrywałam się w ekran. Jak to mówią: walczyły we mnie dwa wilki. Od razu wymyśliłam wymówkę, żeby nie pójść. Po długim czasie wiecznych wymówek wymyślanie nowych było dla mnie dziecinne proste, ale jednak coś nie pozwalało mi tego napisać. Wzięłam głęboki oddech, odłożyłam telefon bez odpowiedzi i wstałam z łóżka. Sprawdziłam zawartość szafy i swojej kosmetyczki. Wzięłam prysznic, ułożyłam włosy, zrobiłam sobie makijaż, a każdy ruch pędzla tworzył nową mnie, w sumie starą mnie. Nie malowałam się od dwóch lat, przez co czasem drżała mi ręka, jednak gdy skończyłam ze zdumieniem patrzyłam na swoje odbicie.

Stara ja. Hannah, która czerpała z życia garściami, która nie mogła doczekać się każdego kolejnego dnia. Dziewczyna mająca plany i marzenia, potrafiąca się świetnie bawić, głośno śmiać i tańczyć, czując muzykę w każdym zakamarku ciała. Zerknęłam na telefon. Nadal nie odpisałam, nie będąc pewna, czy się nie wycofam.

Wcisnęłam się w najmniejsze dżinsy, jakie miałam w szafie. Półka „na kiedyś, jak schudnę" jednak się przydała. Przez głowę przełożyłam czarny, połyskujący top i znów odwróciłam się do odbicia.

Nie wiedziałam, kogo widzę w lustrze. Dziewczynę sprzed czy po wypadku. A może ani jedna, ani druga nie była tak naprawdę mną? Może prawdziwa Hannah zginęła tamtej nocy, a ja powinnam stworzyć nową?

Wzięłam do ręki telefon, który nagle ważył tonę. Musiałam to zrobić teraz. Podjąć decyzję niby tak prostą, a dla mnie ogromnie trudną. Zwyczajnie bałam się coś zmienić, czułam lęk przed wyjściem z domu na imprezę. Wzięłam głęboki wdech, aż bluzka ścisnęła moje piersi i powoli wypuściłam z siebie całe powietrze, odblokowując urządzenie.

„Przyjdę." – odpisałam jednym słowem, po czym uniosłam głowę ze zdenerwowania ocierając o siebie wargi.

– Nie patrz tak na mnie – powiedziałam do zdjęcia Jareda, wiszącym na ścianie. – Myślisz, że mnie jest łatwo? Nie oceniaj. – Złapałam kurtkę, założyłam ją, po czym wyciągnęłam palec w stronę drugiej fotografii, jakbym mu groziła. – Trzeba było mnie nie zostawiać. Teraz będziesz patrzył, jak świetnie bawię tu, na Ziemi, bez ciebie.

Sprawdziłam, czy mam telefon, portfel i klucze, a następnie, nie patrząc już na żadne ze zdjęć, wyszłam. Czułam się, jak po kłótni, jakbym chciała zrobić mu po złości, wychodząc, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem, ale czy można zrobić na złość zmarłemu?

Otrzymałam wiadomość z nowym adresem. To dobrze, że zmienił mieszkanie. Dzięki temu nie musiałam wracać do miejsca, w którym na domówki chodziłam razem z Jaredem. To mogłoby być dla mnie zbyt wiele.

Stanęłam przed drzwiami Dylana, słyszałam muzykę, ale zaciśnięta, uniesiona pięść jakoś nie umiała zapukać. Zagryzłam dolną wargę, wahając się nad tym ruchem, lecz nim zdobyłam się na odwagę, drzwi się otworzyły. Serce stanęło mi na sekundę, a ciało oblało się potem, kiedy spojrzałam w oczy najbliższego przyjaciela Jareda. On też potrzebował chwili, nim na jego twarzy pojawił się ogromny uśmiech.

– Hannah! – Zrobił krok w przód i zamknął się mocno w swoich ramionach. – Boże, jak dobrze cię widzieć – powiedział w moje włosy.

Musiałam zacisnąć powieki, jeśli nie chciałam rozmazać całego makijażu potokiem łez.
– Ciebie też – wyszeptałam, również przytulając go do siebie.

To takie wspaniałe uczucie, kiedy można oprzeć się na czymś ramieniu. Jeżeli wcześniej uważałam, że byłam słaba, właśnie teraz zmieniłam zdanie. Byłam silna, znosząc samotnie każdy dzień. Moc bijąca z Dylana pozwoliła mi na chwilę odetchnąć, oprzeć się na czyimś ramieniu, zamiast ledwo stać we własnym, zamkniętym świecie.

– Wszystkiego najlepszego. – Odsunęłam się o krok, wyciągając przed siebie butelkę alkoholu. – Wybacz, na nic lepszego nie wpadłam. Miałam za mało czasu.

– A widzisz! Właśnie chciałem skoczyć do sklepu, więc to idealny prezent, bo już nie muszę. – Przyjął ode mnie podarek, po czym przepuścił w drzwiach.

Weszłam do środka, rozglądając się wokół. Ściągnęłam kurtkę, a Dylan czekał cierpliwie, aż będę gotowa. Objął mnie ramieniem w pasie, zaprowadził do salonu, gdzie na dużej kanapie i fotelach siedzieli ludzie. Kilkoro znałam z dawnych czasów, ale mój wzrok padł na ciemne oczy i poszerzający się z każdą sekundą uśmiech.

– Poznajcie – powiedział Dylan – to Hannah.

– Cześć, Hannah. – Brunet oparł się wygodniej w fotelu, jakby był zadowolony z przebiegu wieczoru.

– Cześć, Mason.

^^^^^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro